Zobacz nagranie. Zwolennicy Trumpa wtargnęli do Kapitolu:
Jacek Gądek: - Donald Trump skapitulował?
Dr Grzegorz Kostrzewa-Zorbas: - Takie robi wrażenie swoimi ostatnimi wystąpieniami, ale wcale nie musi to być cała prawda. Trump być może jeszcze liczy, że Sąd Najwyższy obali wyniki wyborów. Jego ocena szans na to - podobnie jak było z próbą podważenia wyniku przez Kongres - jest oderwana od rzeczywistości.
Niemniej Donald Trump uważa Sąd Najwyższy za swój i używa autorytarnego języka, mówiąc "moi sędziowie". Wielokrotnie już wzywał "swoich sędziów", by obalili wyniki wyborów prezydenckich - jak dotąd bez żadnego skutku. Obecnie w SN zasiadają trzy osoby mianowane przez Trumpa, a konserwatywni sędziowie mają w nim większość. Trump może się zatem łudzić, że wykonają oni zobowiązania, które - wedle Trumpa - mają wobec niego. 20 lat temu SN nakazując wstrzymanie ponownego liczenia głosów na Florydzie dał prezydenturę republikanom - istnieje zatem precedens. Trump może tym bardziej żywić swoje złudzenie.
Trump wyrażał już de facto żądanie wobec wiceprezydenta Mike'a Pence'a, aby ten doprowadził do obalenia wyników wyborów w Kongresie. I nawet jego najbliższy współpracownik tego nie zrobił.
Wiceprezydent przewodniczył w tej ceremonii na forum połączonych izb amerykańskiego Kongresu. W czasie takiego posiedzenia zazwyczaj nawet nie są podejmowane żadne decyzje, poza potwierdzeniem głosów elektorskich oddanych na poszczególnych kandydatów. Formalnie jest możliwe to, co w czasach staropolskich określano jako rugi - nie tyle sejmowe, co elektorskie. Czyli: zgodną uchwałą izb Kongresu głosy elektorów mogą być odrzucone jako nieważne - tę możliwość wprowadzono bardzo dawno, bo zdarzało się, że z jednego stanu przychodziły dwa różne wyniki, jeden wysyłany przez gubernatora, a drugi przez stanową legislaturę. Ale takiego wydarzenia od bardzo dawno nie było, niemniej formalne uprawnienie Kongresu przetrwało.
Próba wykorzystania przez Trumpa mechanizmu rugowania głosów była kompletnie nieprawdopodobna.
Dlaczego?
Demokraci mają większość w Izbie Reprezentantów, więc Trump wpadł na pomysł, aby to wiceprezydent Mike Pence jednoosobowo odrzucał głosy elektorskie w trakcie liczenia. Wiceprezydent takiej władzy jednak nie ma. Podstawowe pytanie brzmi zatem, czy Trump rzeczywiście wierzył, że jest to możliwe, czy tylko chciał dorzucić kolejny element do swojej mitologii prezydenta, któremu "ukradziono" zwycięstwo.
To mógł być po prostu teatr, który finalnie prowadził do szturmu na Kapitol?
Jeśli teatr, to szczególnego rodzaju, bo nie jednorazowy. Trump buduje bowiem trwałe, psychologiczne i kulturowe uzależnienia swoich zwolenników od siebie. Podejmuje próbę ich psychologicznego programowania, aby stracili kontakt z rzeczywistością i stawali się bezgranicznie sterowalni przez swojego wodza.
Trzeba tu jednak na raz uznawać istnienie różnych możliwości. Tak jak w fizyce kwantowej: cząsteczka może się znajdować jednocześnie w różnych miejscach. To, co jednak z pewnością pozostało z tej próby Trumpa, to kolejny element jego mitologii, że była szansa na odzyskanie "ukradzionego" zwycięstwa w wyborach, tyle że zmarnowano ją w skutek nielojalności lub słabości jednego z ludzi dworu Trumpa (Mike'a Pence'a), a zatem wszyscy inni powinni się teraz jeszcze bardziej starać.
Zacytuję Trumpa: "Skoncentruję się teraz na sprawnym i uporządkowanym przekazaniu władzy". Brzmi jak potulny baranek?
To nie jest inny Trump, ale Trump ustępujący - być może tylko chwilowo - przed koniecznością. Nie można wykluczyć, że zamierza on po krótkiej przerwie wrócić do planu umocnienia siły politycznej wokół siebie i już tylko od siebie zależnej. Trump chciał uczynić taką siłą całą Partię Republikańską, ale dziś ma jedynie szansę, by zrobić to z dużą jej częścią, a nie całością.
Teraz najważniejszą i z potencjalnymi wielkimi skutkami na przyszłość niewiadomą w polityce amerykańskiej jest to, czy będzie jedna Partia Republikańska czy dwie. W USA rozważane są już warianty nazw partii Trumpa: Partia Republikańska Donalda Trumpa albo Partia MAGA (od hasła "make America great again"). Na poziomie poszczególnych stanów pojawiają się już wezwania liderów Partii Republikańskiej, aby zmienić nazwę partii Republikańskiej, oczyścić się z miękkich elementów i zmierzać wraz z Trumpem do przyszłych zwycięstw.
To pachnie sektą Trumpa?
Ależ oczywiście, ale to byłoby nawet coś więcej niż sekta. Najbardziej przypominałoby to partie wodzowskie, autorytarne - nie totalitarne, bo te w Ameryce są absolutnie wykluczone, ale już partie wewnętrznie autorytarne są możliwe.
Taka partia Trumpa przypominałaby partie komunistyczne albo faszystowskie. Byłaby to partia wodzowska i radykalna z bardzo rozwiniętą ideologią czy wręcz z własną kulturą i bezgranicznym posłuszeństwem wobec Trumpa.
Czy istnieje perspektywa usunięcia Trumpa ze stanowiska w wyniku skorzystania z 25. poprawki do konstytucji? Czy to jedynie straszak na niego, by przez ostatnie niespełna dwa tygodnie swojej prezydentury nie zrobił czego wybitnie głupiego?
Istnieje formalna możliwość, ale politycznie jest to na ten moment mało prawdopodobne. Sytuacja jest jednak bardzo dynamiczna, więc nie można i takiego scenariusza wykluczyć.
Formalnie w ciągu minut Trump może zostać zawieszony. Nie byłoby to trwałe usunięcie ze stanowiska, ale przed końcem kadencji nie zdążyłby już wrócić na stanowisko. Niezbędne byłoby uzyskanie większości w głosowaniu osób z gabinetu prezydenta, przy czym głos "za" musiałby oddać także wiceprezydent. Zajęłoby to chwilę. Jednak w jego gabinecie nie ma widocznej chęci użycia tak radykalnego środka. To, co obserwujemy, to kolejne dymisje członków gabinetu - mają one jednak na celu przynajmniej częściowe uchronienie się przed trwałą kompromitacją.
Trump - to informacje z amerykańskich mediów - szuka możliwości, by ułaskawić siebie. Taki ruch skompromitowałby go nawet w oczach sympatyków?
Nie sposób przewidzieć, która reakcja by przeważała wśród jego zwolenników. On nie musi jednak osobiście się ułaskawiać, bo wynaleziono inny sposób: nadużycie wspomnianej już 25. poprawki do konstytucji. Trump mógłby poinformować resztę władz, że jest czasowo niezdolny do pełnienia prezydentury. Ta opcja jest stosowana dość często - zwłaszcza, gdy prezydenci udają się na zabiegi medyczne wymagające narkozy. Poprzednicy Trumpa oddawali wiceprezydentom w ten sposób władzę nawet kilka razy w kadencji - na przykład na kilka godzin.
Trump może pod jakimś zmyślonym powodem przekazać wiceprezydentowi władzę na jeden dzień, a ten już - mając pełne uprawnienia - może ułaskawić Trumpa. Pytanie, czy Mike Pence by to zrobił? Kilka dni przed puczem na Kapitol powszechnie uważano, że tak. Teraz jednak wyraźnie zwiększył się dystans, czy wręcz niechęć, między oboma politykami. Pence ratując własny wizerunek już mógłby odmówić łaski Trumpowi.
Prawnie samoułaskawienie przez prezydenta jest w ogóle możliwe?
Nigdy takiej sytuacji w USA jeszcze nie było. Prawnie nie jest to zatem wypróbowane i Trump może się obawiać, że takie samoułaskawienie zostanie obalone przed sądami jako akt pozornie konstytucyjny, a w rzeczywistości konstytucję łamiący. Ale już ułaskawienie przez wiceprezydenta byłoby prawnie bezpieczne.
Z pewnością dla Trumpa ułaskawienie jest ważne, bo grożą mu procesy i wyroki w wielu sprawach. A teraz doszła nowa, potencjalnie najgroźniejsza.
Czyli?
Wzywanie do rebelii. Nie do terroryzmu, ale do rebelii i zamachu stanu.
Prezydent elekt Joe Biden mówi jednak, że szturm na Kapitol to dzieło "krajowych terrorystów", a o zamachu stanu nie wspomina.
Niestety, to jest wielkie nieporozumienie, do którego Biden się jeszcze przyczynia. Nazywanie terroryzmem krajowym czy też wewnętrznym ("domestic terrorism") tego, co się wydarzyło na Kapitolu, nie jest trafne. Terroryzm to nielegalne używanie przemocy dla wywołania strachu i wywarcia strachem nacisku na przykład na władze publiczne lub inne podmioty w celu spowodowania jakichś działań.
Szturm i okupacja Kapitolu przez zwolenników Trumpa to było więcej niż terroryzm. To było fizyczne przerwanie konstytucyjnych działań parlamentu USA - to był zamach stanu. Gdyby okupacja gmachu wciąż trwała, to możliwe jest, że Kongres nie byłby w stanie zebrać się gdzie indziej. Mogliby to blokować Republikanie, którzy mają większość w Senacie. Albo z powodów technicznych Kongres nie zdołałby się zebrać do 20 stycznia, gdy kończy się kadencja Trumpa. Bez poświadczenia ważności głosów elektorskich w Kongresie prezydent elekt wraz z panią wiceprezydent nie mogliby przejąć obowiązków, zatem USA pozostałyby bez władzy. Powtórzę: to był zamach stanu, a nie terroryzm.
Zatem Trump może zostać oskarżony o zamach stanu bądź o podżeganie do niego?
O podżeganie już jest oskarżany, choć nie robią tego jeszcze prokuratorzy w formie formalnych zarzutów. I jak najbardziej Trump może zostać formalnie oskarżony o podżeganie do zamachu stanu. Może to zrobić nowy prokurator generalny USA, może też naczelny prokurator Dystryktu Columbia albo prokurator niższej rangi, wykorzystujący swoją prokuratorską niezależność.
I pan sądzi, że ten scenariusz realny?
W USA jest głośno rozważany. Być może przede wszystkim po to, aby zwiększyć polityczny nacisk na Trumpa i innych republikanów. Decydenci - jak zawsze - mają jednocześnie otwartych wiele opcji, w tym i tę najmocniejszą. Może się skończyć na nacisku, a może na zarzutach wobec Trumpa.
Z pewnością w Stanach Zjednoczonych jest ogromne oburzenie na Trumpa. Przywoływane są porównania do obcej okupacji. Poprzednio - jedyny raz zresztą - Kapitol był okupowany przez wojska brytyjskie w roku 1814. Wówczas Brytyjczycy zdobyli Waszyngton, splądrowali, wywieźli dzieła sztuki, a potem spalili wszystkie gmachy władzy - w tym Kapitol. Teraz w roli obcych wojsk toczących wojnę z USA wystąpili zwolennicy Trumpa. To się nie rozejdzie po kościach.
Elekci Joe Biden i Kamala Harris stają na wysokości zadania, czy jedynie szermują oczywistościami i oskarżeniami o krajowy terroryzm?
Biden i Harris nie mają jeszcze żadnej władzy. Harris jest szeregową panią senator. Partia Demokratyczna - ich partia - o tyle stanęła na wysokości zadania, że już w noc po próbie puczu doprowadziła do końca liczenie i poświadczanie głosów elektorskich. Oczywiście przy udziale Republikanów, bez których nie byłoby to możliwe. Można zatem powiedzieć, że to środowisko polityczne USA stanęło na wysokości zadania, bo się porozumiało i - wbrew prezydentowi - w ciągu godzin unieważniło, ale nie wyniki wyborów, tylko skutki puczu.
======
*Dr Grzegorz Kostrzewa-Zorbas. Politolog, analityk, wykładowca akademicki i publicysta; doktorat uzyskał na Johns Hopkins University w Waszyngtonie, ukończył także waszyngtoński Georgetown University; był dyrektorem Biura Polityki Obronnej MON, dyrektorem Departamentu Planowania i Analiz MSZ, wicedyrektorem Departamentu Europy MSZ oraz głównym negocjatorem traktatu o wyprowadzeniu Armii Sowieckiej z Polski.