W poniedziałek 9 listopada odbył się protest w sprawie odwołania Przemysława Czarnka ze stanowiska ministra edukacji i nauki. Przed budynkiem resortu na ul. Szucha w Warszawie zebrało się kilkaset osób. O zdymisjonowanie Czarnka w listach do premiera i prezydenta apelowali także naukowcy, m.in. poloniści z Uniwersytetu Jagiellońskiego i badacze związani z Komitetem Nauk o Kulturze PAN.
Przemysław Czarnek skomentował apele o jego odwołanie podczas rozmowy z Bogdanem Rymanowskim w telewizji Polsat News. Polityk stwierdził, że pozostaje do dyspozycji premiera i liczy się z tym, że decyzja może być różna.
- Ja jestem powołany przez pana prezydenta na wniosek premiera Mateusza Morawieckiego po uzgodnieniu z kierownictwem naszej koalicji Zjednoczonej Prawicy. Tu są decydenci, którzy są władni odwołać mnie z tego stanowiska - wskazał minister edukacji i nauki.
Czarnek został także zapytany o zapowiadane konsekwencje, które mają być wyciągane wobec nauczycieli, którzy wspierali protesty kobiet.
- Jeśli nauczyciele namawiali uczniów podczas lekcji, a takie incydentalne sytuacje miały miejsce, albo zachowywali się w sposób, który nie przystoi do etosu nauczyciela, to są sytuacje, z którymi muszą się skonfrontować kuratorzy - powiedział Przemysław Czarnek.
Polityk powiedział jednocześnie, że "nigdy nie było takiego polecenia, żeby wyciągać konsekwencje wobec wszystkich, którzy brali udział w protestach". Kiedy Bogdan Rymanowski powiedział, że zdaniem prezesa Związku Nauczycielstwa Polskiego Sławomira Broniarza nie ma dowodów na to, że nauczyciele namawiali uczniów do wychodzenia na ulicę, Przemysław Czarnek powiedział, że Broniarz "nie wie, o czym mówi i bardzo często niestety manipuluje, żeby wywołać kolejne niepokoje".
- Szkoła i lekcje to nie jest miejsce na namawianie uczniów na protesty i to w szczycie pandemii - powiedział minister.