Andrzej Duda przy okazji ustawy o rekompensacie dla mediów publicznych zabawił się w Alfreda Hitchcocka. Chociaż nie z własnej woli. Walka o końcowe rozstrzygnięcie trwała do ostatniej chwili, a podpis prezydenta pod budzącą olbrzymie emocje ustawą znalazł się za pięć dwunasta. Niemal dosłownie, bo swoją decyzję głowa państwa ogłosiła zaledwie nieco ponad godzinę przed upływem ustawowego terminu.
Prezydentowi podczas konferencji prasowej towarzyszyli premier Mateusz Morawiecki, szef Rady Mediów Narodowych Krzysztof Czabański i przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Witold Kołodziejski. Miało to wywołać w wyborcach wrażenie przemyślanej i podjętej ponad podziałami decyzji, ale tak naprawdę było próbą zamaskowania poważnego konfliktu, który rozgorzał w obozie władzy przy okazji decydowania o losach wspomnianej ustawy.
Efekt końcowy jest jednak taki, że prezydent dokument podpisał, a niemal 2 mld zł rekompensaty z kasy państwa trafią do mediów publicznych. Co prawda prezydent podkreślił, że podpisuje ustawę "pod pewnymi warunkami", ale przy braku weta jest to bardziej zabieg wizerunkowy niż jakkolwiek realny przełom.
Pierwszym z tych "warunków" jest zwiększenie finansowania polskiej onkologii. Nie wiemy ani kiedy, ani o ile.
Jeszcze dodatkowe środki będą przeznaczone, zgodnie z życzeniem prezydenta
- lakonicznie zapewnił premier Morawiecki. Drugim, możliwość przeznaczenia w razie potrzeby części środków przekazanych mediom na walkę z epidemią koronawirusa. Jak stwierdził szef KRRiT, media publiczne mogą zaczekać ze spieniężeniem obligacji na rozwój sytuacji epidemiologicznej.
Dzięki tym dwóm krokom obóz władzy chce odebrać oręż opozycji. Ta niezgodnie z prawdą, ale skutecznie pod względem PR-owym, od kilku tygodni przekonuje Polaków, że pieniądze z rekompensaty dla mediów publicznych można byłoby przeznaczyć na polską onkologię. Stworzyła tym samym wrażenie, że dla "dobrej zmiany" media publiczne są ważniejsze od setek tysięcy chorych na raka. Dla Zjednoczonej Prawicy to poważny problem, a wspomniane dwa "warunki" prezydenta nie zmieniają tej sytuacji.
Jest też rzecz jeśli nie najważniejsza, to z pewnością najbardziej medialna - poświęcenie Jacka Kurskiego w zamian za prezydencki podpis pod ustawą. Na nic zdały się naciski TVP na prezydenta, granie pamięcią o Lechu Kaczyńskim i jego dziedzictwie, a nawet desperacki list samego Kurskiego do prezydenta, w którym to liście szef Telewizji Polskiej oddaje się do dyspozycji głowy państwa, żeby ratować pieniądze dla mediów publicznych (prawnie prezydent nie ma przy obsadzaniu/dymisjonowaniu szefa TVP nic do powiedzenia).
Los Kurskiego jest już przesądzony, o czym ze skrzętnie skrywaną satysfakcją poinformował na konferencji prasowej szef RMN i wieloletni wróg Kurskiego Krzysztof Czabański. W zarządzonym naprędce w piątkowy wieczór korespondencyjnym głosowaniu czworo z pięciorga członków Rady przychyliło się do decyzji Kurskiego. (W sobotę rano wirtualnemedia.pl poinformowały, że "za" głosowali wszyscy członkowie RMN).
"To kwestia państwowa, nie wyborcza". Tak jeszcze niedawno o decyzji prezydenta Dudy ws. pieniędzy dla TVP mówił wicerzecznik PiS-u Radosław Fogiel:
W obozie Zjednoczonej Prawicy mogą cieszyć się, że batalię o rekompensatę dla mediów publicznych mają już za sobą. Byłaby to jednak radość grubo na wyrost. Po pierwsze, dlatego, że prawdziwe problemy będące efektem podjętych decyzji dopiero obóz władzy czekają. Przy odrobinie szczęścia dopiero po wyborach prezydenckich, ale znając historię ostatnich kilku lat nie można wykluczyć, że wcześniej. Po drugie, dlatego, że na podjętej decyzji w mniejszym lub większym stopniu przegrali wszyscy zaangażowani w sprawę kluczowi gracze "dobrej zmiany". Przegrali, choć sprawa była jak najbardziej do wygrania. Ale do tego konieczna była współpraca i elementarne wzajemne zaufanie. Zamiast tego wszyscy skakali sobie do gardeł.
W oczywisty sposób przegranym zaistniałej sytuacji jest prezes Jacek Kurski. Popularny "Kura" po kilku latach rządów na Woronicza traci pracę. Traci ją, chociaż do ostatnich chwil licytował wysoko i próbował wymusić na swoich politycznych przełożonych inną decyzję. Jego występ w "Gościu Wiadomości", nieco ponad dwie godziny przed prezydenckim podpisem, przejdzie zapewne do historii polskiej polityki po '89 roku. Kurski odchodzi, ale byłbym ostrożny ze stwierdzeniem, że odchodzi na zawsze. Gdy Rada Mediów Narodowych pozbawiała go stanowiska po raz pierwszy, na aucie był ledwie dobę, po czym w kuriozalny sposób ta sama Rada usiłowała przywrócić go na stanowisko, bo taka była wola Jarosława Kaczyńskiego. Również teraz nietrudno wyobrazić sobie scenariusz, że do wyborów TVP rządzić będzie p.o. prezesa, następnie RMN rozpisze konkurs na nowego szefa, a do tego konkursu stanie i wygra go nie kto inny jak właśnie Kurski.
W gronie przegranych jest też prezes Kaczyński. Nie od dziś wiadomo, że to on był gwarantem stabilności posady Kurskiego. Uważał, że na tak newralgicznym dla władzy odcinku jak media publiczne potrzebny jest ktoś "z pazurem", zaufany i oddany sprawie. A przede wszystkim zabójczo efektywny. "Kura" wszystkie te warunki spełniał (chociaż z lojalnością bywało różnie). Teraz prezes PiS-u musiał ustąpić prezydentowi Dudzie, który, korzystając z okazji, przyparł go do muru i postanowił wyrównać swój rachunek krzywd z Kurskim. Prezes przypierany do muru być nie lubi, ustępować nie lubi jeszcze bardziej. Nie zapomina takich rzeczy i wie, że zemsta najlepiej smakuje na zimno. Z jego strony ten rozdział z pewnością nie jest jeszcze zamknięty.
Kto jeszcze przegrał? Paradoksalnie również prezydent Duda. Oczywiście dzisiaj może świętować, że nad kominkiem zawiesi sobie głowę Kurskiego, ale jest to pyrrusowe zwycięstwo. Głowa państwa zmarnowała okazję do zdystansowania się od swojego obozu politycznego i przekonania do siebie niezainteresowanych polityką "normalsów". Zamiast tego prezydent wolał nie zrazić do siebie najtwardszego elektoratu "dobrej zmiany", ale przy jednoczesnym usunięciu Kurskiego także i ten cel wydaje się nie do końca zrealizowany. Nowe paliwo dostaje również opozycja, która przez najbliższe dni, a być może nawet tygodnie, będzie oskarżać głowę państwa o upartyjnienie i stawianie prorządowej propagandy ponad losem setek tysięcy Polaków walczących z rakiem.
Jakże znamienne są w obecnej sytuacji słowa prof. Jarosław Flisa z niedawnego wywiadu dla Gazeta.pl.
Prezydent Duda może zapłacić najwyższą cenę za działania swojego obozu politycznego. Notowania Andrzeja Dudy to notowania Zjednoczonej Prawicy. Im bliżej będzie wyborów, tym bardziej będzie to widoczne
- zapewniał socjolog.
Czy na wojence wokół mediów publicznych, którą obserwowaliśmy zwłaszcza w minionym tygodniu, w ogóle ktokolwiek zyskał? Za minimalnych wygranych można by uznać premiera Morawieckiego i przewodniczącego Czabańskiego. A także wiceszefa rządu Jarosława Gowina. Cała trójka to zagorzali krytycy Kurskiego, którzy wreszcie dopięli swego - pozbyli się "Kury" z Woronicza. Jednak w obliczu kłopotów, których w całej tej politycznej telenoweli przysporzyła sobie Zjednoczona Prawica, także ich zwycięstwo może okazać się pyrrusowe.
Dla obozu władzy nadchodzą bowiem trudne dni. Trudne na własne życzenie, trzeba zaznaczyć. Starcie buldogów pod dywanem, która początkowo mogła sugerować, że mamy do czynienia z politycznym teatrem, koniec końców okazała się walką na śmierć i życie. Śmiertelnych ofiar w niej nie zabrakło (vide prezes Kurski). Prawica jeszcze raz potwierdziła, że nikt tak skutecznie nie potrafi uprzykrzyć jej życia jak ona sama. To ona sama od zawsze jest swoim najgroźniejszym przeciwnikiem.
W kontekście kampanijnym rządzący również nie mają powodów do zadowolenia. Właśnie koncertowo zmarnowali okazję do zawalczenia o głosy "normalsów", które są im niezbędne do tego, żeby prezydent Duda zdobył reelekcję. "Normalsi" zobaczyli to, co opozycja chciała, żeby zobaczyli - partyjnego prezydenta, fiksację na punkcie własnych mediów publicznych i chaos w obozie władzy. Jakie będzie to miało efekty w dalszej części kampanii - zobaczymy. Jednak także i najtwardszy elektorat prawicy nie wychodzi z tej sytuacji ukontentowany. Jest raczej zmieszany i poirytowany tym, że ich ulubieńcy postanowili (po raz kolejny) stoczyć wojnę wszystkich ze wszystkimi. Czy będzie to mieć wpływ na ich zaangażowanie w kampanię i same wybory - również zobaczymy, ale dzisiaj takiego scenariusza z pewnością nie można wykluczyć.
Jako wytrawny polityk zawiódł prezydent Duda. Miał doskonałą szansę, żeby w perspektywie średnioterminowej ugrać dla siebie coś więcej (reelekcję i niezależność), a jednak wybrał mały sukces tu i teraz, czyli wyrównanie rachunków z Jackiem Kurskim. Rachunek za to wyrównywanie rachunków może (choć nie musi) przyjść jeśli nie 10, to 24 maja.
Kluczowe jest też jednak to, co wydarzy się po 24 maja (a jest to i tak bardziej optymistyczny scenariusz dla prawicy; mniej optymistyczny zakłada, że wydarzy się to w dwóch ostatnich miesiącach kampanii prezydenckiej). Otóż nie miejmy złudzeń: czeka nas wojna na prawicy i wyrównywanie doznanych w ostatnich kilku, kilkunastu dniach krzywd. Pytanie jest nie o to, czy ta wojna wybuchnie, bo to jest niemal pewne, ale o to, jaka będzie jej skala i jaką przybierze formę. Nie grozi nam rozpad Zjednoczonej Prawicy, ale sielankowo też nie będzie. Radykalne skrzydło ma poczucie, że prezydent i premier, wykorzystując okazję, za mocno się rozpychają i robią to kosztem całego obozu politycznego. Prezes Kaczyński jest chwilowo upokorzony (i to przez prezydenta), a to oznacza, że będzie chciał wziąć za to odwet. Dla głowy państwa stawka też jest arcywysoka, bo reelekcja de facto gwarantuje mu niezależność (trzeciej kadencji i tak nie będzie) i otwiera szansę na budowanie swojej pozycji na prawicy w erze po Kaczyńskim.
Tego wszystkiego można było uniknąć. Zaskakujące wydaje się wręcz jak łatwo. Prezydenckie weto wzmocniłoby Andrzeja Dudę w kampanii (a być może nawet w obozie władzy) i "odkleiło" go w oczach "letnich" wyborców od partii-matki. Prezydent z premierem mogli się porozumieć, że gwarantowane w budżecie na rekompensatę dla mediów publicznych środki zostaną przekierowane na akceptowany społecznie cel - np. służbę zdrowia czy przeciwdziałanie możliwej epidemii koronawirusa. Obaj by na tym zyskali. Z kolei Jacek Kurski otrzymałby zapewnienie, że po reelekcji prezydenta Dudy obiecane pieniądze - może nawet więcej niż 2 mld zł, o których dyskutujemy od tygodni - od "dobrej zmiany" otrzyma. W międzyczasie mógłby poratować się np. kredytem z któregoś z państwowych banków.
Wszyscy by wówczas wygrali. Prezydent "uciekłby do przodu", zostawiając opozycję z niczym. Zjednoczona Prawica uniknęłaby gorącego konfliktu. "Normalsi" byliby zadowoleni i przychylniejszym okiem patrzyliby w stronę urzędującej głowy państwa (co nie znaczy, że na 100 proc. by na Andrzeja Dudę zagłosowali, miejmy jasność). Twardy elektorat byłby nieco zmieszany, ale czy na pewno bardziej niż obecnie? Co prawda media publiczne nie otrzymałyby pieniędzy z budżetu, ale prezes Kurski zachowałby stanowisko, a "dobra zmiana" uniknęłaby kosztownej wizerunkowo wewnętrznej wojenki. Zresztą ten twardy elektorat i tak nie ma nikogo innego, na kogo mógłby zagłosować. Natomiast w obliczu niezwykle ostrej i polaryzującej kampanii, w której rządzący walczą o życie, wielce wątpliwe, by zdecydował się pozostać w domu.
To wszystko było w zasięgu ręki, to wszystko było do zrobienia. Jednak zamiast partykularnych interesów poszczególnych ośrodków władzy wyżej należało postawić długofalowy interes całej Zjednoczonej Prawicy. Dobro wspólne. I to się nie udało. Mleko się rozlało. Teraz "dobrej zmianie" pozostało jedynie szybko chwycić za szmatę i zacząć ten bałagan sprzątać.