Chaotyczne, bo zbiegły się z generalnym zamieszaniem i chaosem w polskiej polityce, również w samym obozie władzy. To spowodowało, że działalność rządu znalazła się w cieniu. W pewnym momencie ta sytuacja zaczęła nakładać się także na kampanię prezydencką. W tym sensie, pod wieloma względami, było to 100 dni niezauważalnych na tle wydarzeń z wcześniejszych miesięcy i działań Rady Ministrów.
Obecny rząd żyje na koszt pierwszych 100 dni gabinetu premier Szydło i pierwszego rządu premiera Morawieckiego. Dokonane wówczas reformy, przyjęte ustawy na długo określiły sposób postrzegania tej władzy, wypracowały pewne stereotypy na jej temat. "Dobra zmiana" zbudowała w Polakach przeświadczenie o swojej sprawczości i dotrzymywaniu obietnic. Od czasu realizacji kluczowych zapowiedzi z pierwszej kadencji, inne zapowiedzi - niezależnie od tego, czy są realizowane, czy nie - opinia publiczna bagatelizuje. Obecna władza i tak ma opinię pierwszego rządu, który rzeczywiście robi to, co zapowiadał. Dzięki działaniom z początku pierwszej kadencji, cały obóz władzy nadal funkcjonuje na dość wysokim poziomie poparcia.
Udało się z trzynastą emeryturą i małym ZUS-em. Kwestia dopłat dla rolników była obietnicą, którą należało traktować w kwestii deklaracji intencji. To nie jest coś zależnego od rządu jak wypłata "500 plus" czy powołanie jakiejś instytucji. Podobnie sprawa 100 obwodnic. Co ciekawe, politycy opozycji wcale nie krytykują rządu za niezrealizowani "Piątki na 100 dni", tylko za coś znacznie wcześniejszego - kwestię mieszkaniową.
Ale to pokazuje też, że "Piątka na 100 dni" miała funkcję czysto kampanijną, a nie była wyznacznikiem żadnej nowej strategii Rady Ministrów. Prawdziwe pierwsze 100 dni rządów Zjednoczonej Prawicy zakończy się dopiero po wyborach prezydenckich. Potem będzie dłuższe, kilkuletnie interludium przed kolejnymi wyborami.
PiS-owi nie udało się z dwóch powodów. Pierwszy to strategia opozycji, która a priori delegitymizowała nowy rząd. Drugi dotyczy tego, że PiS w jeszcze większym stopniu niż kiedyś koalicja SLD-PSL miało nikłe zaplecze w elitach społecznych, a z drugiej strony nie miał tak silnych podstaw społecznych, żeby skonsumować sondażowo tak okazałe zwycięstwo.
Wytłumaczę na przykładzie. Wielokrotnie snuje się porównania między Fideszem Viktora Orbána a PiS-em Jarosława Kaczyńskiego. Tylko jeśli spojrzymy na strukturę elektoratów obu partii, mamy dwa zgoła odmienne przypadki. PiS usiłuje iść od dołu struktury społecznej ku górze, mając ponadstandardowe poparcie mniej zamożnych wyborców. Fidesz - dokładnie odwrotnie, czyli z góry schodził ku dołowi. To pokazuje, dlaczego węgierskiej prawicy łatwiej było wejść w rolę partii władzy, a PiS mimo sukcesów wyborczych i dużej popularności nie jest jeszcze formacją, którą moglibyśmy uznać za klasyczny obóz władzy zdolny rządzić przez wiele kadencji.
By móc skutecznie funkcjonować w polityce, a już zwłaszcza skutecznie rządzić, trzeba być Volkspartei, czyli partią ludową. Oznacza to, że taka partia czerpie poparcie ze wszystkich grup społecznych, ma zdolność koordynacji często sprzecznych interesów wielkich grup społecznych i zawodowych, potrafi docierać do elit społecznych albo stworzyć własne, potężne kontrelity, które staną się również ważnym graczem w walce o świadomość społeczną.
Arcyważna z perspektywy PiS-u jest tutaj zmiana modelu życia, jaki nam towarzyszy - zanikanie tradycyjnej wsi i dominacja wzorców życia mieszkańców wielkich miast. Politycy PiS-u często się dziwią, bo gdy ktoś mieszkający na wsi i głosujący na PiS przeprowadzi się do metropolii, to szybko przestaje głosować na PiS. Ten trend jest stały, nie widać żadnego alternatywnego modelu. Ludzie w mieście mają podobne aspiracje, a to przekłada się na ich wybory polityczne. To dotyczy zwłaszcza ludzi przed 45., może 50. rokiem życia. Czas gra tutaj wybitnie na niekorzyść PiS-u. Jeśli spojrzeć na podejmowane przez PiS działania i reformy, to widać, że próbuje w różny sposób dotrzeć do bardziej liberalnych wyborców - temu miała służyć chociażby nominacja Mateusza Morawieckiego na premiera czy ostatnio forowanie Porozumienia Jarosława Gowina w ramach Zjednoczonej Prawicy - ale nie przynosi to wielkich efektów. PiS zyskało zdolność pozyskiwania niemal wszystkich wyborców podobnych do ich elektoratu, ale marsz w górę struktury społecznej został zatrzymany, natrafił na potężny opór.
Od początku polskiej transformacji krąży podszyta ironią, acz zasadna, opinia o polskiej prawicy. A mianowicie, że ma jednego strategicznego przeciwnika - siebie samą. Co ciekawe, to wszystko, co dzieje się w ostatnich tygodniach i z czym obóz władzy ma mniejsze lub większe problemy, w znaczniej mierze nie ma związku z rządem (afera Mariana Banasia, palec posłanki Lichockiej etc.), a w samej Radzie Ministrów zbyt wielu kontrowersji nie obserwowaliśmy.
Zobacz, co o aferze Mariana Banasia mówił w "Porannej Rozmowie Gazeta.pl" jeden z liderów Lewicy Adrian Zandberg:
To przemyślana strategia. Wielu ministrów to technokraci z pogranicza polityki. PiS i ich kandydat na prezydenta nie będą rozliczani przez prawicowy segment elektoratu z patriotycznego zacięcia czy imponderabiliów, tylko z tego, co jest efektem codziennej pragmatycznej działalności rządu. Dlatego nominacje ministerialne miały stworzyć pewnego rodzaju barierę ochronną wokół rządu. Jeśli dzieje się coś złego w obozie "dobrej zmiany", to wokół parlamentarzystów, samorządowców czy polityków z trzeciego (lub dalszego) szeregu. Ale nie z rządu. Na Nowogrodzkiej i w Pałacu Prezydenckim są świadomi, że zostaną rozliczeni z działalności Rady Ministrów i tego, na ile będą w stanie zapewniać odczuwalną stabilność ekonomiczną. Opozycja z opóźnieniem, ale jednak wyczuwa, że to jest istota podtrzymywania poparcia PiS-u i zaczyna uderzać w rząd oraz poszczególnych ministrów.
Do jakiegoś stopnia na pewno tak, ale to nie kto inny jak PiS będzie w kampanii walczyć o głosy dla Andrzeja Dudy. Wynika to chociażby z siły organizacyjnej i możliwości finansowych partii rządzącej. Składają się na to dwa aspekty.
Pierwszy to próba mobilizacji najzagorzalszych wyborców. Każda kampania zaczyna się od tego, że trzeba odwiedzić swoje bastiony wyborcze, uścisnąć ręce najwierniejszym zwolennikom, zapewnić o utrzymaniu kursu. Dopiero na finiszu partie zwracają się do niezaangażowanych i niezdecydowanych wyborców. Gorąco dyskutowana w ostatnich tygodniach kwestia reformy sądownictwa miała być narzędziem mobilizacji twardego elektoratu. Zwłaszcza, że dla większości społeczeństwa ta sprawa nie jest priorytetowa.
Drugi aspekt dotyczy złożoności sytuacji w samej Zjednoczonej Prawicy. Co prawda PiS dostało w październiku potężną legitymację do rządzenia, ale jednocześnie osłabieniu uległy realne instrumenty rządzenia (Zjednoczona Prawica ma w Sejmie większość zaledwie pięciu posłów). Do tego dokłada się wyraźne wzmocnienie w nowej kadencji partii premiera Jarosława Gowina i ministra Zbigniewa Ziobry.
Ziobro i jego ludzie zostali zepchnięci do roli radykałów w obozie Zjednoczonej Prawicy. Wszelka droga prezydenta Dudy do politycznego centrum oznacza konieczność marginalizacji i ukrywania w obozie Zjednoczonej Prawicy "ziobrystów", bo kojarzą się umiarkowanym wyborcom z radykalizmem i ekstremalnymi reformami. To wszystko decyduje, że początek kampanii prezydenta Dudy sprawia wrażenie bardzo ostrożnego i przynajmniej kilka epizodów niezwiązanych z samym prezydentem wyglądało nie tak, jak wyglądać powinny.
Po co PiS-owi konflikt o sądy? Tłumaczył to w "Porannej Rozmowie Gazeta.pl" poseł Lewicy dr Maciej Gdula:
PiS nie bardzo miało instrumenty, żeby móc politycznie zaatakować Platformę tak mocno, żeby doprowadzić do jej podziałów czy wręcz rozpadu. Po wyborach w 2011 roku to rozrywane od wewnątrz na dwie strony PiS stanęło na krawędzi istnienia. PiS nie miało wówczas tak dużych zasobów jak obecna Platforma, a jednak przetrwało kryzys. Dlatego prawda jest taka, że teraz także Platformie zaszkodzić mogła wyłącznie sama Platforma. Urządzenie widowiska pt. "Wybieramy sobie nowego szefa" na samym początku kampanii prezydenckiej było ryzykownym eksperymentem jak na ten poziom profesjonalizacji polityki. Problem Platformy nie polega na relacji z PiS-em, ale na tym, że wewnętrzne przetasowania i dyskusje w nieodpowiednim momencie pozwoliły na przeciągnięcie uwagi opinii publicznej na trzech innych kandydatów opozycyjnych, z których każdy walczy o pewien segment elektoratu Platformy. To dlatego na tym etapie kampanii obserwujemy pewien deficyt poparcia dla Małgorzaty Kidawy-Błońskiej.
Lewica dobrze zaczęła i faktycznie mogłaby próbować stopniowo wchodzić w role konkurenta PiS-u na tym polu. Tyle że sama z tego zrezygnowała, czego najlepszym dowodem jest wystawienie Roberta Biedronia do walki o prezydenturę. To mimowolny prezent dla PiS-u. Dzięki temu Lewica będzie teraz identyfikowana przez kwestie kulturowe. Będzie atrakcyjna dla 30- i 40-latków, ludzi wykształconych, z wielkich miast. Ewentualnie także dla młodych wyborców. A to wszystko nie jest elektorat PiS-u. Bez względu na to, co powie i zrobi w kampanii Robert Biedroń, jego wcześniejsza aktywność publiczna (zwłaszcza na rzecz środowisk LGBT) powoduje, że Lewica o głosy będzie walczyć z Małgorzatą Kidawą-Błońską, Szymonem Hołownią i w pewnym stopniu także Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem. Potwierdzają to niektóre wypowiedzi Biedronia z ostatnich tygodni, które są podszyte antykomunizmem. Tradycyjnym wyborcom SLD z oczywistych powodów się to nie podoba, ale już średnim pokoleniom krytycznym wobec czasów PRL jak najbardziej.
Powiedziałbym raczej o stabilizacji sytuacji. Okopy wykopane w poprzednich latach do dziś są obsadzone przez jednostki liniowe. To satysfakcjonuje największych graczy politycznych, bo daje im spokój. Zwłaszcza, że po wyborach prezydenckich będą mieć kilkadziesiąt miesięcy na przemyślenie sytuacji. W polskiej polityce nie ma żadnej jakościowej zmiany, a to, że PiS w końcu doszło do jakiejś bariery, było wiadome już wcześniej.
Jeśli zsumujemy elektoraty, to opozycja nieznacznie, ale góruje nad PiS-em. Jednak pewien segment wyborców PSL w razie drugiej tury wyborów prezydenckich raczej nie poprze liberalnego kandydata startującego przeciwko Andrzejowi Dudzie. A innego kandydata niż liberalny nie będzie. Co więcej, do polityki wchodzą coraz młodsze roczniki zsocjalizowane w zupełnie innych warunkach niż ich starsi koledzy i koleżanki. Oni wcale nie muszą być podatni na typowe dla opozycji hasła spod znaku antyPiS-u.
Wybory prezydenckie rozstrzygną się nie na poziomie mobilizacji elektoratu opozycji, tylko na poziomie tego, czy PiS-owi uda się zmobilizować tych ludzi, którzy zdecydowali o jego zwycięstwie w 2019 roku - niezainteresowanych polityką, niechętnych radykalizmom, ceniących stabilizację i przewidywalność. Po stronie PiS-u nie widać nadzwyczajnych starań i prostej drogi do tego, żeby te głosy pozyskać. Widać za to pewne rysy związane z codziennym funkcjonowaniem tego obozu politycznego. Inną sprawą jest, że taktyka przyjęta przez większość kandydatów opozycyjnych nie wskazuje, że byliby zdolni zdemobilizować kluczowe segmenty elektoratu PiS-u, bez których rządzący nie daliby sobie rady. Górują raczej partykularne interesy poszczególnych środowisk w ramach opozycji i zajęcie możliwie dogodnej pozycji przed długim politycznym interludium
Trudno powiedzieć, że partia jest zmęczona. Zmęczeni możemy być my po całym dniu ciężkiej pracy. W ostatniej instancji w wielkiej polityce decydują interesy wielkich grup społecznych, a nie zabiegi wizerunkowe. Tak było z wprowadzeniem "500 plus" czy obniżeniem wieku emerytalnego. Wcześniej w przypadku Platformy było to podejście do gospodarki (uniknięcie kryzysu finansowego) i integracji europejskiej.
PiS stanie już w najbliższych latach przed poważnym wyzwaniem i jest tego kłopotu od jakiegoś czasu świadome, ale nie wiem, czy ów kłopot zostanie unaoczniony w tej kampanii. Chodzi o to, że pokolenia poniżej 40. roku życia myślą o tym życiu w sposób skrajnie indywidualistyczny, nie oczekują egalitarnej polityki do państwa, nie chcą obecności instytucji publicznych w ich życiu ani tego, żeby państwo mówiło im, jak mają czy jak powinni żyć. To drastyczny kontrast wobec wyborców, którzy stanowili o potędze PiS-u. Ci myślą w sposób bardziej wspólnotowy i chcą większej roli państwa. PiS będzie mieć olbrzymi problem z tym, jak pogodzić interesy wyborców konserwatywnych i zorientowanych na politykę społeczną z coraz liczniejszymi młodymi grupami elektoratu, które uważają, że wielkim problemem społecznym jest sam fakt istnienia ZUS-u i publicznych emerytur. PiS próbowało już różnych eksperymentów w celu pogodzenia tych dwóch żywiołów, ale nie przyniosły rezultatów. Musi probować dalej, bo od sukcesu tych prób zależy przyszłość partii w kolejnych latach.