Marcelina Zawisza: Dziwię się, że wciąż żyję. Jak mnie trzeci nowotwór nie strzeli, to chcę być ministrą pracy

Jacek Gądek
- Miałam 13 lat i leżałam w szpitalu. Usłyszałam, jak lekarz mówi do moich rodziców: to już pora pożegnać się z córką. Pomyślałam: umierać w święta to nie jest dobry pomysł. Wzięłam się za siebie - wspomina Marcelina Zawisza (Partia Razem), posłanka Lewicy.
Zobacz wideo

Przeczytaj także. Krzysztof Sobolewski: w żartach Kaczyński mówi "Bóg istnieje, a PiS rządzi do końca świata"

Jacek Gądek: - Sama się pani dziwi, że wciąż żyje?

Marcelina Zawisza: - Nieustannie. Serio.

Bo?

Miałam 13 lat i leżałam w szpitalu. Pamiętam ten moment, jak dziś. Moja mama też. Po kolejnej chemii zaczęły mi siadać kolejne organy wewnętrzne. Miałam w ciele 10-20 kilogramów wody. Bąble z wodą na całym ciele.

Dlaczego?

Powikłania po chemii. Lekarze nie wiedzieli, jak mi już pomóc. Leżałam. Miałam zamknięte oczy, ale nie spałam. Cały układ pokarmowy miałam owrzodzony. Nie mogłam nic jeść. Lekarze byli o krok od założenia sondy, bym nie umarła z głodu. Zbliżały się święta. Bardzo chciałam je spędzić w domu.

Usłyszałam, jak lekarz mówi do moich rodziców: to już pora pożegnać się z córką. Pomyślałam: umierać w święta to nie jest dobry pomysł. Wzięłam się za siebie.

Czyli?

Poprosiłam mamę, aby przyniosła mi rosół. Rosół babci, bo lepszy. Dostałam w słoiku ten rosół i na początek zmuszałam się do jedzenia. Zaczęłam stawać na nogi. Ze szpitala wyszłam po świętach. Tę scenę nieustannie mam przed oczami.

A jak się pani dowiedziała o raku?

Wszystkie takie historie są podobne. Coś zaczyna się psuć w człowieku. Ja miałam 12 lat i zaczęła mnie boleć noga, kolano. Nie byłam w stanie dojść do domu. Rodzice zabrali mnie na pogotowie. Trafiłam na nieogarniętego lekarza. Uznał, że mam cystę, którą chciał wyciąć. Nie wiem, jak nie zauważył nowotworu, skoro był on na całym kolanie i jeszcze piszczeli. Żeby zrekompensować mi czas oczekiwania na operację wysłał mnie jeszcze na rezonans magnetyczny. Potem lekarze zadzwonili jeszcze raz mówiąc, że chyba się poruszyłam, bo obraz jest rozmazany. Przyszłam. Po minucie widzieli: to nie ja się poruszyłam, ale to rak i przegnita kość.

Trafiłam do Górnośląskiego Centrum Zdrowia Dziecka. Zajęli się mną prof. Wojciech Madziara i prof. Zdzisław Juraszczyk. Byli dla mnie wybawieniem. Weseli onkolodzy. Wszystko zaczęło się dziać w ogromnym tempie. Dostałam pierwszą chemię.

Szpital. Wspomnienia?

W dziecięcym dzieją się tragedie, ale jest też wesoło. Najwięcej dzieci jest w wieku 8-12 lat, gdy rosną kości, a czasami z nimi także rak.

Gdy miała pani 12-13 lat narodziła się w pani polityczka?

Tak. Totalnie.

Dlaczego?

Widziałam solidarność między ludźmi. Widziałam, jak moi rodzice pomagali dzieciom, których nie mogli odwiedzać mamy i ojcowie. Zastanawiałam się, dlaczego ich rodziców nie ma z nimi? Przecież każdy chce być ze swoim dzieckiem. Przyczyny były różne. Jedni pracowali na czarno i nie mogli wziąć żadnego urlopu, a że mieli jeszcze inne dzieci na utrzymaniu, to nie mogli rzucić nawet takiej pracy.

Pani rodzina, jak to na Śląsku, ma górnicze tradycje?

Ojciec górnik - brał urlop i był ze mną w szpitalu. Mama pracowała w sklepie. Byli ze mną. Miałam bardzo dobrą opiekę.

Dla mnie to było niesprawiedliwe: dlaczego część dzieciaków ma opiekę rodziców, a część nie? Wady systemu widziałam na żywo. Dzieciaki bez rodziców w szpitalu miały gorsze jedzenie, bo im nikt nie przywiózł niczego z domu. Ich nikt nie przytulał i nie głaskał po głowie.

Należała pani do elity pacjentów?

Tak. Ale to dlatego, że mój ojciec miał umową o pracę. Mógł sobie pozwolić na to, by w środku zimy kupić mi moje ulubione truskawki. I mógł mi je przynieść, bo miał urlop. Mógł się też praktycznie przeprowadzić do Warszawy, gdy miałam operację. Mimo to rodzina zadłużyła się przez moją chorobę.

To służba zdrowia nie jest za darmo?

Ale są koszty, których nikt nie zwróci. Miałam kilka chemii w Warszawie i operację, więc moi rodzice musieli gdzieś mieszkać i dojeżdżać. Rehabilitacja była potwornie droga, a gdybym czekała na tę państwową, to bym się nigdy nie podniosła. Miałam prywatną, więc teraz prawie nikt nie widzi, że mam endoprotezę. Utykam tylko czasami, bo rodzina zainwestowała w rehabilitację. Sam wynajem maszyny, która robiła cuda z moją nogą, to było 500 zł - nierefundowane. Dodatkowo leki i wiele innych rzeczy. Choroba kosztowała po kilka tysięcy miesięcznie.

W sumie?

Dwa razy nowotwór złośliwy kości. Każde leczenie po 8 miesięcy. Małe mieszkanie na Śląsku można było za to wtedy kupić.

Pani rodzina jest tradycyjna?

My inaczej rozumiemy konserwatyzm i tradycję. To nie jest to, co wmawia PiS.

A obyczajowo?

Niby wszyscy wierzą, ale nie do końca lubią Kościół.

Antyklerykalni katolicy.

Trochę tak. Ślązak nie wierzy ślepo proboszczowi. Nikt nikomu nie mówi, jak ma żyć. Nie ma u nas fałszywej obyczajowości, bo wszyscy wiedzą, że wszyscy uprawiają seks. Młodzi, starsi, w i poza małżeństwem. Nie ma świętoszkowatości. Ślązacy nie rozmnażają się przez pączkowanie.

Ale już poliamoria nie budzi entuzjazmu w pani rodzinnych stronach?

Nie znam osobiście nikogo na Śląsku, kto praktykowałby poliamorię. W Warszawie - trochę osób już tak.

Lewicowa wrażliwość zrodziła się w pani przez chorobę i dotyczyła sfery bytowej, a nie obyczajowej?

Mój ojciec był w związkach zawodowych, więc walka o lepsze warunki pracy była w domu czymś naturalnym. Ochrona zdrowia, zatrudnienie, godna płaca - wiedziałam, że pewne rzeczy trzeba sobie wywalczyć. U mnie w rodzinie jest też bardzo silna etyka pracy - nie wolno marudzić, a pracować trzeba na 120 proc.

A lewicowe kwestie światopoglądowe?

Przyszły później. Ale z małym wyjątkiem: bardzo dużo czasu spędziłam z moim górniczym tatą kłócąc się, że chcę mieć takie same prawa jak mój o trzy lata starszy brat, gdy był w moim wieku. W wieku 15 lat chciałam to, co on mógł. Tata zawsze odpowiadał: przecież jesteś dziewczynką, więc nie możesz. A ja na to, że są prawa człowieka i nie można mnie dyskryminować. Nie mieli ze mną łatwo. Jestem rodzicom wdzięczna, że nie wystawili mi walizek za drzwi, mówiąc "idź już sobie w świat".

Moja mama mówiła, że żaden pracodawca mnie nie zatrudni, bo za bardzo się spieram. W Polsce, gdzie dużo jest folwarcznego zarządzania, nie utrzymam żadnej pracy - tak sądziła. To się nie sprawdziło, bo moi byli pracodawcy dobrze mnie wspominają.

Zawsze dawali pani śmieciówki?

Tak.

Może dlatego.

Śmieciówki to jest także problem przyszłości, bo mamy dziś całe pokolenie bez wymaganych do emerytury lat składkowych.

Ile lat przepracowała pani na umowę o pracę?

Od czasu założenia Partii Razem mam w niej etat. I jest to moja jedyna umowa o pracę, jaką miałam w życiu. Wcześniej zatrudniał mnie na przykład Uniwersytet Warszawski, w bibliotece - na umowę cywilnoprawną. Pracowałam w kawiarni. W różnych firmach robiących inwentaryzacje. Wszędzie na śmieciówkach.

A gdy miała pani nawrót raka?

Gdyby nie rodzice, to umarłabym z głodu. Odprowadzając śmieciowe składki od śmieciowej umowy nie miałam prawa do zwolnienia lekarskiego. Straciłam robotę. Ciężko pracować, jeśli się cały czas wymiotuje i jest się łysym. Gdy rak wrócił, to powiedziałam szefowej, że nie dam rady pracować, a nie mogę iść na zwolnienie. Usłyszałam: OK, no to rozwiązujemy umowę. Pożegnaliśmy się.

Co jest dla pani najważniejsze w polityce?

Chciałabym naprawić służbę zdrowia.

To efekt osobistego doświadczenia?

Ale nie tylko, bo przecież rozmawiam z lekarkami i lekarzami, z pacjentkami i pacjentami. To są realne problemy.

W programie Lewicy jest postulat: 7,2 proc. PKB na służbę zdrowia. I to wszystko załatwia? Pieniądze?

Nie tylko to jest w programie. Chcemy zatrudnić dodatkowych 50 tys. lekarzy, bo dziś jest ich za mało i są najstarsi w Europie. Trzeba ułatwić nostryfikację dyplomów lekarzy z zagranicy i więcej ich kształcić na polskich uczelniach. Trzeba godnie płacić rezydentom, pielęgniarkom, fizjoterapeutom. I zatrudnić asystentów medycznych, bo dziś lekarz nie tylko leczy, ale też ma do wykonania masę pracy biurokratycznej.

Pielęgniarka jest w stanie w dużym mieście znaleźć dobrze płatną pracę. Na przykład w prywatnym szpitalu.

Nie do końca, bo muszą pracować na dwóch etatach, by mieć dobre wynagrodzenie. Moja koleżanka, która jest pielęgniarką, niedawno znowu pojechała do Wielkiej Brytanii, bo w Polsce po prostu nie da się pracować - przez presję, by pracować za dużo, bez sprzętu i za niewielkie pieniądze. Prosta rzecz: w Wielkiej Brytanii pielęgniarki mają podnośniki, a w Polsce trzeba wołać koleżanki z innego oddziału, aby przyszły pomóc przenieść albo przewrócić jakąś postawną, ale bezwładną osobę na drugi bok. Pielęgniarki mają obowiązek dokształcania się, więc jak zarobią nawet 3 tys. zł, to mają koszty, przez które niewiele im już zostaje.

Fizjoterapeuci mają z kolei obowiązkowe szkolenia. Koszt jednego to 2 tys. zł, a komplet 20 tys. zł. I muszą je opłacić z 1,6 tys. zł, które dostają na rękę.

Szkoła. W programie Partii Razem jest mowa: "Nauczycielkom i nauczycielom zapewnimy godne pensje i stabilność zatrudnienia - w zgodzie z Kartą Nauczyciela". Skoro Karta jest nie do ruszenia, to niewiele się zmieni.

Nie powinna być ruszana.

To ustawa jeszcze ze stanu wojennego, wiele razy zmieniana, potwornie skomplikowana.

Nauczyciele boją się, że naruszając Kartę Nauczyciela jeszcze bardziej zdegraduje się ich zawód. Kiedy chciano likwidować Kartę? Gdy chciano komercjalizować szkoły i oddawać je fundacjom czy stowarzyszeniom, a w takich szkołach nauczyciele są zatrudniani na 10 miesięcy, bo nie muszą się trzymać Karty.

Nauczyciele i tak już zarabiają żenujące pieniądze, nie stać ich chociażby na korzystanie z kultury. Pytał pan jakiegoś, czy chodzi do opery, teatru, kina i czy kupuje książki? Jeśli ktoś w Warszawie dostaje 2,5 tys. zł na rękę, to za takie pieniądze singiel z trudem może opłacić własne mieszkanie i przeżyć. Utrzymać rodzinę już nie sposób.

W dużych miastach nauczyciele faktycznie zarabiają stosunkowo mało w porównaniu do kosztów życia, ale w małych ośrodkach nauczyciel to elita społeczności.

By korzystać z kultury trzeba kupić samochód, bo komunikacja publiczna jest w zapaści, by dojechać do większego miasta, kupić bilety.

Jak każdy inny człowiek.

Oczywiście, ale to oni mają uczyć nasze dzieci, więc muszą czytać książki, chodzić do teatru, rozwijać się intelektualnie. Od tego, jaki jest nauczyciel, zależy to, jakie będą nasze dzieci. Nie jest tak, że nauczyciel jest jak każdy - nauczyciel to osoba wyjątkowa, powinna mieć łatwiejszy dostęp do kultury i środki na to.

Święta racja, tylko spójrzmy na konkrety: Karta mówi o 18 godzinach lekcyjnych pensum, czyli pracy przy tablicy. Badania OECD wskazują, że polscy nauczyciele pracują przy tablicy najmniej w Europie.

Ale mają bardzo dużo zadań domowych, przygotowują się do lekcji.

Tak jak w innych państwach.

W Finlandii akurat nie zadaje się prac domowych, więc nie ma czego sprawdzać.

Cywilizacyjnie Finlandia jest pół wieku przed nami.

I mamy do niej równać. W Polsce jest tak, że bardzo dużą część materiału zadaje się jako zadanie domowe, a nauczyciele potem spędzają długie godziny, by te zadania sprawdzać. Jeśli chcemy ruszać Kartę Nauczyciela, a ja się na to nie zgadzam, to najpierw zmieńmy system zadawania prac domowych.

Ale dlaczego polski nauczyciel pracuje przy tablicy najmniej w Europie?

Sumarycznie pracuje prawie 50 godzin tygodniowo. Na to wskazują wyniki Instytutu Badań Edukacyjnych.

46 godzin i 40 minut - taka dokładnie liczbę podaje raport, który pani przywołuje.

Czyli ile powyżej 40 godzin zapisanych w Kodeksie Pracy?

6 godz. i 40 min, ale ta liczba dotyczy nauczycieli, którzy prowadzą od 18 do 27 lekcji tygodniowo, a więc pełne pensum i więcej. Jak ktoś bierze nadgodziny, to nic dziwnego, że pracuje ponad 40 godzin tygodniowo i dostaje wynagrodzenie także za nadgodziny.

Sama miałam indywidualny tok nauczania i do mnie przychodzili nauczyciele, którzy cały dzień pracowali w szkole. Ślęczeli ze mną nad książkami. To ciężka praca. Nauczyciel nie powinien pracować przez prawie sześć dni w tygodniu.

Bardzo ciężka. I należy za nią płacić dużo więcej, ale dziś na tle Europy polski nauczyciel pracuje najmniej przy tablicy. Naturalne byłoby, aby płacić lepiej za więcej efektywnej pracy. A ponadto badanie IBE jest oparte o ankiety nauczycieli, czyli każdy sam określał, ile pracuje, a Instytut wyciągnął z tego średnią. To jest w ogóle wiarygodne?

GUS w taki sam sposób bada nierówności w Polsce.

I są one wiarygodne?

Badania PIT-owskie pokazują, że niespecjalnie. Jednak wierzę w wyniki IBE, bo widzę na własne oczy, jak pracują nauczyciele: to naprawdę nie jest 5 dni po 8 godzin, ale sprawdzanie klasówek, praca z rodzicami, itd. Wielkim problemem jest, ale przeładowany program - zamiast pokazywania procesów, wymaga się wykuwania na pamięć.

Może więc zaorać Kartę i te programy, by zbudować system edukacji na nowo?

Karta nie leży u podstaw edukacji, ale programy.

Nauczyciele są różni - wspaniali i beznadziejni. W małych miejscowościach trudno cokolwiek złego powiedzieć o tych drugich, bo to odbije się to na dziecku. Taka jest rzeczywistość. Co z tym zrobić?

Mamy w tym momencie selekcję negatywną do zawodu nauczyciela. Póki nie będą zarabiać godnie i nie będą traktowani z szacunkiem, to nic się nie zmieni. Dziś desperacko potrzebujemy wyższych pensji dla nauczycieli, bo teraz mamy w całej Unii Europejskiej najmniej 15-latków, którzy wyobrażają sobie siebie w tej roli.

Ostatni strajk sprowadził się de facto tylko do żądania 1000 zł podwyżki. I co rodzice mają o tym myśleć?

To nie było głupie, ale desperackie, bo nauczyciele mają problem, żeby przetrwać do końca miesiąca.

Najlepszy prezydent Polski to…?

Szczerze, to nie mieliśmy do tej pory bardzo dobrych prezydentów.

A najlepszy spośród nich?

Każdy miał wady.

Jak to ludzie. Może Lech Wałęsa?

Nie.

Lech Kaczyński?

Był bardzo OK, ale jeśli chodzi o podejście do prawa pracy.

A nie Aleksander Kwaśniewski? Dla lewicowej polityczki to wskazanie zdaje się być naturalne.

Miał swoje wady i zalety.

Powinien odpowiedzieć za - a to przecież kiedyś pani postulowała - za tajne więzienia CIA w Polsce?

Sprawę tych więzień należy rozwiązać do końca. Wstydem i hańbą było to, że obce państwo - USA - na terytorium Polski mogło torturować ludzi. Zgadzają się z tym międzynarodowe sądy, które przyznają odszkodowania osobom przetrzymywanym w tych więzieniach.

Czy Aleksander Kwaśniewski dopuścił się czynów haniebnych ws. tych więzień?

Uważam, że każda osoba, która uczestniczyła w podejmowaniu decyzji o zlokalizowaniu więzień CIA w Polsce, dopuściła się czynów haniebnych.

Prezydent państwa musiał uczestniczyć w tym procesie. To naturalne.

Polskie państwo godziło się na stworzenie strefy, w której nie obowiązują prawa człowieka. Z raportu komisji senackiej USA wiemy po co: żeby torturować ludzi. Trzeba to wyjaśnić do końca.

Prezydent musiał się godzić na ich powstanie, tak jak i premier Leszek Miller. Wniosek z pani słów jest taki, że Kwaśniewski powinien odpowiedzieć za przyczynienie się do torturowania ludzi.

Powtórzę: sprawę należy wyjaśnić do końca.

Gryzie się pani w język, bo Kwaśniewski popiera lewicę i osobiście poparł też Adriana Zandberga, lidera Partii Razem.

Bo nie mam dostępu do dokumentów. Wyroki dobrze ferować, ale dopiero na ich podstawie. Co nie zmienia faktu, że nie powinniśmy przejść do porządku dziennego nad zbrodniami wojennymi i naruszaniem praw człowieka. Wszyscy czytaliśmy, co w więzieniu CIA robiono z Abu-Zubaydą. To było straszne. W USA nikogo nie pociągnięto za to do odpowiedzialności. W Polsce - też nie. Dlaczego? Bo odpowiadały za to zachodnie, demokratyczne rządy, więc przeszliśmy nad zbrodniami i torturami do porządku dziennego. Ja jednak tak nie potrafię.

Ten demokratyczny rząd to był rząd SLD, dzisiejszego koalicjanta Partii Razem.

W Polsce rządził wówczas rząd Leszka Millera, ale odpowiedzialność spada też rząd USA i władze innych krajów Europy.

Czy prawem człowieka jest aborcja na żądanie?

Uważam, że kobiety powinny mieć prawo, by decydować, kiedy zostają matkami. Państwo ma obowiązek zorganizować wszystko tak, aby ludzie byli świadomi swojej seksualności i by ich było stać na to, aby nie mieć dzieci wtedy, gdy ich nie chcą mieć.

Mówi pani o edukacji seksualnej, antykoncepcji, ale także o dostępie do aborcji na żądanie?

Tak. Do 12. tygodnia ciąży.

Widzi pani zdjęcie USG płodu w 12. tygodniu ciąży, gdy ma 6-7 cm długości i ma pani pełne przekonanie, że w tym momencie aborcja powinna być dopuszczalna?

12 tydzień ciąży 12 tydzień ciąży  Fot. Shutterstock

Tak. Nie mam tutaj żadnych wątpliwości, że tak.

Nie powinno się zmuszać kobiet, by rodziły dzieci. Jeśli na wczesnym etapie ciąży kobieta może świadomie podjąć decyzję o kontynuowaniu bądź przerwaniu ciąży, to państwo powinno zrobić wszystko, by uszanować jej decyzję, potraktować ją z godnością i pozwolić skorzystać z najnowszej technologii medycznej.

Standard w Europie to dopuszczalność aborcji do 12. tygodnia ciąży i taki raczej jest medyczny konsensus ws. terminacji ciąży.

Dziś w Polsce - w trzech wymienionych w ustawie przypadkach - można przerwać ciążę do zakończenia 22-24. tygodnia. Taka jest praktyka w szpitalach. Przypadek z tego roku: jeszcze przed upłynięciem 22. tygodnia, czyli poniżej granicy przeżywalności wynikającej z pewnego konsensusu, urodziła się Lilianna. Ważyła 450 g. Lekarze utrzymali ją przy życiu. Technologia przesuwa granice tego, co staje się możliwe, a konsensusy nie są niczym absolutnym.

Faktycznie technologia medyczna idzie do przodu. Jeśli dzieci są chciane, to trzeba zrobić wszystko, aby mogło się rozwijać i przeżyć po narodzinach. Jeśli dziecko rodzi się przedwcześnie, to obowiązkiem państwa jest zapewnić mu ochronę i terapię. Pozostaje jednak pytanie, w jakiej kondycji takie dziecko może potem żyć. Jest pytanie o jakość późniejszego życia skrajnych wcześniaków.

Dam panu inny przykład: dr Bogdan Chazan zmuszał kobietę, by rodziła dziecko z bezmózgowiem. W ten sposób torturował nie tylko kobietę, ale i jej dziecko. Takich przypadków jest w Polsce wiele. Mam kontakt z Federą, która alarmuje, że polscy lekarze odmawiają przeprowadzania legalnych aborcji. Nie można zmuszać kobiety, by nosiła w sobie dziecko, o którym wie, że zaraz po narodzinach w cierpieniu, też w cierpieniach umrze. Trzeba być potworem, by to robić.

Na polskim gruncie stawianie postulatu dopuszczenia aborcji do 12. tygodnia ciąży nie wywoła wojny światopoglądowej?

Absolutnie nie. Mamy wiele sondaży o aborcji. Federa zadała proste pytanie: czy jesteś za tym, aby wprowadzić w Polsce, tak jak jest w większości państw Unii Europejskiej, możliwość przerywania ciąży do 12. tygodnia ciąży. I jaki był wynik?

69 proc. odpowiada "tak", a we wszystkich innych to ok. 50 proc. Kluczem do rekordowego wyniku jest to, że w pytaniu podkreślono, że "zdecydowana większość krajów europejskich gwarantuje kobietom prawo do samodzielnej decyzji o kontynuowaniu ciąży bądź przerwaniu jej do 12. tygodnia". Gdyby w pytaniu napisać, że "wbrew nauczaniu papieża Jana Pawła II”, co też byłoby prawdą, to tylko 30 proc. byłoby za liberalizacją.

Moim zdaniem nie 30 proc.

Pytanie było zadane tak, aby wynik sprzyjał celom Federy.

Pytanie w tym sondażu nie było zmanipulowane. Widać trend wzrostowy - ludzie coraz częściej chcą liberalizacji ustawy. Polki jeżdżą do Czech i na Słowację. Wie pan, ile mam koleżanek, które pojechały tam, by przerwać ciążę? W Polsce też aborcje się przeprowadza, ale w podziemiu.

W sondażu Federy po prostu podano prawdę.

Można było zadać pytanie z równie prawdziwym stwierdzeniem o nauczaniu Kościoła i osobiście Jana Pawła II, i to też byłaby prawda. Sondaż dał rekordowy wynik poparcia dla aborcji na żądanie do 12. tygodnia ciąży, ale tylko dlatego, że pytanie naprowadzało na taką odpowiedź. Środowiska katolickie też mogą naprowadzić badanych na przeciwną odpowiedź i mieć korzystny dla siebie i też pewnie rekordowy wynik sondażu.

Dla mnie i wszystkich moich koleżanek nie ma znaczenia, co o sprawie sądził Jan Paweł II, bo nawet jeśli są katoliczkami, to domagają się legalnej aborcji na wczesnym etapie ciąży.

Po co zadawać pytanie w taki sposób jak to zrobiła Federa?

Przez lata o aborcji wypowiadała się tylko jedna grupa ludzi, a dziewczyny opowiadające się za prawem wyboru były marginalizowane. Przez lata organizowałam demonstracje ws. prawa do aborcji i antychazanowe. Przychodziło - i to był gigantyczny sukces - po 200 osób. Na protest z wieszakami przyszło nagle 10 tys. osób. "Czarny poniedziałek" i projekty ustaw "Ratujmy kobiety" pokazały argumenty naszej strony, bo przez lata o aborcji mówił tylko Kościół i jego instytucje. Tylko Kościół docierał do ludzi.

Teraz rośnie poparcie dla prawa do aborcji, bo mamy "okienko medialne", w którym my też możemy mówić, ale już o tym jak jest w innych krajach, o podziemiu aborcyjnym w Polsce, o ograniczaniu badań prenatalnych, o lekarzach, którzy okłamują kobiety na tych badaniach, że z ich dziećmi wszystko jest w porządku, a potem rodzą się tak głęboko upośledzone, że umierają w kilka dni po narodzinach.

Tak jest zwłaszcza poza dużymi miastami.

I to jest masakra.

I to jest realność, a nie sondaże, który dają przekłamane wyniki - w jedną czy drugą stronę. Sądzi pani jednak, że ten temat ma w ogóle znaczenie dla decyzji wyborców przy urnie? Ktoś może mieć swoje zdanie ws. aborcji, ale finalnie nie to będzie przeważać przy oddawaniu głosu w wyborach?

Lewica ma całościową wizję sprawiedliwej społecznie Polski, w której państwo wspiera ludzi, ale nie mówi im, jak mają żyć. Mamy konkretne poglądy i pomysły. Dlatego pewnie niedługo prześcigniemy Platformę w sondażach i staniemy się główną siłą na opozycji.

Pokazuje mi pan zdjęcie płodu w 12. tygodniu ciąży. Tak - to działa na mnie emocjonalnie, ale nie wpływa na decyzję. Mam swój pogląd i swoje wartości, a prawo do bezpiecznej aborcji jest dla mnie ważne.

Gdzie widzi pani siebie za 10 lat?

Jak mnie trzeci nowotwór nie strzeli, to mam marzenie, by być ministrą pracy i polityki społecznej. A jak już uda nam się zreformować Państwową Inspekcję Pracy, to marzy mi się być główną inspektor pracy w Polsce. Serio.

Więcej o: