DR HAB. MARCIN NAPIÓRKOWSKI*: Dla badacza kultury czasy zawsze są ciekawe. Ale pamiętajmy, że postaci tworzące Konfederację goszczą na polskiej scenie politycznej od dawna. Zawsze wyrażały swoje zdanie głośno i wyraziście. W Sejmie też te środowiska już były - z list Ligi Polskich Rodzin czy Kukiz'15. Nie jesteśmy w zupełnie nowej sytuacji. Choć oczywiście powrót Janusza Korwin-Mikkego na Wiejską po ćwierćwieczu wygnania jest pewnym wydarzeniem towarzyskim.
Nie jestem politologiem, tajniki sejmowych korytarzy i poselska arytmetyka to nie moja specjalność.
Dotychczas Jarosław Kaczyński skutecznie uprawiał strategię znaną jako "pożeranie przystawek". To ma swój odpowiednik także w używanym języku. Kaczyński sprawnie podkrada pojęcia ze słownika skrajnej prawicy, oczyszcza je z pewnych nieakceptowalnych dla siebie elementów (np. antysemityzmu, którego Kaczyński nie popiera i nigdy nie popierał) i przenosi do głównego nurtu debaty publicznej. W ten sposób pozbawia adwersarzy na prawicy atrakcyjności. Z drugiej strony...
Dysproporcja sił między PiS-em i Konfederacją wciąż jest olbrzymia. Jeśli jako miarę przyjmiemy liczbę posłów, to różnica jest przeszło 20-krotna. Ruch Narodowy i wolnościowcy byli w przeszłości w stanie świetnie zagospodarowywać społeczne emocje. Obie główne frakcje tworzące Konfederację bardzo sprawnie poruszają się też w mediach społecznościowych, gdzie są mocno nadreprezentowane. Ale w twardej, bieżącej polityce narodowcy zazwyczaj dawali się ogrywać. Jedną z metod było właśnie podkradanie przez PiS takich pojęć jak "ojkofobia", "antypolonizm" czy "pedagogika wstydu". Dla mnie zawsze niepokojące przy tym zabiegu jest jednak to, czy można opowiadać o świecie językiem narodowej prawicy i nie stać się narodową prawicą. Z punktu widzenia języka nie jest wcale takie oczywiste, kto tu kogo dotychczas ogrywał.
Jeżeli prezes Kaczyński faktycznie obrał kurs na centrum, to nic lepszego niż konkurent z prawej strony nie mogło mu się przydarzyć. Dzięki Konfederacji i ukazywaniu jej jako radykalnej alternatywy, PiS będzie mogło konsekwentnie pozycjonować się jako partia umiarkowana. Takich przykładów w Europie nie brakuje. Żeby daleko nie szukać - Viktor Orbán wielokrotnie i bardzo umiejętnie korzystał z tego, że był oflankowany z prawej przez Jobbik. To pozwalało mu z jednej strony prowadzić politykę radykalną jak na standardy europejskie, a z drugiej cały czas pokazywać się jako rozsądne centrum.
Turbopatriotyzm, czyli myślenie w kategoriach nieustannie zagrożonej niepodległości, niewątpliwie łączy PiS i Konfederację. Obie partie podobną wagę przykładają do historii, obie krytykują liberalny dyskurs modernizacji i marszu naprzód, obie w swojej retoryce chętnie odwołują się do szerokiego repertuaru nowych i starych wrogów - na Polskę czyhają wciąż Niemcy, komuniści, urzędnicy z Brukseli, LGBT, gender, uchodźcy i żeńskie formy nazw zawodów. Ale te podobieństwa nie powinny przesłonić nam różnic między PiS-em i Konfederacją.
Bardzo duże! Według PiS odpowiedzią na zagrożenia naszej niepodległości jest silne państwo. Doskonałym przykładem jest polityka redystrybucyjna, której symbolem stało się "500 plus" Jest ona prowadzona nie pod hasłem modernizacji, usuwania nierówności i wprowadzania dochodu podstawowego (tak zrobiłaby to lewica), ale pod sztandarami dumy narodowej i odzyskiwania tego, co nam jako Polakom się należy.
500 plus (zdjęcie ilustracyjne) Fot. Cezary Aszkiełowicz / Agencja Wyborcza.pl
Właśnie. Tymczasem Konfederacja szła do wyborów z hasłami skrajnie neoliberalnymi. Z "piątki Konfederacji", którą w trakcie kampanii ogłosił wiceprezes partii KORWiN Sławomir Mentzen, dowiedzieliśmy się, że nowa formacja nie chce w Polsce: Żydów, LGBT, Unii Europejskiej, aborcji i podatków.
To nowe, bardzo interesujące zjawisko. Partia patriotyczna, która chce osłabiać państwo i traktuje je jak największego wroga. A więc silny naród tak, ale silne państwo już nie. Rezygnujemy z solidarnościowego systemu emerytalnego, zamiast wsparcia dla państwowych szkół - bony edukacyjne. Nawet państwowy monopol na przemoc rozmontujmy - rozdajmy pistolety, niech obywatele bronią się sami. Tutaj pojawia się niezwykle intrygujące podobieństwo między Konfederacją i hasłami politycznymi Donalda Trumpa, który działa dokładnie w ten sposób.
Slogan Trumpa "Make America Great Again" oznacza paradoksalnie rozmontowywanie jakichkolwiek śladowych elementów redystrybucji obecnych jeszcze w USA - atak na Obamacare, obniżenie podatków dla najbogatszych etc. Co więcej, to nie jest coś, co Trump robi podstępnie i pokątnie, on to robi jawnie czy wręcz ekshibicjonistycznie.
Wybór medium nie jest bez znaczenia. Jak wiemy, Jarosław Kaczyński jest nieobecny w mediach społecznościowych. Jego adwersarze chętnie grają wyrwanymi z kontekstu cytatami z przemówień prezesa PiS-u, ale krzykliwe nagłówki to nie jest jego sposób na politykę. Żeby zrozumieć Kaczyńskiego, trzeba go słuchać w całości, w kontekście. Jego politykę można określić jako politykę całości. Możemy zgadzać się bądź nie z poszczególnymi elementami (ja się zwykle nie zgadzam), ale te elementy łączą się w pewną spójną i bardzo przemyślaną całość. Z kolei Konfederacja, podobnie jak Donald Trump, uprawia politykę fragmentów, charakterystyczną dla Twittera. To polityka krzykliwych haseł, które nie muszą być wzajemnie uzgodnione.
Tak. Te migawki łączy w całość duch silnego antyestablishmentowego sprzeciwu. Na zasadzie: "Gdyby tylko nie zabierali twoich pieniędzy, gdyby tylko nie kazali ci robić tego i owego, żyłoby ci się lepiej, mógłbyś sam wziąć sprawy w swoje ręce". To jest język bardzo daleki od spojrzenia PiS-u na państwo.
Monitorując na bieżąco styl komunikacji Konfederacji, nie dostrzegam żadnej zmiany. Wręcz przeciwnie, jest jeszcze więcej tego, co znaliśmy i ceniliśmy w przeszłości. Albo i nie ceniliśmy, zależnie od poglądów. Z kolei obiegowa opinia o narodowcach, którą pan przytoczył, od dawna jest krzywdząca. Ostatnią rzeczą, którą powiedziałbym chociażby o Romanie Giertychu, to że jest człowiekiem niewykształconym, pozbawionym ogłady czy kultury.
Ale w historii Polski zapisał się jako reżyser odrodzenia polskiego ruchu narodowego. To była profesjonalnie wykonana robota i gdyby nie on, dzisiaj zapewne nie byłoby w polityce Krzysztofa Bosaka czy Roberta Winnickiego. Warto te jego zasługi przypominać. Sam Giertych mógł, oczywiście, zmienić opinię w wielu kwestiach. Ludzie się rozwijają. Ale to jego alter ego z przeszłości ukształtowało wzorzec nowoczesnego polskiego ruchu narodowego. Jego książka „Kontrrewolucja młodych” wciąż pozostaje punktem odniesienia. Aktualna jest nawet okładka - Szczerbiec przebijający postrzępioną flagę UE.
Konfederaci, którzy weszli do Sejmu, to także ludzie inteligentni, często pełni ogłady. Ci, którzy próbują sprowadzać ich do roli "kuców", wypominają im młody wiek albo robią przytyki do ich wyglądu, ośmieszają wyłącznie siebie, a nie ich. Natomiast inną rzeczą są te zadymy i radykalizm poglądów. Oczywiście nie chodzi tu o zadymy w znaczeniu obrzucania się butelkami z policją. Ta wizja ruchu narodowego też jest krzywdząca i myli margines z głównym nurtem. Chodzi mi o konsekwentnie stosowaną przez polityków Konfederacji strategię polegającą na uprowadzeniu zbiorowej uwagi poprzez głoszenie radykalnych, skandalicznych haseł, a potem, ewentualnie, moderowanie ich w dłuższym opisie.
To niezwykle prosta metoda, w której Janusz Korwin-Mikke jest prawdziwym czempionem. Każda jego wypowiedź zbudowana jest w postaci krótkiego hasła, niekoniecznie związanego z tym, co mówione było wcześniej i jakie było pytanie. To może być cięta riposta, skandaliczny slogan oparty na wielkich kwantyfikatorach ("zawsze", "wszyscy") albo przywołany znienacka cytat z Margaret Thatcher czy jakiegoś francuskiego pisarza. Wszystko to okraszone puentą w rodzaju: "Proszę to sobie raz na zawsze zapamiętać".
Janusz Korwin-Mikke Fot. Dawid Żuchowicz / Agencja Wyborcza.pl
Wyobraźmy sobie, że powiedziałbym panu teraz: "Janusz Korwin-Mikke to idiota". Pana redakcja wybije to w tytule naszego wywiadu, materiał pójdzie z krzykliwym tytułem: "Janusz Korwin-Mikke to idiota". Ale zaraz, zaraz! Chciałbym z całą mocą zaznaczyć, że mam na myśli idiotę wyłącznie w oryginalnym, greckim znaczeniu, gdzie słowo to oznaczało człowieka prywatnego, zajmującego się swoimi sprawami. W tym sensie cała polityka Korwin-Mikkego jest "idiotyczna", bowiem dąży do redukcji państwa i jego zaangażowania w bieżące sprawy, tak, żeby zapewnić wolność idiotes - osobie prywatnej. Jeśli teraz Janusz Korwin-Mikke się na mnie obrazi, to znaczy, że po prostu nie doczytał mojego wywodu do końca, nie zadał sobie trudu zrozumienia całości, bo przecież nie mówię, że jest głupi. Wręcz przeciwnie! Uważam go za człowieka bardzo inteligentnego.
W ten sam sposób o pośle Konradzie Berkowiczu ktoś stosujący ten chwyt mógłby powiedzieć, że jest kretynem. Ale oczywiście wyłącznie w archaicznym, źródłowym znaczeniu tego słowa. W języku starofrancuskim słowo to oznaczało po prostu chrześcijanina, człowieka prostego, kierującego się zasadami religijnej moralności. Niewątpliwie są to zasady, które kierują postępowaniem pana Berkowicza. Mam nadzieję, że on również się nie obrazi, bo doczyta mój wywód do końca.
Na analogicznej zasadzie Berkowicz w wywiadzie mówi, że jak środowiska LGBT będą dalej tak aktywnie się promować, to będą pogromy. Po czym dodaje: zaraz, hola, hola, złe media mnie krzywdzą, przecież nie mówiłem, że chcę robić pogromy, ja tylko ostrzegałem, że tak może być. Korwin-Mikke mówi z kolei, że należy "wyrżnąć" elity, które promują LGBT, ale zaraz dodaje, że nikomu nie stanie się krzywda, a pani redaktor go nie dosłuchała do końca. Zapewne dlatego, że kobiety są mniej inteligentne od mężczyzn.
Kiedy słuchamy tylko wyrwanego z całości fragmentu, to Korwin-Mikke zawsze wychodzi na najmądrzejszego. To on ma ostatnie zdanie, to on "zaorał rozmówcę", rzucił celną puentę, erudycyjny cytat, czasem nawet jakąś liczbę. To Konfederaci mają odwagę mówić to, co myślą - wbrew rzekomej dyktaturze politycznej poprawności. To niezwykle prostacka metoda, która może działać doskonale właśnie w okolicznościach polityki twitterowej, którą uprawia się dzisiaj, rzecz jasna, nie tylko na Twitterze. Politycy rzucający radykalne hasła mają zapewnioną darmową promocję w medialnej rzeczywistości, w której liczą się przede wszystkim słupki, wskaźniki i kliknięcia.
To polityczny odpowiednik clickbaitu - darmowego nabijania sobie uwagi poprzez skandaliczny nagłówek, który zazwyczaj nie jest skorelowany z treścią. Jeśli to jest przemyślany plan, to mogę tylko oddać szacunek, bo jest doskonale realizowany, a na polskiej scenie politycznej nikt nie jest w tym tak biegły jak Janusz Korwin-Mikke. Jeżeli jednak planem było zerwanie z radykalnym wizerunkiem, który narodowcy i reszta Konfederacji sobie wytworzyli, to póki co nie idzie zbyt dobrze.
To jakby McDonald’s postanowił przebranżowić się na zdrową kuchnię dla smakoszy. Politycy Konfederacji manifestują wręcz demonstracyjną ekspertofobię. Krzysztof Bosak, który dzisiaj mówi o technokratycznym zwrocie Konfederacji, rok temu załamywał się w mediach społecznościowych, że z młodymi ludźmi już w ogóle nie można porozmawiać, bo czego by nie powiedział, to oni pytają go, czy ma na poparcie swoich tez jakieś dane albo badania. No faktycznie, skandal.
Janusz Korwin-Mikke i jego sojusznicy na pytanie o obniżenie podatków nie podają kompleksowych rozwiązań, wiarygodnych danych z badań, nie cytują opinii uznanych ekspertów. Ich argumentacja to mieszanka anegdot i banałów sprzedawanych jako "zdrowy rozsądek". Jeden mój wujek mieszka w kraju, gdzie są niskie podatki i tam jest lepiej niż w Polsce. Albo: żeby dać 500 zł trzeba zabrać 700. Szach-mat, ekonomiści na całym świecie, głowiący się nad mechanizmami redystrybucji!
Konfederacja ma jedenastu posłów. Tylko pięciu z nich to narodowcy. Cena za wejście do Sejmu była dla nich naprawdę wysoka. Mówimy tu o sojuszu z Januszem Korwin-Mikkem. Możliwe, rzecz jasna, że ta garstka posłów to dopiero początek marszu, w którym jutro należy do Konfederacji, ale póki co nic na to nie wskazuje.
Polityka godnościowa PiS-u została ściśle powiązana z polityką redystrybucyjną. To nie są tylko puste słowa, ale konkretne ustawy, konkretne działania i co najważniejsze - konkretne pieniądze. Bardzo ciężko będzie komukolwiek przebić Jarosława Kaczyńskiego na tym polu. On nie tylko obietnice składa, ale też je materializuje. Godnością dzieci się nie nakarmi, ale jeśli ta godność przybiera formę konkretnej redystrybucji, to wyborcy widzą ją w swoich portfelach.
11.11.2018 Warszawa. Marsz Niepodległości Fot. Kuba Atys / Agencja Wyborcza.pl
Wydaje mi się, że jeżeli chodzi o wiarygodność, mamy tu do czynienia z sytuacją paradoksalną.
Pozwolę sobie na króciutką dygresję. Sprzedażowe triumfy święci książka Janusza Bieszka opowiadająca o starożytnym imperium Lechitów. To pozycja niesamowicie interesująca, dopóki nie zorientujemy się, że autor mówi, że Polacy przybyli z kosmosu i są potomkami kosmicznej cywilizacji. Potem jest mowa o zatopionym kontynencie Mu i wojnie z Imperium Atlantydy. Dochodzimy do tego momentu w lekturze i nagle doznajemy takiego otrzeźwiającego wrażenia: chwila, moment, co tu się w ogóle dzieje? Wszelkie debaty na temat wiarygodności konkretnych kronik i dokumentów, na które powołuje się Bieszk, schodzą na dalszy plan w obliczu faktu, że gość pisze o kosmitach i przybyszach z Atlantydy.
Teraz mamy w sejmie posła Grzegorza Brauna, który co prawda z jakimś tam dystansem, ale jednak opowiadał o tym, że pod aquaparkiem w Mszczonowie powstaje tajna żydowska baza, a sprzęt wojskowy do niej będzie transportowany potajemnie w palmach. Jedną rzeczą jest polityk, który opowiada o ustawie 447 i rozkleja plakaty mówiące, że Żydzi zabiorą nasze kamienice, a inną, kiedy słuchamy, że ten sam jegomość kreśli scenariusze o tajnych podziemnych bazach rodem z filmów o Jamesie Bondzie.
Głównym atutem Konfederacji jest to, że przebija PiS rozmachem swej fantazji. Jej głównym problemem - to, jak olbrzymia jest skala tego rozmachu. Konfederacja jest Januszem Bieszkiem polskiej polityki. Albo raczej wujkiem, który naczytał się za dużo Bieszka. Czasem ciekawie posłuchać, jak opowiada, ale kosmici to jednak kosmici.
Tyle że nikt nie próbuje się od tego odcinać. Dostajemy jeszcze więcej tego samego.
Do Sejmu weszli politycy, którzy czują się sterroryzowani przez wegetarian, bo na prośbę o danie bezmięsne nie dostają ryby. Ludzie, którzy czują się zaszczuci przez młodzież pytaniami o dane i badania, którzy wierzą w tajną żydowską bazę pod aquaparkiem w Mszczonowie, którzy chcą znieść większość podatków, bo wtedy będzie weselej, a jeszcze do tego rozdać Polakom broń. To nie jest żadna technokracja, to Latający Cyrk Monty Pythona.
Ale żeby była jasność, Polska pod tym względem nie jest żadnym wyjątkiem. Tego rodzaju figury we Włoszech regularnie bywają u władzy. W Niemczech w ostatnich wyborach lokalnych zdobyły bardzo wysokie poparcie. We Francji są bardzo poważną, liczącą się siłą polityczną. Jeśli za coś możemy być wdzięczni PiS-owi, a Węgrzy Viktorowi Orbánowi, to jednak za postawienie symbolicznej tamy tej frakcji polityków.
A może tutaj nie będzie żadnego sporu? Istnieje szeroki konsensus w kwestii polityki historycznej nie tylko z Konfederacją, ale nawet pomiędzy PiS-em i Platformą. Być może Konfederacja będzie starała się podsycać tego rodzaju konflikty, żeby podkreślić różnice między sobą i PiS-em...
Doświadczenie pokazuje, że Polacy mają dużą sympatię dla partii antyestablishmentowych. Na karcie jokera można naprawdę sporo ugrać. Poczynając od Stana Tymińskiego, przez Samoobronę i Ligę Polskich Rodzin, na Ruchu Palikota i Kukiz'15 skończywszy. To jest pewna szansa dla Konfederacji. Tego typu partie dostają też bardzo silnej dźwigni w sytuacjach, gdy w państwie dochodzi do poważnych turbulencji. Gdyby pogarszająca się sytuacja gospodarcza sprawiła, że programy redystrybucyjne PiS-u zostałyby uszczuplone albo wręcz zawieszone, może się nagle okazać, że model patriotyzmu ze słabym państwem, który proponuje Konfederacja, będzie bardziej atrakcyjny dla wyborców.
PiS zagospodarowuje kreowany od lat podział na Polskę turbopatriotyczną i softpatriotyczną. Ta pierwsza jest nowoczesna w formie, ale konserwatywna w treści. Czci dawne wartości, trawiona nieustannym lękiem o utratę niepodległości. Polska softpatriotyczna z kolei chce iść wyłącznie naprzód, zjadać tego orła z czekolady, nieść różowe flagi. PiS wyrobiło sobie markę jak Nike czy Pepsi. Jeśli nie chcemy butów od Adidasa, to sięgamy po Nike, jeśli nie chcemy pić Coca-coli, to sięgamy po Pepsi. PiS wykorzystuje i utrzymuje duopol. Pokazało, że to oni są alternatywą dla liberalizmu i zerwania z historią i tradycją.
21.10.2018 Warszawa. Premier Mateusz Morawiecki i prezes partii Prawo i Sprawiedliwość Jarosław Kaczyński. Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Wyborcza.pl
Wyniki ostatnich wyborów parlamentarnych pokazały, że ta strategia na razie się sprawdza. Druga rzecz, której po stronie PiS-u bym nie lekceważył, to sojusz z Kościołem. PiS niezwykle umiejętnie wygrywa wątki religijne i światopoglądowe. Dla Konfederacji niewiele zostało pola.
W równoległym wszechświecie Konfederacja mogłaby grać na kartę antyklerykalną, która jest w Polsce bardzo silna. To dobrze łączy się z retoryką antyestablishmentową, byłoby też nawiązaniem do najdawniejszych, modernizacyjnych tradycji polskich narodowców. Ale w naszym wszechświecie Konfederacja od dawna idzie w przeciwną stronę. Na przykład Marsze Niepodległości są z każdym rokiem coraz mocniej osadzone w symbolice religijnej. Trudno byłoby tutaj o tak spektakularny zwrot.
Nie spodziewam się radykalnych zmian. Co miałoby się zmienić?
Marsz Niepodległości od początku symbolizuje turbopatriotyzm. Musimy zewrzeć szeregi i wspólnie synchronicznie defilować, bo zagrażają nam jacyś obcy. Ten rdzeń symboliczny z pewnością się nie zmieni, może się tylko umacniać. Nie wiem też, czy powiedziałbym, że Marsz Niepodległości w ostatnich latach nie miał charakteru antyrządowego. Przypomnijmy sobie zeszły rok i poważne spory wokół marszu pomiędzy narodowcami i rządzącymi. Nie było wcale tak łatwo pogodzić racje obu stron i zorganizować wspólny marsz z prezydentem. Obie strony nadal mają tutaj dużo do wygrania, ale i dużo do stracenia.
Być może takie próby będą podejmowane, bo Konfederacja i narodowcy mają w tym swój interes. Ale dziś pomysł licytowania się z PiS-em na patriotyzm przypomina trochę wyzwanie Arnolda Schwarzeneggera na pojedynek w siłowaniu na rękę. Albo próbę pokonania Korwin-Mikkego w starciu na riposty. Szanuję odwagę, ale wynik raczej przesądzony.
* Dr hab. Marcin Napiórkowski - semiotyk kultury, wykłada w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego; właśnie ukazała się jego książka "Turbopatriotyzm", analizująca źródła ostatnich sukcesów polskiej prawicy