Na początek obalmy jeden mit. Obywatelski projekt ustawy komitetu "Stop pedofilii", o którym od kilku dni mówią wszyscy politycy w Polsce, nie zakazuje ani wprost nie penalizuje edukacji seksualnej. Warto to podkreślić, ponieważ w debacie nad tym dokumentem jest to nagminnie powtarzana informacja. Zmiany w prawie, które przewiduje nowela, zakładają karanie "propagowania lub pochwalania zachowań o charakterze pedofilskim" oraz "propagowania lub pochwalania podejmowania przez małoletniego obcowania płciowego".
Rzecz w tym, że postulowane zmiany w kodeksie karnym są nieostre, przez co interpretacja nowych przepisów może różnić się w zależności od przypadku. Chodzi zwłaszcza o dwa fragmenty nowelizacji - o propagowaniu lub pochwalaniu zakazanych postaw poprzez środki masowego komunikowania oraz dopuszczaniu się tegoż "w związku z zajmowaniem stanowiska, wykonywaniem zawodu lub działalności związanych z wychowaniem, edukacją, leczeniem małoletnich lub opieką nad nimi albo działając na terenie szkoły lub innego zakładu lub placówki oświatowo-wychowawczej lub opiekuńczej".
To właśnie te dwa fragmenty spowodowały, że na nauczycieli, edukatorów i pedagogów padł blady strach. Wspomniana grupa obawia się, że po ewentualnym przyjęciu ustawy - obecnie dokument został skierowany do dalszych prac w komisji - bardzo łatwo będzie oskarżyć ich o deprawację małoletnich albo propagowanie zakazanych prawnie postaw i zachowań.
Oczywistą implikacją tego jest, że duża część, a zapewne większość, nauczycieli, edukatorów i pedagogów będzie się autocenzurować, żeby nikt nie mógł nadinterpretować sytuacji, zarzucić im naruszenia przepisów ustawy i pociągnąć do odpowiedzialności karnej.
Stąd płynie prosty wniosek, że uczniowie o cielesności, seksualności czy wreszcie seksie w polskich szkołach dowiedzą się w najlepszym razie niewiele. Zwolennicy ustawy twierdzą, że potrzebna młodym Polakom wiedza bez problemu trafi do nich na lekcjach biologii. Tyle że te z lekcjami wychowania do życia w rodzinie (czy też lekcjami edukacji seksualnej) nie mają nic wspólnego i poruszają zupełnie inne zagadnienia.
Kuriozum jest też fakt, że projekt ustawy składa komitet o nazwie "Stop pedofilii", nowe prawo ma zwalczać przede wszystkim pedofilię, a najdonioślejszym efektem będzie storpedowanie edukacji seksualnej i wychowania do życia w rodzinie w polskich szkołach. To właśnie wiedza przekazywana na tych przedmiotach pozwala wyposażyć najmłodszych w narzędzia, które pozwolą im skuteczniej bronić się przed zakusami seksualnych przestępców.
Tymczasem uzasadnienie do wspomnianej ustawy przypomina upiorne wynurzenia uciekiniera z domu wariatów. Po jego lekturze można dojść do wniosku, że edukacja seksualna (w dokumencie zawsze zapisywana w cudzysłowie) to dzieło samego szatana, a edukatorzy seksualni i nauczyciele wychowania do życia w rodzinie są niemal tak niebezpieczni i zdeprawowani jak pedofile-recydywiści.
Autorzy projektu kreślą w dokumencie wizję alternatywnego świata. Środowisko LGBT wprost wiążą w nim z pedofilią, homoseksualizm jest promowany w polskich szkołach i stanowi zagrożenie dla zdrowia uczniów, a skrót WHO powinien zapewne brzmieć World Hedonism Organization, ponieważ jej wytyczne rzekomo służą "oswajaniu się dzieci z seksem już od najmłodszych lat życia i niszczeniu naturalnych mechanizmów obronnych i dziecięcej niewinności".
Wszystko doprawione kilkoma mrożącymi krew w żyłach przykładami pedofilii. Autorzy projektu jasno dają przy nich do zrozumienia, że deprawacja i bestialstwo sprawców są wprost skorelowane z edukacją seksualną, orientacją homoseksualną albo działalnością "lobby LGBT". Co ciekawe, o udziale duchownych w incydentach pedofilskich nie ma w uzasadnieniu choćby słowa.
Wypadałoby się zastanowić, jakie logiczne przesłanki stoją za tym, że niemal cały klub poselski PiS-u (221 z 224 obecnych na sali parlamentarzystów) poparł projekt, który może wywołać społeczny sprzeciw porównywalny z Czarnymi marszami na początku pierwszej kadencji. Odpowiedzi jest kilka.
Pierwsza brzmi: Marian Banaś. Sprawę niejasnych interesów i niepełnych oświadczeń majątkowych prezesa Najwyższej Izby Kontroli w drugiej połowie września ujawnili dziennikarze "Superwizjera" TVN. Od tego czasu Banaś oficjalnie był na urlopie. Nieoficjalnie: dostał polityczne polecenie, żeby schować, bo mógłby poważnie zaszkodzić rządzącym na finiszu kampanii. Teraz temat szefa NIK-u wrócił, ponieważ CBA zakończyło kontrolę jego oświadczeń majątkowych, a sam Banaś zakończył urlop i stwierdził, że do dymisji podawać się nie zamierza (chociaż niektórzy politycy obozu władzy zaczęli się od niego stanowczo odcinać i podważać jego wiarygodność).
Druga brzmi: wynik wyborów. Elekcja parlamentarna ma w przypadku PiS-u smak słodko-gorzki. Z jednej strony najlepszy w historii wyborów parlamentarnych wynik (ponad osiem mln głosów, które przełożyły się na 43,59 proc. poparcia). Z drugiej kilka poważnych problemów: utrata Senatu na rzecz opozycji (co za tym idzie, konieczność podjęcia prób "podkupywania" opozycyjnych senatorów), skromna większość w Sejmie (zaledwie 235 posłów, czyli o pięciu mniej niż na koniec obecnej kadencji) i wreszcie znaczące wzmocnienie koalicjantów PiS-u, którzy zaczęli "rozpychać się" w ramach Zjednoczonej Prawicy. Wrzucenie do porządku obrad budzącego wielkie emocje projektu obyczajowego pozwala odciągnąć chociaż część uwagi od niewygodnych dla PiS-u tematów.
Trzecia brzmi: Konfederacja. Wejście do Sejmu ugrupowania dowodzonego przez Janusza Korwin-Mikke i Roberta Winnickiego zupełnie zmienia układ sił na prawicy. PiS nie jest już hegemonem i zyskuje surowego recenzenta (a raczej zajadłego krytyka). Zwłaszcza w kwestiach obyczajowo-społecznych. Naturalnym jest więc to, że PiS co jakiś czas będzie musiało "utwardzać" swoją linię, żeby pokazać żelaznemu elektoratowi, że wciąż powinno być dla nich partią pierwszego wyboru. Możliwe są też ataki wyprzedzające, których celem będzie odebranie politycznego paliwa Konfederacji. A nie od dziś wiadomo, że kwestia edukacji seksualnej w szkołach (nieprawdziwie nazywana przez polityków Konfederacji seksualizacją dzieci) była jednym z pierwszoplanowych tematów na agendzie formacji Korwin-Mikkego i Winnickiego.
Czwarta brzmi: Kościół. Nie od dzisiaj PiS prowadzi z Kościołem precyzyjnie skalkulowaną rozgrywkę. W zamian za poparcie hierarchów nie narusza interesów ekonomicznych i społeczno-politycznych wpływów Kościoła. Przed niedawnymi wyborami kler jednoznacznie stanął po stronie "dobrej zmiany". Nie od dziś wiadomo też, że edukacja seksualna w szkołach jest klerowi mocno nie w smak. Przychylne spojrzenie na projekt nowelizacji autorstwa komitetu "Stop pedofilii" jest więc symbolicznym ukłonem w stronę ołtarza.
Każdy, kto uważnie obserwuje Jarosława Kaczyńskiego i jego spojrzenie na politykę, wie, że wbrew temu, co często jest mu przypisywane, nie jest zwolennikiem obyczajowych rewolucji i sadystycznego dokręcania śruby. To pragmatyk z krwi i kości, czasami ów pragmatyzm okraszający pewną dozą politycznego cynizmu. Robi coś, jeśli jest to opłacalne politycznie. Nie podejmuje działań tylko dla samego ich podjęcia.
Z tej perspektywy poparcie projektu "Stop pedofilii" wydaje się takim właśnie starannie przemyślanym zabiegiem z zakresu technologii władzy. Nowogrodzka ryzykuje coś na jednym polu, żeby zyskać oddech na innych, znacznie dla niej ważniejszych.
Może jednak dojść do sytuacji, w której PiS będzie potrzebować tyle czasu, że wspomniany projekt przepchnie przez Sejm, a potem także przez Senat (którego poprawki może odrzucić zwykłą większością głosów). Dla partii rządzącej byłby to scenariusz mocno niekorzystny, mając na uwadze wybory prezydenckie w maju przyszłego roku. Wiadomo przecież, że bez elektoratu centrum nie sposób zdobyć Pałacu Prezydenckiego, a umiarkowani wyborcy na inicjatywę komitetu "Stop pedofilii" - stoi za nim znana z bezpardonowej walki o zaostrzenie prawa aborcyjnego Fundacja Pro - prawo do życia - reagują alergicznie.
Przyjęcie nowelizacji miałoby też swój długoterminowy efekt, który wywarłby wielki wpływ na sferę obyczajową w Polsce. Siły progresywne po przejęciu władzy miałyby zielone światło do wychylenia światopoglądowego wahadła w drugą stronę. Bynajmniej nie tylko w kwestii edukacji seksualnej, lecz także związków partnerskich, równości małżeńskiej czy liberalizacji prawa aborcyjnego. Obowiązujący od lat status quo przestałby ich krępować. Rewolucja obyczajowa, być może także seksualna, stałaby się faktem.
Uchwalenie projektu "Stop pedofilii" PiS już teraz wyświadczyłoby jednak środowiskom progresywnym ogromny prezent. Pamiętajmy, że wszystko, co zakazane, ma dla nas znacznie większy powab i błyskawicznie zyskuje na wartości. Tak samo byłoby z postulatami liberałów i lewicy. To podstawy psychologii.
Dla PiS-u byłoby więc znacznie lepiej, gdyby projekt prolajferów poparło czysto kurtuazyjnie. Z racji tego, że jest obywatelski i choćby z tego tytułu nie wypada odrzucać go w pierwszym czytaniu. Potem można zakopać go w sejmowej zamrażarce albo na wieki odesłać do prac w kolejnej komisji. PiS ma w tym doświadczenie, bo w ten sposób postąpiło z antyaborcyjnym projektem ustawy autorstwa Kai Godek. Pytanie, czy czując na plecach oddech recenzującej każde ich posunięcie Konfederacji, Nowogrodzka ponownie zdobędzie się na taki manewr.