- Ośrodki władzy są i będą dwa - prezes i premier. Ani Ziobro, ani Gowin tego nie zmienią - przekonuje nas osoba z otoczenia szefa rządu. Tak stanowcza deklaracja to efekt coraz większego powyborczego zamieszania w obozie Zjednoczonej Prawicy. Zamieszania, które wywołali dwaj koalicjanci Prawa i Sprawiedliwości - Porozumienie Jarosława Gowina i Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry.
Obie formacje wyraźnie wzmocniły się w niedawnych wyborach. Porozumienie zyskało sześciu posłów (z dwunastu do osiemnastu), ale straciło trzech senatorów (ma dwóch, a miało pięciu). Z kolei Solidarna Polska zwiększyła swój stan posiadania w izbie niższej parlamentu z ośmiu do osiemnastu mandatów.
Przy skromnej większości Zjednoczonej Prawicy w Sejmie (rządzący obsadzili 235 miejsc) bunt któregoś z koalicjantów mógłby kosztować Nowogrodzką przyspieszone wybory. Gowin i Ziobro doskonale zdają sobie z tego sprawę, a co za tym idzie, wiedzą, że pozycja negocjacyjna ich środowisk istotnie wzmocniła się względem 2015 roku. Jednak każda z dwóch koalicyjnych wobec PiS-u partii reaguje na nową sytuację w inny sposób.
Każda z "przystawek" de facto dzieli się na dwa obozy - jeden siedzi cicho i chce zachowania status quo, a drugi podburza swojego lidera do utwardzania stanowiska
- tłumaczy nam obecną sytuację dobrze zorientowany polityk PiS-u.
Inny polityk z Nowogrodzkiej dodaje:
To będzie bardzo ciężka kadencja. Nie jestem pewien, czy czteroletnia. Straciliśmy Senat, a w Sejmie będziemy na łasce i niełasce koalicjantów. W dodatku obijani z lewa i prawa przez opozycję. Wygląda to naprawdę nieciekawie
O co grają stronnictwa Gowina i Ziobry? Wedle naszych informacji gowinowcy chcą utrzymania obecnego stanu rzeczy - równowagi zarówno w rządzie, jak i w koalicji, równowagi w relacjach tak z PiS-em, jak i z Solidarną Polską. Jeśli o coś walczą, to o "dobre" ministerstwa. Na antenie TVN24 należący do Porozumienia poseł Kamil Bortniczuk sprecyzował, że jego formacja chciałaby dostać stanowisko wicepremiera (zajmuje je obecnie Jarosław Gowin), a także "zająć się w większym stopniu" kwestią ochrony środowiska (czytaj: obsadzić resort odpowiadający za ten obszar lub energetykę).
W PiS-ie dowiadujemy się również, że partii Gowina zależy na obronieniu wpływów Jadwigi Emilewicz w kwestiach gospodarczych. Obecnie wiceszefowa Porozumienia kieruje Ministerstwem Przedsiębiorczości i Technologii. Zachowanie takiego stanu rzeczy odpowiadałoby gowinowcom, ale gdyby nadarzyła się okazja, chętnie wzięliby też bardziej eksponowany resort.
Jest nas osiemnastu, można powiedzieć, że bez nas tej większości by nie było. Oczywiście nie chcemy tutaj nadreprezentacji, ale skoro tych osiemnastu to jest jakieś osiem-dziesięć procent klubu parlamentarnego, to i w tych ośmiu-dziesięciu procentach chcielibyśmy mieć wpływ na to, co się w Polsce dzieje
- argumentował w TVN24 wspomniany już poseł Bortniczuk.
Obsada resortów to jednak nie wszystko, o co gra Porozumienie. Jeszcze przed wyborami premier Gowin akcentował konieczność złagodzenia kursu "dobrej zmiany", ulżenia przedsiębiorcom i postawienia w większym stopniu na inwestycje i rozwój, a nie kolejne programy socjalne. To on ręczył swoją głową, że PiS nie podniesie składek ZUS dla przedsiębiorców.
Wraz z minister Emilewicz starał się też przekonać premiera do porzucenia pomysłu zniesienia tzw. 30-krotności składek na ZUS. To rozwiązanie uderzy bowiem w wysokopłatne wolne zawody i wciąż słabą w Polsce klasę średnią, czyli grupę, którą zdaniem Gowina PiS powinno bardziej wspierać i przekonywać do "dobrej zmiany". - Jeden z tabloidów zarzucił mi, że sprzeciwiając się likwidacji 30-krotności, działam w interesie "bogaczy". To bzdura - zapewnił na łamach "Rzeczpospolitej".
Teraz Gowin ma w rękach idealne karty, żeby wspomniane powyżej rozwiązania przeforsować w zamian za dalszą lojalność wobec obozu rządzącego i poparcie dla premiera Morawieckiego. W tej ostatniej kwestii wiceszef rządu wykonał już nawet gest dobrej woli. - Tego kandydata wskazała główna partia naszego obozu, czyli Prawo i Sprawiedliwość. Porozumienie formalnie poparło kandydaturę Morawieckiego - zaznaczył w TVN24.
Pytany o cele na wewnątrzkoalicyjne negocjacje i apetyt na inne resorty odparł, że "ja mam apetyt programowy".
Skoro Porozumienie osiągnęło tak duże poparcie w tych wyborach, to w tych obszarach, za które my odpowiadamy, musi być kontynuacja. Czy kontynuacja personalna, to to jest sprawa drugorzędna, programowa musi być na pewno
- argumentował.
Inne cele na najbliższą przyszłość wyznacza sobie frakcja ministra Ziobry. - Na pewno będziemy chcieli poszerzyć naszą strefę wpływów - bez owijania w bawełnę stwierdził w rozmowie z "Gazetą Wyborczą" cytowany anonimowo bliski współpracownik szefa resortu sprawiedliwości.
Ziobro także wprowadził do Sejmu 18 posłów, ale w porównaniu do 2015 roku zyskał znacznie więcej niż frakcja Gowina - aż dziesięciu nowych parlamentarzystów. Na Wiejską trafili m.in. najbliżsi ludzie Ziobry z Ministerstwa Sprawiedliwości - Sebastian Kaleta, Michał Wójcik, Marcin Warchoł (cała trójka to wiceministrowie) oraz Jan Kanthak (rzecznik prasowy MS). Z tej czwórki tylko Wójcik ma za sobą przeszłość w Sejmie. W izbie niższej parlamentu będzie też zasiadać Michał Woś - od czerwca 2017 do marca 2018 roku wiceminister sprawiedliwości, a obecnie minister bez teki odpowiadający w rządzie za pomoc humanitarną.
Z taką drużyną wiernych współpracowników Ziobro może licytować wysoko. Co też robi, chociaż nie osobiście. - Możemy mówić o sukcesie - cieszył się w rozmowie z serwisem wPolityce.pl. I dodał: - Po czterech latach to jest ewenement. Takiego wyniku żadna partia nie miała. Urósł w stosunku do tego, co było wcześniej.
Tyle oficjalnie. Nieoficjalnie myśli o osłabieniu pozycji premiera Morawieckiego, z którym od dawna jest skonfliktowany. Po mediach przemknęła nawet plotka, że Ziobro chce stanowiska wicepremiera, a ponadto naciska na władze PiS-u, żeby zastąpiły Morawieckiego innym politykiem. Europoseł Patryk Jaki, jeden z najbliższych ludzi Ziobry, w rozmowie z dziennikarzem TVN24 stwierdził, że "potrzebne są zmiany". Zapytany, czy chodzi o obsadę fotelu premiera, odparł: - Potrzebna jest rozmowa na ten temat, ale najpierw w gronie koalicyjnym.
Na Nowogrodzkiej zostało to odebrane jako jawna prowokacja i zapowiedź ostrych negocjacji wewnątrzkoalicyjnych. - Jeżeli tak zrobią, to będziemy mieli kryzys. Ale ofiarą tego kryzysu będzie nie PiS, ale koalicjanci - ostrzegł ziobrystów Adam Lipiński, wiceszef PiS-u i jeden z najbliższych ludzi prezesa Kaczyńskiego.
Mówi polityk PiS-u:
Najpoważniejszy problem mamy z Patrykiem. W partii panuje jasne przekonanie, że uderzyła mu do głowy sodówka i zaczął grać zbyt mocno na siebie. Kierownictwo traci do niego cierpliwość. Sytuacja na ostre zwarcie z szefostwem i prezesem włącznie. To, moim zdaniem, wyłącznie kwestia czasu
Polityk z Nowogrodzkiej:
Jaki gra dzisiaj ostro, bo po wyborach samorządowych dostał od PiS-u w zęby, a prezes obwiniał go o utratę sejmiku mazowieckiego. Pojechał do Brukseli, ale bardzo poobijany. Zwłaszcza że ambicje miał ogromne. Teraz chce się odegrać.
Z naszych informacji wynika, że otoczenie premiera nie jest zdziwione nagłą szarżą ziobrystów. Ich zdaniem, paradoksalnie, ma ona na celu nie tyle wyszarpanie nowych korzyści dla ludzi Ziobry, ile utrzymanie dotychczasowego status quo. - Chodzi przede wszystkim o utrzymanie wpływów w najważniejszych spółkach skarbu państwa, na których Ziobrze bardzo zależy, a które w nowym rozdaniu mógłby stracić - wyjaśnia nasz rozmówca.
Właśnie wpływ na spółki od dawna jest zarzewiem sporu Ziobry z Morawieckim. Układ sił w tej konfrontacji na przestrzeni ostatniej kadencji zmieniał się już nieraz. Ziobro liczy, że znaczące wzmocnienie pozycji jego partii w ramach Zjednoczonej Prawicy pozwoli mu przynajmniej obronić stan posiadania sprzed wyborów, a przy dobrych wiatrach może nawet go powiększyć.
Państwowe spółki nie są jednak jedyną kwestią, na której zależy ziobrystom. Tajemnicą poliszynela na prawicy jest, że to stronnictwo, w odróżnieniu od gowinowców, chce utrzymania ostrego kursu "dobrej zmiany", w co wpisywałoby się m.in. dokończenie reformy wymiaru sprawiedliwości, która mocno wyhamowała ze względu na interwencję Unii Europejskiej.
Jak pisze "Rzeczpospolita", ziobryści krytykują też przebieg kampanii Zjednoczonej Prawicy. Zwłaszcza zbyt łagodne podejście PiS-u do PSL i Konfederacji, które uzyskały nadspodziewanie dobre wyniki - odpowiednio 1,58 i 1,26 mln głosów. Między wierszami można tutaj wyczytać uderzenie w premiera Morawieckiego, który był jedną z twarzy kampanii i za jej wynik odpowiada osobiście.
W rolę recenzenta działań (nie tylko zresztą kampanijnych) Zjednoczonej Prawicy wcielił się poseł Jaki. Na Facebooku opublikował wpis, w którym przestrzega kolegów i koleżanki z obozu władzy przed "procesem wrogiej socjalizacji społeczeństwa", wskutek której Polacy mieliby skręcić w stronę postaw lewicowo-liberalnych, oddalając się jednocześnie od wartości konserwatywnych. Jeśli Zjednoczona Prawica nie odpowie na to dostatecznie szybko, to, zdaniem Jakiego, "po tej kadencji, za cztery lata, kolejne kilka milionów ludzi skończy ten proces 'socjalizacji' i prawica nie będzie miała czego szukać w Sejmie".
Nowogrodzka przygląda się sytuacji w obozie Zjednoczonej Prawicy uważnie, ale ze spokojem. Przynajmniej na razie. Sytuacja jest bowiem trudna - "dobra zmiana" straciła Senat na rzecz opozycji, a większość w Sejmie jest uzależniona od partii Gowina i Ziobry - ale na pewno nie beznadziejna. - Im ostrzejsza gra Ziobry, tym gorsze będą jej rezultaty - twierdzi cytowany anonimowo polityk PiS-u na łamach "Rzeczpospolitej".
Zwiększenie wpływów Porozumienia i Solidarnej Polski zmienia reguły gry na prawicy, ale w tej rozgrywce to wciąż prezes Kaczyński ma zdecydowanie najmocniejsze karty. Umowa koalicyjna trzech partii przewiduje, że i Porozumienie, i Solidarna Polska mogą liczyć na dwóch ministrów. Partia Ziobry na Ministerstwo Sprawiedliwości, a formacja Gowina na resort nauki i szkolnictwa wyższego; do tego każde z ugrupowań zagwarantowało sobie jeszcze jedno stanowisko ministerialne (niekoniecznie musi to być minister resortowy). Kwestia tego, czy umowa pozostanie w mocy, czy też będzie renegocjowana na razie jest otwarta.
Wiele zależy od tego, jak wysoko będą licytować Gowin i Ziobro. A przede wszystkim od tego, czy podczas tej licytacji zdołają utrzymać jedność swoich ugrupowań.
Nie wykluczam, że możliwa jest renegocjacja umowy koalicyjnej w taki sposób, że i jedni, i drudzy dostaliby dodatkowe ministerstwo, a Ziobro, jeśli wyraziłby taką chęć, także stanowisko wicepremiera
- słyszymy od dobrze zorientowanego w sytuacji polityka PiS-u.
Partia prezesa Kaczyńskiego mimo trudnego położenia ma jednak w ręku atutową kartę. Chodzi o warunki, na których odbywa się współpraca formacji wchodzących w skład obozu rządzącego. Zarówno w 2015 roku, jak i obecnie ugrupowania Gowina i Ziobry startowały z list Komitetu Wyborczego Prawo i Sprawiedliwość. To oznacza, że 23,3 mln zł subwencji budżetowej trafi wyłącznie do kasy PiS-u. Jak przyznają nasi rozmówcy z PiS-u, choćby tylko ten fakt jest wystarczającym argumentem, żeby powściągnąć buntownicze nastroje u koalicjantów.
Oni myślą, że mając po osiemnastu posłów, są bardzo mocni, bo każdy z nich może wywrócić większość rządową
- analizuje sytuację polityk z Nowogrodzkiej. Po chwili zapewnia jednak: - Tylko fakty są takie, że jak przyjdzie prezes i ostro tupnie nogą, to wszyscy pouciekają. Przy Ziobrze i Gowinie zostanie wtedy w najlepszym razie po parę osób. Reszta doskonale wie, że bez PiS-u i poza PiS-em nie istnieją.