Kampania lewicowej koalicji wyraźnie przyspiesza. W ostatnich kilkunastu dniach najpierw dopięto ustalenia co do formuły startu trzech lewicowych ugrupowań, następnie przedstawiono "jedynki" list, a teraz pokazano hasło wyborcze - #ŁączyNasPrzyszłość. To oczywiste nawiązanie do hasła "Wybierzmy przyszłość" ze zwycięskiej kampanii prezydenckiej Aleksandra Kwaśniewskiego z 1995 roku.
- To hasło, które w sposób symboliczny oddaje to, co udało nam się uzyskać - połączenie ponad podziałami. Wspólny mianownik, który będzie skupiony na dyskusji o przyszłości Polski - tłumaczył dziennikarzom szef sztabu Lewicy Robert Biedroń. - Wiemy, jak było. Nie było najlepiej. Wiemy, jak jest. Nie jest najlepiej. Wiele rzeczy jest do naprawy - podkreślił i dodał, że odpowiedzi na to, jak tej naprawy dokonać wyborcy poznają już 24 sierpnia podczas konwencji programowej Lewicy w warszawskiej Arenie Ursynów.
Diagnozująca ułomności państwa i obiecująca ich eliminację Lewica sama ma jednak szereg problemów, które wymagają rozwiązania.
Na pierwszy plan wysuwają się listy. To problem najświeższy i w kontekście wyniku wyborczego być może najważniejszy. Rozmówcy Gazeta.pl z lewicy przyznają, że wystawione przez koalicję kandydatury nie są mocne. Z prozaicznego powodu - lewicy brakuje dzisiaj znanych i popularnych nazwisk z dużym dorobkiem politycznym albo chociaż zawodowym.
Brak rozpoznawalnych i lubianych liderów to zwłaszcza problem SLD. - Brutalna prawda jest taka, że SLD nie ma kogo wystawić. Pod tym względem jest w Sojuszu jeszcze gorzej niż w 2015 roku. Jest autentyczny problem z ludźmi - mówi nam polityk blisko związany z Sojuszem.
Na krytykę kolegów i koleżanek z lewicy zdecydował się nawet były premier, a od niedawna europoseł, Leszek Miller. Stwierdził, że błędem było pominięcie przy ustalaniu list wieloletniego posła SLD Tadeusza Iwińskiego, który za premierostwa Millera był sekretarzem stanu w KPRM oraz Moniki Jaruzelskiej, "która jako jedyna reprezentantka SLD zdobyła mandat w ostatnich wyborach do Rady Warszawy". "Być może są to wszystko przypadki, ale w latach istnienia SLD nie brakowało momentów, gdzie pozbywano się 'niemodnych' nazwisk w imię świetlanej przyszłości lewicy. Nie warto powtarzać tych błędów" - ocenił decyzje personalne Miller.
Zarzut dotyczący unikania "niemodnych nazwisk" wydaje się jednak nietrafiony, bo na listach KW SLD bez trudu można znaleźć ludzi z PZPR w politycznym rodowodzie. Co więcej, wielu z nich zostało "jedynkami", jak Włodzimierz Czarzasty w Sosnowcu. Do Senatu z ramienia Lewicy miał kandydować Jerzy Jaskiernia, ale wskutek toczących się wciąż rozmów opozycji o tzw. pakcie senackim może to ulec zmianie.
Obsadzenie czołowych miejsc dawnymi funkcjonariuszami partyjnymi wywołało spore niezadowolenie wśród działaczy Wiosny, a przede wszystkim Razem, które swoją polityczną tożsamość od początku budowało na odcinaniu się od SLD i komunistycznej przeszłości. Z naszych informacji wynika, że to właśnie struktury i Rada Krajowa Razem najgorzej przyjęły informację o kształcie list. - Antyeseldowski ferment sieją zwłaszcza szeregowi działacze, dla których to swego rodzaju fetysz. Rada Krajowa partii także jest negatywnie nastawiona do Sojuszu, ale nie aż tak. Z kolei Zarząd Krajowy patrzy na wszystko znacznie bardziej pragmatycznie - tłumaczy nam osoba świetnie orientująca się w partyjnych układankach w Razem.
Taką diagnozę potwierdzają słowa Adriana Zandberga, jednego z trzech lewicowych tenorów, w niedawnym wywiadzie dla Gazeta.pl. Pytany o byłych członków PZPR na listach Lewicy, odpowiedział: - Nie będę udawać, że jesteśmy identyczni, bo byłbym śmieszny. Bylibyśmy równie śmieszni, gdybyśmy udawali, że niczym się nie różnimy. To jasne, że na lewo od Platformy są różne środowiska, o różnej historii. Lekcja, którą wyciągnęliśmy jest taka, że jeśli chcemy być reprezentowani w Sejmie, to musimy zbudować na lewo od Platformy jedną listę.
Metamorfoza? Pragmatyzm? Realpolitik? Odpowiedź to 3xTAK. - Adrian to duża zmiana. Nie ma już gadania o innej polityce, tylko o konkretnych celach, które partia chce zrealizować - ocenia zmianę lidera Razem jeden z jego znajomych.
Na SLD ewentualne dąsy dwóch pozostałych koalicjantów nie robią specjalnego wrażenia. - Jak ciągle słyszę o tym, że powstaje kolejna "nowa lewica" i wreszcie zmęczone pezetpeerowskimi twarzami rzesze lewicowych wyborców będą miały na kogo głosować, to ogarnia mnie śmiech - mówi nam polityk ze ścisłego kierownictwa Sojuszu. I dodaje: - Wiosna i Razem w wyborach europejskich pokazały, ile są warte. Nie ma żadnego rezerwuaru wyborców, którzy czekają na nowe lewicowe twarze.
Listy z dawnymi pezetpeerowcami to jednak tylko część problemów Lewicy. Jeszcze więcej emocji wywołał fakt, że Wiosna i Razem ostatecznie będą musiały wystartować z Komitetu Wyborczego Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Stało się tak, ponieważ niepowodzeniem zakończyła się próba zmiany nazwy SLD na Lewica. Zabieg miał pozwolić Wiośnie, Razem i SLD wystartować z list komitetu o neutralnej i akceptowanej przez wszystkie podmioty nazwie. Jednocześnie gwarantował uniknięcie 8-procentowego progu wyborczego dla komitetów koalicyjnych.
Wśród polityków i działaczy Wiosny, Razem, a nawet SLD powszechna jest opinia, że w takim obrocie spraw nie ma najmniejszego przypadku, a Włodzimierz Czarzasty w podręcznikowy sposób ograł mniej doświadczony politycznie duet Zandberg - Biedroń. Tajemnicą poliszynela jest, że dla SLD priorytetem było uniknięcie startu z komitetu koalicyjnego. Z drugiej strony, szefostwo Sojuszu z Czarzastym na czele najprzychylniej patrzyło na start spod szyldu SLD. Według naszych rozmówców z SLD cała operacja zmiany nazwy była starannie zaplanowaną inscenizacją, która od początku byłą skazana na porażkę ze względów formalno-prawnych.
Mówi jeden z liderów Wiosny: - Niektóre sondaże pokazują, że na połączeniu pod szyldem SLD lewicowa koalicja może stracić nawet połowę poparcia. Oczywiście, żeby tego uniknąć będzie teraz wszędzie eksponowane wspólne logo, ale to jest jednak za mało, bo w sensie formalno-prawnym na lewicy jest dziś tylko SLD.
Także w Razem nastroje z tego powodu nie są dobre. W połowie zeszłego tygodnia nie było nawet wiadomo, czy partia pozostanie w koalicji z Wiosną i SLD. Kością niezgody była właśnie kwestia startu pod szyldem SLD. Ostatecznie o dalszych ruchach zadecydowało wewnątrzpartyjne referendum. 64 proc. biorących w nim udział członków Razem opowiedziało się za kontynuowaniem współpracy na nowych zasadach, 28 proc. chciało zerwania koalicji, a 8 proc. wstrzymało się od głosu.
- Oczywiście, że się boimy, ale musimy spróbować - tłumaczy nam tę decyzję jedna z liderek Razem. - Próbowaliśmy już wielu sposobów, koncepcji, strategii robienia polityki, ale nie przyniosły oczekiwanego rezultatu. Teraz czas spróbować czegoś, co może nie do końca nam odpowiada, ale daje szanse na powodzenia - argumentuje.
Były polityk Razem rozumie decyzję o pozostanie w koalicji: - Jak się dostaje w złych metodologicznie sondażach różne wyniki, to można z tym dyskutować. Ale z 1 proc. w wyborach się nie dyskutuje. Chcieliśmy zrobić lewicę w kontrze do SLD, ale ludzie mieli to w dupie. Partia nie jest od tłumaczenia ludziom tego, czego oni chcą. Partia ma być dla wyborców, a nie sobie tych wyborców wymyślać.
W SLD zdaje się zaś dominować podejście, że starsi i bardziej doświadczeni politycy Sojuszu musieli nauczyć swoich młodszych kolegów i koleżanki, czym jest realpolitik. - Razem ma poparcie na poziomie 1 proc. i samodzielnie nie jest w stanie wystawić list w całym kraju, a być może nawet zebrać poparcia. Nie mają pozycji do stawiania komukolwiek warunków - prominentny polityk SLD mówi jasno. - Najwyższy czas nauczyć się pragmatyzmu, bo nawet ich działacze i politycy mają dosyć takiego sekciarskiego podejścia do polityki, które może i dobrze wygląda przy sojowej latte na Placu Zbawiciela, ale na pewno nie w poważnej wyborczej grze - zaznacza.
Poza sporem o pryncypia takie jak szyld i nazwa komitetu, pozostają jeszcze kwestie absolutnie fundamentalne dla robienia poważnej polityki. Chodzi o pieniądze. Przy starcie z list KW SLD, podział ewentualnej subwencji budżetowej między trzy koalicyjne ugrupowania wyrasta na sprawę mocno problemową. Mówiąc wprost, żadnego podziału nie będzie, bo formalnie pieniądze należeć się będą jedynie Sojuszowi.
Dla Wiosny i Razem oznacza to jedno z dwojga - polityczne uzależnienie od posiadającego fundusze SLD albo wegetację bez środków na robienie poważnej polityki. Oba scenariusze to przepis na klęskę. Dlatego tak duże emocje na lewicy wywołał niedawny artykuł "Wprostu", wedle którego po wejściu do Sejmu Razem miałoby stworzyć odrębny klub (albo koło) poselskie i otrzymywać od SLD 20 proc. subwencji na wyznaczoną przez Razem fundację, natomiast Wiosna zostałaby wcielona do Sojuszu.
Nasi rozmówcy z Lewicy przekonują, że w obecnej sytuacji byłoby to optymalne rozwiązanie dla wszystkich stron. SLD utrzymałoby pozycję hegemona na lewicy, Razem zachowałoby podmiotowość (w obawie przed jej utratą partię niedawno opuściło 40 działaczy, w tym aż dwanaście osób z liczącej 35 członków Rady Krajowej), a Wiosna uniknęłaby rozpadu w nieco ponad pół roku po powstaniu.
Właśnie Wiosna ma bowiem największe problemy z całej trójki. Partię co chwilę opuszczają czołowi politycy i ważni działacze, którzy nie zgadzają się z przyjętym kursem i stylem przywództwa Roberta Biedronia. Tylko w ostatnich kilku tygodniach z partii odeszli albo mocno ograniczyli w niej swoją aktywność Marcin Anaszewicz (współzałożyciel i były wiceprezes Wiosny, najbliższy doradca Biedronia), Monika Gotlibowska (skarbniczka partii i członkini zarządu), Maciej Syska (jeden ze współzałożycieli Wiosny), Adam Traczyk (kandydat partii do Parlamentu Europejskiego i ekspert Wiosny od spraw międzynarodowych) czy Kalina Michocka (koordynatorka struktur Wiosny w Kaliszu).
Z naszych źródeł w Wiośnie dowiadujemy się, że kondycja partii słabnie z tygodnia na tydzień, rozczarowanie liderem rośnie, a jedynie kwestią czasu jest, kiedy za wewnętrznym kryzysem pójdzie także poważny odpływ społecznego poparcia. - Dzisiaj wszystko zależy od wiarygodności Roberta, a ta od maja i afery wokół jego mandatu europosła jest coraz mniejsza - z żalem przyznaje jeden ze współpracowników byłego prezydenta Słupska.
- Znów zaczyna się proces rozrywania lewicy - irytuje się z kolei Paulina Piechna-Więckiewicz, jedna z liderek Wiosny. - Najpierw media pisały, że na lewicy na pewno się nie dogadamy. Jak się dogadaliśmy, okazało się, że trzeba pogrzebać głębiej i znaleźć coś innego - dodaje.
Informacje podane przez "Wprost" sugerują jednak, że dni Wiosny są już policzone, a partyjna wierchuszka szuka miejsca na szalupach ratunkowych do Sejmu. Po możliwej aneksji przez SLD wszelkie problemy Wiosny (m.in. te z finansowym rozliczeniem kampanii, co niejednokrotnie wytykały tej partii media) w naturalny sposób znikną.
- Informacje "Wprostu" są bardzo niepokojące. Jeśliby się potwierdziły, znaczyłoby to, że Wiosny już nie ma, że idei, która za nią stała - również - słyszymy w partii Biedronia. - Razem zagwarantowało sobie znacznie większą podmiotowość i o tę podmiotowość walczy. Co do Wiosny, to jeśli po wyborach nie stworzy własnego klubu czy nawet koła w Sejmie, to będzie znaczyło, że Czarzasty wygrał, że jako polityk okazał się od nas wszystkich na lewicy dużo sprawniejszy i sprytniejszy - podsumowuje nasz rozmówca.