Teoretycznie Koalicja Europejska nie miała prawa powstać. Jej członków dzieli mnóstwo kwestii, a jednoczy niemal wyłącznie chęć odsunięcia PiS-u od władzy. Czyli trochę mało, żeby ze zlepka pięciu ugrupowań stworzyć sojusz, który zdoła odwrócić kiepskie sondaże i zagrozić niepodzielnie panującej w państwie "dobrej zmianie". Decydującą rolę w procesie jednoczenia odegrał strach - przed klęską, którą w pojedynkę zaliczyłby każdy z członków koalicji. W drugiej kolejności - przed wzmocnieniem PiS-u, które po wygranych eurowyborach znacząco zwiększyłoby swoje szanse na wywalczenie drugiej kadencji jesienią. Wreszcie po trzecie - przed zirytowaniem (a w jego konsekwencji także odpływem) wyborców, którzy domagali się wyjścia z marazmu i rzucenia wyzwania PiS-owi (a to uczynić mógł jedynie sojusz partii opozycyjnych).
Pomyli się jednak ten, kto uzna, że formalne zjednoczenie było największym wyzwaniem skupionej wokół Platformy części opozycji. Później rozpoczęła się walka o utrzymanie sojuszu. Koalicja Europejska od miesięcy rozbija się bowiem o różnice programowe i światopoglądowe, które konsekwentnie stara się wykorzystywać PiS, podgrzewając w debacie publicznej tematy dzielące koalicjantów (m.in. karta LGBT+, związki partnerskie czy pozycja Kościoła w państwie). Cel jest prosty: rozbić Koalicję Europejską i podebrać wyborców PSL. Na razie ta sztuka nie udała, ale nie ulega wątpliwości, że PiS będzie próbować dalej. Zwłaszcza, że w kampanii przed wyborami krajowymi Koalicja będzie musiała przedstawić wspólny program (a nie tylko kilkupunktowe minimum), żeby nie stracić w oczach wyborców na wiarygodności. To zaś stworzy obozowi "dobrej zmiany" szerokie pole manewru w "grze na podział".
Przełomowym wydarzeniem eurokampanii po stronie opozycji było powstanie zapowiadanej od dawna partii Roberta Biedronia. Wiosna, bo tak nazwano nową formację, oficjalnie weszła do polskiej polityki 3 lutego podczas konwencji założycielskiej na warszawskim Torwarze. Program? W telegraficznym skrócie: wyrównywanie szans, transfery socjalne, ekologia, edukacja, ochrona praw kobiet i mniejszości, rozdział państwa od Kościoła.
Robert Biedroń Fot. Marcin Wojciechowski / Agencja Wyborcza.pl
Niemal od razu po debiucie Wiosny rozpoczęła się jej walka o wyborców z Koalicją Europejską. Walka przyjmująca niekiedy formę kabaretową i przypominająca bardziej pojedynek czterolatków w piaskownicy niż rywalizację poważnych polityków o głosy wyborców w dużym europejskim kraju. Te zmagania trwają zresztą do dziś i trwać będą co najmniej do wyborów parlamentarnych. Mimo tego Biedroń zrozumiał już, że wojna polsko-polska to także jego wojna, a skoro tak, to musi opowiedzieć się w niej po którejś ze stron. Inaczej jego ugrupowanie przepadnie w bardzo silnie spolaryzowanym politycznie społeczeństwie.
Biedroń wybrał, co nie zaskakuje, stronę opozycyjną. W postrzeganiu swojej roli na tejże opozycji również przeszedł sporą ewolucję. Od buńczucznych wypowiedzi, w których oferował Grzegorzowi Schetynie tekę wicepremiera w swoim rządzie, po racjonalne przedstawianie się w roli koalicjanta Koalicji Europejskiej po ewentualnym wyborczym zwycięstwie tej drugiej na jesieni.
Dzięki nam Schetyna będzie miał alibi w postaci progresywnego koalicjanta. Będzie mógł na nas zwalić wszystko, co nie mieści się w ich konserwatywnym programie
- ocenił Biedroń w wywiadzie dla "Krytyki Politycznej".
Dla Koalicji Europejskiej jednym z kluczowych momentów eurokampanii było ułożenie list wyborczych. Sztuka niełatwa, bo Schetyna musiał pogodzić pięć różnych partii, pięć różnych środowisk i całe mnóstwo rozbuchanych ego. Co ciekawe, występująca w Koalicji z pozycji siły Platforma Obywatelska oddała sojusznikom sześć z trzynastu "jedynek". Ze swojej puli "jedynek" dwa miejsca oddała ludziom niezwiązanym mocniej ani z partią, ani z polityką - Janinie Ochojskiej na Dolnym Śląsku i Opolszczyźnie oraz Tomaszowi Frankowskiemu na Podlasiu. Zresztą po kształcie list widać, że były układane nie tylko z myślą o majowych eurowyborach, ale także (a może przede wszystkim?) o jesiennych wyborach parlamentarnych.
Zjednoczona Prawica vs Koalicja Europejska Grafika: Marta Kondrusik
Jako pozytyw po stronie Koalicji Europejskiej na pewno można zapisać, że zdołała przekonać do startu wiele znanych twarzy i głośnych nazwisk, m.in. byłych premierów: Ewę Kopacz, Leszka Millera, Marka Belkę i Włodzimierza Cimoszewicza. Żeby ktoś dostał dobre miejsce, ktoś musiał je jednak stracić. Stratni okazali się zwłaszcza obecni europosłowie, którzy albo wylecieli z list (m.in. Bogdan Zdrojewski, Tadeusz Zwiefka, Adam Szejnfeld, Julia Pitera), albo dostali miejsca, które delikatnie mówiąc nie gwarantują im odnowienia mandatu (Michał Boni, Danuta Hübner, Jarosław Wałęsa).
Jeśli Koalicja Europejska wygra eurowybory, to jak w przysłowiu: nikt nie będzie sądził zwycięzcy. Jeśli jednak przegra, fala niezadowolenia wewnątrz Platformy może odbić się przewodniczącemu Schetynie czkawką. Tuż przed wyborami parlamentarnymi byłoby to groźne zarówno dla samej Platformy, jak i dla całej Koalicji Europejskiej (przecież wciąż nie wiadomo, czy w obecnej formule dotrwa do jesieni). Nastroje wśród niezadowolonych polityków sonduje też Donald Tusk i jego otoczenie. Jeśli nie znajdzie się dla nich miejsce w Platformie, to być może w tworzonym przez Tuska Ruchu 4 Czerwca?
O ile z układania list Koalicja Europejska wyszła mniej lub bardziej obronną ręką, o tyle w kwestii programu zbytnio się nie popisała. Członkowie Koalicji jak tylko mogli uciekali od rozmów o programie, ale w końcu musieli przyjąć choćby skromne minimum na eurowybory. Przyjęli - ma dziesięć punktów i dotyczy wyłącznie kwestii europejskich. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że poza kilkoma zdaniami ogólnikowych haseł przy każdym z punktów, we wspomnianym minimum nie znajdziemy nic więcej. Pozostają więc zaklęcia, że będzie lepiej, sprawniej i dostatniej.
Grzegorz Schetyna Fot. Dawid Żuchowicz / Agencja Wyborcza.pl
Politycy Koalicji Europejskiej, podobnie zresztą jak Zjednoczona Prawica, znacznie chętniej mówili o sprawach krajowych i tym, co zmienią w kraju, jeśli... wygrają wybory europejskie. I tak dowiedzieliśmy się m.in., że "500 plus" będzie także na pierwsze dziecko, lekarze zaczną zarabiać więcej, a służba zdrowia zostanie potężnie dofinansowana, nauczyciele otrzymają 1000 zł podwyżki, a pedofilia w polskim Kościele zostanie rozliczona przez specjalnie powołaną do tego komisję. Poza wyścigiem na obietnice wyborcze z PiS-em Polacy zostali również postraszeni polexitem, do którego doprowadzić ma partia Kaczyńskiego (badania społeczne pokazują, że Polacy w polexit w swojej większości nie wierzą), oraz zmarnowanym głosem, jeśli jakiś sympatyk opozycji odda go na inny komitet niż Koalicja Europejska.
Eurokampania przyniosła też pewną istotną zmianę, jeśli chodzi o pozycję i rolę Donalda Tuska w opozycji. Na skutek mniej lub bardzie nieprzewidzianych wydarzeń (antykościelne wystąpienie Leszka Jażdżewskiego na Uniwersytecie Warszawskim czy olbrzymie poruszenie społeczne po premierze filmu "Tylko nie mów nikomu" braci Sekielskich) nie powiódł się plan opozycji, w którym majowe tournée przewodniczącego Rady Europejskiej po Polsce zdominowałoby końcówkę kampanii i ustawiło Koalicję Europejską w uprzywilejowanej pozycji.
Na swoje szczęście Koalicja nie była na tym zbytnio stratna. Ogólnonarodowa debata o pedofilii w polskim Kościele, która rozgorzała po premierze wspomnianego filmu braci Sekielskich, pozwoliła wrócić Koalicji do gry o zwycięstwo 26 maja i odrobić sondażowe straty z ostatnich dwóch miesięcy. Dzisiaj Tusk nie jest już wyczekiwanym zbawcą polskiej opozycji, ale raczej asem w rękawie, którego można użyć albo nie. Po czterech latach rządów "dobrej zmiany" wydaje się, że (przynajmniej czasowo) opozycja wyzwoliła się od nerwowego spoglądania w stronę Brukseli i wypatrywania nadjeżdżającego stamtąd rycerza na białym koniu. Dziś ma wszystko w swoich rękach i tylko od niej zależy, czy zrobi z tego umiejętny użytek.