PiS uwierzyło w obraz Polski, który samo stworzyło. Ceną mogą być przegrane eurowybory [ANALIZA]

Przez większą część kampanii do Parlamentu Europejskiego Prawo i Sprawiedliwość dobrze wychodziło na sporach światopoglądowych. Na Nowogrodzkiej najwyraźniej uwierzyli w to tak mocno, że na ostatniej prostej przed wyborami stracili czujność. Cena może być wysoka.
Zobacz wideo

Na początku maja, tuż po długim weekendzie, wydawało się, że Zjednoczona Prawica jest w domu. Zamiast wielkiego zwrotu akcji na ostatnim odcinku kampanii, którego autorem miał być Donald Tusk i jego przemówienie na Uniwersytecie Warszawskim, opozycja znalazła się w defensywie z powodu antykościelnej tyrady Leszka Jażdżewskiego.

Jak się później okazało, tyrady słusznej w znacznie większym stopniu, niż pierwotnie ktokolwiek przypuszczał. Jednak dla Koalicji Europejskiej niezwykle kłopotliwej. Wszak Platforma nie od dziś ma z klerem cichy pakt o nieagresji, zaś PSL w skręcającym w lewo sojuszu stale musi dowodzić swojego konserwatyzmu i przywiązania do tradycji. Konieczność tłumaczenia się ze słów redaktora naczelnego "Liberte!" ani jednym, ani drugim życia nie ułatwiała. Zapędzona w kozi róg Koalicja nie bardzo wiedziała, jak się z niego wydostać, nie naruszając przy tym łączącego ją porozumienia.

PiS triumfowało. Kolejny spór światopoglądowy - po uchodźcach, karcie LGBT+, adopcji dzieci przez pary jednopłciowe i euro - który wewnętrznie dzielił największego wroga a Nowogrodzkiej pozwalał przedstawiać się w roli jedynego obrońcy katolicyzmu, tradycji, historii i polskiej racji stanu. - Kto podnosi rękę na Kościół, chce go zniszczyć, ten podnosi rękę na Polskę - grzmiał prezes PiS-u Jarosław Kaczyński, a sympatycy "dobrej zmiany" już chłodzili szampany na 26 maja. Wydawało się, że PiS dobrze odczytało społeczne nastroje, oceniając Polaków jako społeczeństwo w większości konserwatywne, religijne i niechętne do zmiany polityczno-społecznego status quo.

Sytuacja odwróciła się o 180 stopni po premierze filmu braci Sekielskich "Tylko nie mów nikomu", opowiadającego o problemie pedofilii w polskim Kościele. Z dnia na dzień to PiS, które dopiero co samo ustawiło się w sojuszu z polskim Kościołem, znalazło się w potrzasku. Sami sztabowcy PiS-u w nieoficjalnych rozmowach przyznawali, że odbiór i rozgłos dokumentu ich zaskoczyły. Tylko jak to możliwe - zwłaszcza na tym poziomie uprawiania polityki! - skoro i data premiery, i tematyka filmu były znane od wielu miesięcy? Cytując Talleyranda: "To gorzej niż zbrodnia - to błąd".

Dodając do tego brak przekonującego planu działania całej formacji (m.in. chaotyczne deklaracje czy wprowadzane ad hoc zmiany prawne) oraz niespójność komunikacji - czołowi politycy prawicy na zmianę mówili o konieczności walki z pedofilią i hucpie obliczonej na zniszczenie polskiego Kościoła - otrzymaliśmy organizacyjno-wizerunkowy chaos. Natomiast opozycja wskoczyła na falę społecznego gniewu, weszła w rolę ostatniego sprawiedliwego i zaczęła żądać koniecznych rozliczeń w polskim Kościele. Co z tego, że raptem tydzień wcześniej broniła tegoż Kościoła po - jak wówczas twierdzili jej politycy - antykościelnej tyradzie Leszka Jażdżewskiego?

Efekty tej nieoczekiwanej zmiany są takie, że Koalicja Europejska nadrobiła sondażowy dystans do Zjednoczonej Prawicy, który straciła w minionych dwóch miesiącach. W badaniach różnica między dwoma głównymi blokami znów wynosi 1-2 proc. Dowodzi tego chociażby sondaż Kantara dla "Gazety Wyborczej", Gazeta.pl i TOK FM. Koalicja Europejska wygrywa w nim ze Zjednoczoną Prawicą stosunkiem głosów 36 do 35 proc. Dwa kolejne miejsca zajmują Wiosna Biedronia (10 proc.) i Konfederacja (8 proc.).

Jeśli w ostatnim tygodniu kampanii ani jeden, ani drugi obóz nie odpali żadnej "bomby", o wyniku niedzielnych eurowyborów zadecyduje frekwencja. Ta natomiast zapowiada się rekordowo. We wspomnianym sondażu Kantara dla "GW", Gazeta.pl i TOK FM pójście do urn zapowiada 53 proc. Polaków. To ponad dwukrotnie więcej niż w poprzednich trzech eurowyborach, w których frekwencja wynosiła między 20 a 25 proc. Na tym jednak nie koniec. Frekwencja na poziomie 53 proc. byłaby wyższa nawet od unijnej średniej (42-50 proc.) z czterech ostatnich wyborów do Parlamentu Europejskiego. Polska wreszcie dorównałaby pod tym względem do zachodnich demokracji.

Nasze badanie pokazuje, że szczególnie zmobilizowane są dzisiaj metropolie (66 proc.) i miasta od 100 do 499 tys. mieszkańców (62 proc.). To dobra wiadomość dla Koalicji Europejskiej, bo to jej członkowie historycznie otrzymywali tam wyższe poparcie, i zła dla Zjednoczonej Prawicy, która liczy przed wszystkim na głosy wsi i małych miasteczek. Jeśli w ostatnim tygodniu eurokampanii "dobrej zmianie" nie uda się zmobilizować prowincji do głosowania (lub zdemobilizować metropolii), może się okazać, że zaliczy niemiłą powtórkę z historii - znów przegra wybory na ostatniej prostej, znów przez własne błędy i zaniechania.

Zobacz wideo
Więcej o: