Jacek Gądek: - Czy w starciu środowiska nauczycielskiego z rządem PiS jest jednoznaczny wygrany?
Dr Bartłomiej Biskup: - Nie ma, ale to dobrze. Jeśli jest strona, która przegrała sromotnie, to zazwyczaj w przyszłości bardzo eskaluje ona konflikt. Żeby można było wrócić do rozmów, to każdy musi w czasie sporu ogłosić własne zwycięstwo.
Ale wygląda to tak: był strajk, a teraz nie ma strajku ani porozumienia.
Rząd nie jest jednak tu jednoznacznym wygranym, bo strajk przecież się odbył. To była największa akcja protestacyjna nauczycieli od roku 1993. Na pewno związki zawodowe już samym faktem mobilizacji nauczycieli, odniosły swój sukces, bo zwróciły uwagę na problem niskich płac.
Z drugiej strony władza może mieć satysfakcję, bo nie odczuje większych skutków strajku. Egzaminy gimnazjalne i ósmoklasistów się odbyły, a matury nie są już zagrożone. PiS zresztą podkopywało strajk, bo Sejm ekspresowo zaczął pracę nad ustawą awaryjną, która sprawia, że matury mogą się odbyć mimo strajków.
Jeśli spojrzeć na sondaże, to sympatia społeczna zaczęła się odwracać od nauczycieli. Źle więc budowali swój przekaz?
Największe emocje w strajku budziły nie pensje nauczycieli, ale dobro dzieci.
Związki zawodowe straszyły uczniów, a nie rząd. Oczywiście, w czasie strajku zawsze się czymś pogrozić - że autobus nie pojedzie albo samolot nie poleci. Ale tutaj nastraszono uczniów i ich rodziców, że nie będzie egzaminów i matur. Ludzie nie będą szczegółowo analizować, ile lekcji w pensum ma wedle rządu mieć nauczyciel, ani ile podwyżki chcą związki dla nauczycieli dyplomowanych. Do ludzi trafiał komunikat: nauczyciele zablokują matury. Nauczyciele poszli po prostu o jeden most za daleko.
Zmiana nastrojów społecznych wokół strajku, to z pewnością był istotny argument dla nauczycieli. Trudno abstrahować od wyników sondaży. Ten strajk trwał już długo, więc zaczęło to rodzić skutki dla każdej rodziny z dziećmi w wieku szkolnym. Nie mówiąc już o skutkach dla edukacji dzieci.
I rząd grał na takie starcie nauczycieli z opinią publiczną?
Rząd był twardy wobec nauczycieli, a z biegiem dni poparcie społeczne dla strajku topniało. Nauczyciele poszli za daleko, więc z czasem u wyborcy, choć generalnie popierają protest belfrów, zaczęła się wyczerpywać solidarność z nimi.
Nauczyciele starli się z rządem, który sięgnął po argumenty siłowe, i przegrali? Czy może to jest porażka strajku na własne życzenie, bo postulaty sprowadzały się tylko do własnych pensji?
Postulaty były jedynie finansowe - to prawda, ale to reguluje prawo, więc formalnie tylko takie mogły być. W komunikacji mogły się jednak pojawić już inne żądania. Błędem strony społecznej były choćby deklaracje, że przedstawiciele strajkujących związków nie przyjdą na "okrągły stół" organizowany przez rząd. A przecież warto rozmawiać o kryzysie w edukacji - skoro władza proponuje rozmowy o wszystkim, to należałoby choć przyjść na rozmowy.
Oczywiście, rząd PiS chciał tym "okrągłym stołem" odwrócić uwagę od samych pensji nauczycieli, ale mimo to związki powinny odpowiedzieć "rozmawiajmy".
Jest taki żart: jak nie ma kogoś przy stole, to jest w menu. I tak tutaj było?
Związki zawodowe nauczycieli w tym menu właśnie się znalazły. A przecież mogło być inaczej.
Co zrobiło temu strajkowi krzywdę?
Zawsze jest tak, że szkodę czynią nieprzemyślane, spontaniczne wypowiedzi. I mówię tu tak o stronie nauczycielskiej, jak i rządowej. Sławomir Broniarz de facto groził maturzystom. Niektórzy nauczyciele przebierali się za krowy, z czego nagrania krążyły w mediach społecznościowych.
I były potem podchwytywane w mediach publicznych.
A z drugiej strony politycy rządowi dezawuowali nauczycieli i polityzowali całą sytuację. Co prawda sam prezes ZNP Sławomir Broniarz był blisko z SLD, ale przecież nie wszyscy nauczyciele są uwikłani politycznie, więc nie można uznawać ich protestu za polityczny.
Prezydencki minister Krzysztof Szczerski radził nauczycielom, żeby płodzili dzieci, bo wtedy dostaną po 500 zł. Jak w takich warunkach rozmawiać?
I właśnie takie wypowiedzi są najbardziej widoczne i zaogniają spór. Tysiąc słów nie będzie istotnych, bo zagłuszy je wybryk polityka bądź działacza związkowego.
Sławomir Broniarz zapowiedział, że w czerwcu związki będą organizować swój "okrągły stół". Obiecał szeroki program "szkoła na 6" reformujący edukację. Związki będą się ponadto domagać 5 proc. na PKB i zmian w sposobie nauczania, podstawach programowych… To jest zapowiedź całego pakietu, a nie tylko - jak dotychczas - żądania podwyżki płac i kropka.
Związki zawodowe wyciągnęły naukę z zawieszonego właśnie strajku. Widać, że te decyzje dojrzewały, bo przygotowano jakieś zręby nowego sposoby komunikacji. Najwyraźniej nauczyciele doszli do wniosku, że "gołe" postulaty płacowe, to za mało. Zrozumieli, że trzeba je obudować postulatami poprawy jakości nauczania, bo przecież na tym najbardziej zależy rodzicom. To jest jednocześnie zapowiedź, że związki nauczycielskie będą ostro grały z rządem we wrześniu. Przed rządem staje więc wyzwanie, bo musi coś nowego zaproponować.
Nie jest przypadkiem tak, że jedna strona (rząd) organizuje swój "okrągły stół", a związkowcy swój? Efekt może być taki, że przy stołach będzie zgoda, ale między stołami już nie.
Byłoby to osobliwe, choć wyobrażam sobie i taką sytuację, bo obie strony działają w warunkach polaryzacji nastrojów społecznych.
Czy można w ogóle na parę miesięcy przed najważniejszymi dla władzy wyborami myśleć o reformie edukacji? Czy we wrześniu, gdy strajk nauczycieli będzie reaktywowany, spór będzie podobny, choć bardziej profesjonalny od strony komunikacyjnej?
Niestety wydaje mi się, że będzie to starcie PR-owe. Rząd nie może nagle, tuż przed wyborami, wprowadzać jakiejś reformy edukacji, tym bardziej, że jedną już w czasie kadencji przeprowadził. Obóz władzy skupi się zatem raczej na żonglowaniu wysokością pensji i liczbą godzin „przy tablicy”, przez które mają pracować nauczyciele. Podstaw do optymizmu nie ma.
PR-owcy zajmujący się działaniami kryzysowymi będą się cieszyć wzięciem na jesieni?
Przed wyborami - na pewno. Bieżącym celem polityków zawsze będzie wygrać w wyborach. Z wielkiego gadania o reformie edukacji mogą się więc narodzić tylko doraźne rozwiązania zadowalające tylko część nauczycieli.