Exodus. Ucieczka. Ewakuacja. Od wczorajszego wieczora politycy opozycji oraz sprzyjający im dziennikarze i publicyści prześcigają się w wymyślaniu coraz to nowych określeń na listy PiS-u do europarlamentu. Wszystkie sprowadzają się do wspólnego mianownika – obóz władzy boi się, przeczuwa nadchodzącą klęskę (naturalnie z rąk tzw. zjednoczonej opozycji), przygotowuje plan B.
Całe to polityczno-medialne zamieszanie jest spowodowane tym, kto znalazł się na "jedynkach" i "dwójkach" list PiS-u. A mamy tam plejadę gwiazd obozu "dobrej zmiany" – m.in. byłą premier Beatę Szydło, szefa MSWiA Joachima Brudzińskiego, minister edukacji narodowej Annę Zalewską, wiceministra kultury i dziedzictwa narodowego Jarosława Sellina, byłego szefa MSZ Witolda Waszczykowskiego i byłego ministra rolnictwa Krzysztofa Jurgiela. Do tego niemal pewne wyjazdu do Brukseli są rzeczniczki rządu (Joanna Kopcińska) i PiS-u (Beata Mazurek) oraz odpowiadająca w rządzie za pomoc humanitarną minister bez teki Beata Kempa.
"Myślałem, że dinozaury wyginęły! PE to nie dom spokojnej starości! Leśne dziadki na płatnych wczasach. Mówię nie! Skończmy z dziadostwem w polskiej polityce (pisownia oryginalna)" – złośliwie skomentował kształt PiS-owskich list Robert Biedroń, lider nowo powstałej partii Wiosna.
W podobnym tonie atakował, również na Twitterze, przewodniczący Platformy Obywatelskiej Grzegorz Schetyna: "PiS już wie, że przegra. #TasmyKaczynskiego i #aferyPiS nie da się obronić. Ministrowie słabego premiera Morawieckiego uciekają do Brukseli. #AkcjaEwakuacja PiS rozpoczęta. Polacy wybiorą #KoalicjaEuropejska".
"Leśne dziadki na płatnych wczasach" czy "ucieczka do Brukseli" to jednak tylko część prawdy o przygotowanych przez Nowogrodzką listach. Część wygodna z punktu widzenia opozycji, bowiem pokazująca PiS w roli słabnącego hegemona, który z jednej strony ma świadomość swoich przewin, ale z drugiej chce swoich lojalnych żołnierzy ulokować na świetnie płatnych i niewymagających zbyt ciężkiej pracy posadach. Sami swoi, dojna zmiana, koryto plus.
Tyle że takie myślenie to wygodna droga na skróty, którą może "kupić" wyłącznie najtwardszy opozycyjny elektorat. Jeśli przyjrzeć się listom, doskonale widać, że prezes Jarosław Kaczyński strategicznie porządkuje szeregi swojej partii, pozbywając się z niej najmocniej obciążających ją nazwisk.
Na pięcioletnie polityczne wczasy w Brukseli mogą liczyć politycy, którzy wadzą partii w dwojaki sposób. Pierwszą kategorię stanowią politycy nieakceptowalni dla umiarkowanego elektoratu, który PiS musi odzyskać, jeśli chce myśleć o utrzymaniu władzy na drugą kadencję. Wśród nich znajdziemy takie postacie jak Witold Waszczykowski (ostro krytykowany były szef dyplomacji), Krzysztof Jurgiel (były minister rolnictwa, który na sumieniu ma m.in. przejęcie przez ludzi "dobrej zmiany" stadnin w Janowie Podlaskim i Michałowie), Anna Zalewska (obwiniana za niepopularną reformę edukacji szefowa MEN, wróg publiczny numer jeden polskich nauczycieli) czy Beata Mazurek (słynąca z ostrych i konfrontacyjnych wypowiedzi rzeczniczka partii władzy oraz wicemarszałkini Sejmu).
Minister Anna Zalewska Fot. Maciek Jaźwiecki / Agencja Wyborcza.pl
Obóz władzy chęć walki o centrum sygnalizował już pod koniec ubiegłego roku, ale od tamtego czasu stale jest w defensywie (afera KNF, wynagrodzenia w NBP, zabójstwo prezydenta Pawła Adamowicza, taśmy Kaczyńskiego, dyplomatyczny konflikt z Izraelem). Z polityki chwalenia się sukcesami trzech lat rządów i przedstawiania Polakom korzystnych propozycji na przyszłość nic więc nie wyszło. Nowogrodzka liczy, że zła passa wreszcie się skończy i wejście w kampanijny rytm pozwoli zrealizować te założenia. Żeby być w nich wiarygodną, "dobra zmiana" musi jednak zrzucić z sań najsłabsze jednostki w stadzie.
Drugą grupę polityków, których prezes Kaczyński chce usunąć z krajowej sceny politycznej stanowią ci, którzy w jakiś sposób zawadzają mu w partii. Tutaj prym wiedzie Beata Szydło. Oficjalnie – była szefowa rządu, która świetnie wywiązywała się ze swoich obowiązków, a teraz jedzie pełnić odpowiedzialne stanowisko na forum unijnym (w partii spekuluje się o możliwej nominacji na stanowisko unijnego komisarza). Nieoficjalnie – wielki problem dla Nowogrodzkiej, skonfliktowana z premierem Mateuszem Morawieckim, zbyt lubiana w twardym elektoracie, żeby się jej pozbyć, ale też zbyt zużyta politycznie, żeby wykorzystać ją na krajowym podwórku, do tego straciła zaufanie prezesa Kaczyńskiego.
Beata Szydło JAKUB PORZYCKI
W podobnym położeniu, co Szydło znajdują się Patryk Jaki i Krzysztof Jurgiel. Pierwszy z nich jest jedną z najpopularniejszych figur "dobrej zmiany" i twarzą walki z dziką reprywatyzacją, ale przy tym – nie jest lubiany w PiS-ie (zwłaszcza przez tzw. Zakon PC, czyli najwierniejszych druhów prezesa), a w obozie Zjednoczonej Prawicy obwiniają go o klęskę w metropoliach podczas jesiennych wyborów samorządowych. Z kolei Jurgiel to bardzo negatywnie oceniany były minister rolnictwa oraz podlaski baron PiS-u, którego wojny z innym regionalnym potentatem, wiceszefem MSWiA Jarosławem Zielińskim, w ostatnim czasie przysparzały Nowogrodzkiej coraz większej liczby problemów.
Mylny byłby jednak wniosek, że prezes Kaczyński na unijny front wysyła "spady" z krajowego podwórka. Patrząc na listy PiS-u do Parlamentu Europejskiego i oceniając ich wartość, należy mieć na uwadze, że większość znajdujących się tam na czołowych pozycjach nazwisk to dla wiernego elektoratu partii rządzącej prawdziwi bohaterowie. Przykładów nie trzeba szukać daleko: Szydło, Jaki, Brudziński, Waszczykowski. To wszystko ludzie, za którymi wyborcy PiS-u poszliby w ogień.
PiS upiecze w ten sposób nawet nie dwie, a trzy pieczenie na jednym ogniu. Po pierwsze, zrealizuje swoje strategiczne posunięcia kadrowe. Po drugie, zadowoli i zmobilizuje elektorat, zwiększając tym samym swoje szanse w wyborach europejskich. Po trzecie, da odpór Koalicji Europejskiej, która na "jedynkach" planuje wystawić zasłużonych i popularnych polityków (m.in. byłych premierów i byłych szefów dyplomacji), pokazując przy tym, że ławka kadrowa na Nowogrodzkiej wcale nie jest tak krótka, jak się powszechnie mówi.
Minister spraw wewnętrznych i administracji Joachim Brudziński podczas otwarcia nowej komendy powiatowej policji oraz siedziby oddziałów prewencji. Kraków, 22 czerwca 2018 Fot. Jakub Włodek / Agencja Wyborcza.pl
Obóz władzy nie ryzykuje przy tym nic. Przecież jeśli któryś z europosłów in spe znów zostałby uznany za potrzebnego na krajowym froncie, wystarczy jeden telefon z partyjnej centrali, żeby złożył mandat i pierwszym lotem udał się do Warszawy. Zresztą niewykluczone, że pierwsze takie posunięcia będą mieć miejsce tuż po majowym wieczorze wyborczym. Głównymi "podejrzanymi" są tutaj Joachim Brudziński i Beata Mazurek.
Po ogłoszeniu list PiS-u do europarlamentu dziennikarze i komentatorzy zastanawiali się, czy wystawienie na "jedynce" okręgu zachodniopomorsko-lubuskiego Brudzińskiego – szefa MSWiA oraz człowieka numer dwa w PiS-ie – nie jest zabiegiem czysto taktycznym. Próbą "pociągnięcia" listy, która w przypadku sukcesu zakończy się szybkim złożeniem mandatu europosła (czyli zwolnieniem miejsca dla pierwszego przegranego z listy) i niezwłocznym powrotem do kraju.
O taki scenariusz dopytywała ministra na Twitterze dziennikarka "Gazety Wyborczej", Dominika Wielowieyska. "Jeżeli wyborcy mi zaufają i zdobędę mandat w #PUE wtedy odpowiem na to pytanie i będzie to odpowiedź twierdząca. Tak, zamierzam ciężko i odpowiedzialnie pracować dla Polski i #UE w #PUE. W takiej właśnie kolejności, dla mnie i mojej partii zawsze na pierwszym miejscu jest Polska" – odpisał jej Brudziński.
Z kolei Mazurek dopytywana przez dziennikarzy o to, czy politycy PiS-u będą składać mandaty eurodeputowanych w przypadku wyborczej wygranej, odpowiedziała z rozbrajającą szczerością: – Jako PiS liczymy na zwycięstwo. Kampania przed nami, więc pytania (o objęcie mandatu po ewentualnym zwycięstwie – przyp. red.) są przedwczesne. Jak zdobędziemy mandat, to będziemy decydować, czy będziemy go obejmować.
Wreszcie partyjne nominacje na wyborcze listy należy rozpatrywać pod kątem gry o jak najwyższą frekwencję w eurowyborach. Nie od dziś wiadomo, że im niższa frekwencja, tym wyniki PiS-u lepsze. Z kolei im więcej ludzi przy urnach, tym szanse Platformy Obywatelskiej (i sojuszników) wyższe. Doskonale pokazały to ostatnie wybory samorządowe, w których mieliśmy rekordową po '89 roku frekwencję – niemal 55 proc. w pierwszej turze. W metropoliach i dużych miastach ten wynik był jeszcze wyższy, często znacznie przebijając 60 proc. Efekt był taki, że w metropoliach i miastach powiatowych PiS poniosło spektakularną klęskę.
Odkąd weszliśmy do Unii Europejskiej, frekwencja w eurowyborach była mizerna – 20,9 proc. w 2004 roku, 24,5 proc. w 2009 i 23,8 w 2014. Politolodzy i socjolodzy nie mają jednak złudzeń, że w tym roku wskaźnik będzie znacznie wyższy – zapewne między 30 a 40 proc. To w naturalny sposób faworyzuje dzisiejszą opozycję. Tym bardziej, że historycznie w eurowyborach głosował przede wszystkim elektorat zamożny, wielkomiejski i dobrze wykształcony, a ten w większości stoi po stronie partii opozycyjnych.
Wystawienie głośnych nazwisk jest więc próbą zmobilizowania przez PiS możliwie największego odsetka własnych wyborców. Cel jest oczywisty: zniwelować przewagę opozycji, wynikającą z ponadnormatywnej frekwencji wśród ich sympatyków. Na Nowogrodzkiej doskonale zdają sobie bowiem sprawę, że w majowym głosowaniu wcale nie chodzi o ulokowanie na dobrze płatnych posadach dwudziestu paru partyjnych nominatów. Kluczowa jest wygrana i przedłużenie zwycięskiej passy. Pokazanie niedecydowanym, że to PiS wciąż przewodzi stawce i to z tym obozem warto się utożsamiać.
Rządzący są przecież więcej niż świadomi tego, jak porażka w jednych wyborach może wpłynąć na wynik w kolejnych, odbywających się w tym samym roku. W 2015 roku to niespodziewana klęska Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich ostatecznie przeważyła szalę na stronę PiS-u i sprawiła, że partia Kaczyńskiego kilka miesięcy później zdobyła samodzielną większość w Sejmie jako pierwsza po '89 roku.