DR PAWEŁ KOWAL: Patrząc od strony taktycznej, wysyłamy państwom tzw. starej Unii komunikat, że porozumienie irańskie uważamy za złą umowę. Umowę, która nie gwarantuje bezpieczeństwa. To tu przebiega teraz kluczowa linia podziału pomiędzy nami i Stanami Zjednoczonymi a Unią Europejską. Bruksela uważa, że to był sukces negocjacyjny, że w obecnej sytuacji nie można było osiągnąć nic więcej. Ale podkreślmy: państwa Unii przysłały niskich rangą przedstawicieli, żeby nie demonstrować tego podziału. Także polscy dygnitarze wyraźnie starają się fastrygować tę sytuację. Słowem: mogło być gorzej.
Tak, ale w tym tragedii nie ma, bo Polska potwierdziła tym samym funkcjonujące na Zachodzie od lat stereotypy na swój temat. Bo nie jest tak, że nagle zrobiliśmy coś, czego nikt się nie spodziewał. Tyle że w dyplomacji bardziej ceni się subtelność i czasami element zaskoczenia, niż tylko wypełnienie w 100 proc. swojego stereotypu.
Wszystko zależy od konkretnego przypadku i oczekiwań. Polska nie spełniła oczekiwań swoich unijnych partnerów. Ale też nie ma co z tego powodu dramatyzować. Zdecydowanie większym problemem jest tutaj to, że na tym polu nie ma naszej inwencji dyplomatycznej, nie ma gry z polskiej strony.
Przede wszystkim o naszą sprawczość i decyzyjność, o możliwość współkreowania tej konferencji. Ona wcale nie musiała zostać odebrana przez opozycję i naszych partnerów w Europie tak, jak została odebrana. Każda tego typu pozornie trudna sytuacja, jeśli jest dobrze „opakowana” i „sprzedana”, może mieć nieoczekiwane pozytywne skutki. Tylko trzeba wykazać się determinacją i pomysłem. Zwłaszcza w sytuacji takiej jak ta, która już na starcie była bardzo trudna, bo widać było, że Waszyngton nie zostawił Polsce dużego marginesu do współkreowania tego wydarzenia. To dla nas ważna i niebezpieczna lekcja, bo rola Polski w sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi musi być większa niż rola Łukaszenki w sojuszu z Rosją. Tymczasem przyjmując bez słowa narzucony odgórnie format tej konferencji, zdecydowanie zbyt łatwo wywołaliśmy w politycznym Waszyngtonie poczucie uległości polskiej dyplomacji. Znacznie większej słabości, niż nasi partnerzy mogli przypuszczać.
Zadałbym to pytanie inaczej. Może nawet nie byłoby to jedno, ale kilka pytań. Bo nie chodzi o to, czy są tutaj dla Polski plusy, czy ich nie ma. Wiadomo, że plusy można znaleźć zawsze.
Po pierwsze, dlaczego nie udało się wytłumaczyć naszego ruchu ani partnerom europejskim, ani nawet opozycji w kraju, ani chociażby szerszym kręgom eksperckim. Szczególnie, że za amerykańską polityką kryje się pewna racjonalność. Organizując takie wydarzenie, wchodząc w sposób bardzo ofensywny w konflikt bliskowschodni i konflikt na linii Waszyngton – Bruksela, nasze władze powinny mieć pewność, że taki ruch jest odpowiednio ubezpieczony. Ubezpieczony w ten sposób, że opozycja w kraju jest przynajmniej neutralna wobec takiego pomysłu, a unijni partnerzy nawet, jeśli się z nami w tej sprawie nie zgadzają, to rozumieją, jakie racje nami kierują i wiedzą, że działamy racjonalnie. Drugie kluczowe pytanie, które w takiej sytuacji zadałby sobie każdy dyplomata, brzmi: co z tego wszystkiego mamy. Bo być może pewną cenę, którą za ten ruch zapłacimy, a którą straszą czarnowidze, warto będzie zapłacić pod pewnymi warunkami...
Konferencja bliskowschodnia na Stadionie Narodowym w Warszawie Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Wyborcza.pl
To prawda, nie trzeba tutaj Metternicha (Klemens von Metternich, austriacki książę, polityk i dyplomata z XIX wieku – przyp. red.), żeby wyjaśnić, co możemy stracić w efekcie organizacji tej konferencji. Przede wszystkim, bardzo mocno zdefiniujemy się jako jedna ze stron w konflikcie bliskowschodnim. Po drugie, umocnimy funkcjonujący na Zachodzie stereotyp o polskiej polityce zagranicznej, która nie jest elastyczna, tylko ściśle podporządkowana kierownictwu Stanów Zjednoczonych. Polscy decydenci potwierdzają moją diagnozę. Na każde słowo „wojna” w wypowiedziach niektórych gości, w Warszawie pada odpowiedź od naszych dygnitarzy: przecież to pokojowa impreza. Ale jednak głos Izraela pewnie okaże się silniejszy.
Wchodzimy na pola, na których do tej pory zachowywaliśmy się w zupełnie inny sposób. W sposób charakterystyczny dla – idąc w myśl teorii dyplomacji – tzw. państw średnich. Państwa średnie to takie państwa, które odnoszą największe sukcesy w dyplomacji, kiedy są brokerami pokoju, organizują negocjacje zwaśnionych stron, koncentrują się na promowaniu pewnych idei (np. prawa człowieka) i pod tym „płaszczykiem” grają o swoje polityczne zyski.
Wypadliśmy z roli, którą graliśmy przez dziesięciolecia. Roli państwa średniego – dość blisko związanego ze Stanami Zjednoczonymi i, chwała Bogu, umieszczonego w kontekście euroatlantyckim, ale jednocześnie mocno pilnującego, żeby swoją tradycyjną i skuteczną rolę wypełniać.
Kowalski musi wiedzieć, że zmienia się ogólny kontekst naszej obecności na arenie światowej. Przestajemy być ważnym elementem myślenia o polityce zagranicznej w kontekście atlantyckim jako pewnej całości. Inna sprawa, że zasadne jest dzisiaj pytanie, czy oś atlantycka w ogóle jeszcze funkcjonuje jako platforma polityki międzynarodowej. Być może mamy do czynienia z końcówką tego, do czego przywykliśmy po czasach tzw. zimnej wojny. My w tym sporze opowiadamy się wyraźnie po jednej ze stron.
Dodatkowo niebezpieczne jest to, że bardzo mocno definiujemy się w polityce bliskowschodniej. Gdzieś będą z tego tytułu zyski, ale będą też straty. O tym, że wychodzimy z naturalnej dla nas roli tzw. państwa średniego z aspiracjami już mówiłem. Przestajemy grać w swoją grę, zaczynamy grać w grę innych podmiotów ze sceny światowej. Wreszcie jeszcze mocniej wpisujemy się w polityczne swary wewnątrz świata euroatlantyckiego i być może właśnie to jest dla nas najgorsze. Polska strategicznie powinna zawsze pilnować, żeby trzymać, fastrygować relacje europejsko-amerykańskie, a nie przykładać się do ich erozji.
Do tego, co powiedział prof. Lewicki dodałbym jedną niezwykle istotną, ale niesprzeczną z jego analizą, rzecz – kontekst bardzo często „robi politykę”. Z tym zastrzeżeniem, że tylko wtedy, gdy coś dzieje się w ramach konstrukcji atlantyckiej.
Wówczas powstaje pytanie o trwałość obecnej polityki amerykańskiej, od której się uzależniamy, licząc, ze będzie na wieki. Należy się poważnie zastanowić, czy kolejna administracja amerykańska będzie chciała działać w podobny sposób. Jeśli nie, to mamy poważny problem, bo jesteśmy na słabszych pozycjach i w Waszyngtonie, i w Brukseli.
5.02.2019, prezydent USA Donald Trump wygłasza przed Kongresem orędzie o stanie państwa. Fot. Carolyn Kaster / AP Photo
Moja wcześniejsza wzmianka o Polsce jako tzw. państwie średnim nie była przypadkowa. Polityka i dyplomacja są bezwzględne. Nie każdy może udawać każdego. Działania prezydenta Trumpa mają dla Stanów Zjednoczonych relatywnie niski koszt. Jeśli jednak Polska z poziomu swojego potencjału zacznie pozwalać sobie na podobne działania, udając albo naśladując Trumpa, koszty będą bez porównania wyższe. Jeśli byśmy poszli w tę stronę, świadczyłoby to o bardzo małej wyobraźni naszych elit rządzących i nie miałoby żadnego sensu.
Tym bardziej należało dobrze przedstawić polskie stanowisko w tej sprawie w kontakcie z europejskimi partnerami, a nasze władze powinny były spotkać się z przedstawicielami opozycji i omówić temat konferencji, żeby także opozycja wiedziała, co na tym zyskujemy dyplomatycznie, co realnie Amerykanie oferują nam w zamian. Bo być może na stole były lub nadal są bardzo istotne rzeczy, o których dziś nie wiemy – od kwestii gazociągu Nord Stream II po tzw. Fort Trump. Nie możemy też wykluczyć, że jedynym wyrazem wdzięczności wobec Polski ze strony Waszyngtonu będzie werbalne wsparcie dla idei Międzymorza.
Czułbym się dużo bezpieczniej jako obywatel, gdybym zobaczył, że zajmujący się dyplomacją i polityką międzynarodową politycy opozycji wychodzą ze spotkania z przedstawicielami władz i mówią, że zapoznali się z problemem, wiedzą, jak konferencja została zorganizowana, nawet dodają, że co prawda nadal mają wątpliwości, ale uznają działanie rządu za racjonalne. Tymczasem w Polsce problem polega na tym, że my się sami jako Polacy nie szanujemy.
Ponieważ jestem zwolennikiem realizmu w polityce, powiem: z dwóch powodów. Pierwszy jest prozaiczny – Stany Zjednoczone postąpiły tak, bo mogły. Są supermocarstwem, „wolno im”. Tak jest ten świat urządzony, chociaż może nam się to nie podobać i możemy oceniać to jako niestosowne ze strony naszych amerykańskich partnerów. Ale fakty są takie, że Waszyngton w najbliższych latach swoją politykę wobec Iranu może zmienić jeszcze kilkukrotnie, nie ponosząc z tego tytułu poważnych konsekwencji.
Drugi powód to charakter naszego sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi. Mam wrażenie, że szybko się on zmienia i odchodzi od tego, co niegdyś nazywaliśmy Pax Americana. Wówczas współpraca rozciągała się właściwie na wszystkie możliwe dziedziny – od obronności, przez politykę, po kwestie technologiczne czy praworządności i wolności słowa. Dzisiaj obecność Amerykanów w Polsce – nawet jeśli w niektórych obszarach, jak obronność, jest intensywniejsza niż dawniej – coraz częściej jest punktowa.
W tym momencie naszej historii sprowadza się do obronności (stacjonowania amerykańskich wojsk na terenie Polski), funkcjonowania amerykańskiego biznesu w Polsce czy ogólnych komplementów historycznych wygłaszanych przez prominentnych amerykańskich polityków. Dobrze znamy to z przeszłości, znamy to z lat 80. w Ameryce Łacińskiej. Ten model się nie sprawdził. Strategicznie dużo lepiej sprawdziłby się w naszej części świata pełnowartościowy sojusz z Ameryką, sojusz oparty i o relacje atlantyckie, i o szeroką gamę problemów – od wojska aż po wolność prasy.
W odniesieniu do Stanów Zjednoczonych nie możemy, a przynajmniej nie powinniśmy, już mówić o administracji. Używaliśmy tego terminu przez dekady, bo przywykliśmy, że mimo oczywistych różnic, to jednak zawsze była jedna pięść. Słowo „administracja” oznaczało cały aparat, a może nawet coś więcej, który służył wybranemu prezydentowi. Dzisiaj mamy sytuację, w której polityka amerykańska jest raczej polityką samego prezydenta, który jest zresztą prezydentem mocno specyficznym (potrafi napisać o sobie na Twitterze, że jest najbardziej pracowitym prezydentem w historii).
Z drugiej strony mamy nieco inną politykę Departamentu Stanu, który już ponad dwa lata przede wszystkim czeka na to, kto będzie kolejnym prezydentem Stanów Zjednoczonych i jak będzie wyglądać przyszła administracja. Dlatego trudno dziś jednoznacznie ocenić politykę Waszyngtonu, ona jest bardzo wielowątkowa, a do tego niekiedy wewnętrznie sprzeczna. Różne amerykańskie instytucje i kanały komunikacji mają w poszczególnych sprawach rozbieżne przekazy. Czasami ta różnica jest śladowa, a czasami zasadnicza. To, o czym teraz mówimy to przekaz z Białego Domu i bliskiego otoczenia prezydenta, a więc chodzi o najwyższych waszyngtońskich urzędników. Trudno powiedzieć, czy ten przekaz jest akceptowany przez cały korpus urzędniczy, który odpowiada w amerykańskiej administracji za bezpieczeństwo i sprawy międzynarodowe.
Wiceprezydent Mike Pence mówił o 'wielkim polskim bohaterze'. Przywołał słowa Lecha Wałęsy Fot. Twitter / @USEmbassyWarsaw
Minister Szczerski robił, co mógł, żeby naprawić sytuację wynikłą po deklaracjach sekretarza stanu USA Mike'a Pompeo, ale także po krytyce konferencji z ostatnich dni. Rozmawiając o tym musimy sobie wyobrazić przyszłość. Czy Stany Zjednoczone są w stanie utrzymać te punktową obecność w Europie Środkowej? Czy przypadkiem nie ryzykujemy scenariusza, w którym inna amerykańska administracja z podobną do prezydenta Trumpa frywolnością będzie odkręcać tę politykę? Taki świat chaotycznej polityki jest dla Polski największym zagrożeniem. Tym bardziej Polska nie powinna przyspieszać tego rodzaju procesów.
Nie należy dramatyzować z powodu tej konferencji, bo w dyplomacji wszystkiego można użyć, pod warunkiem, że jest odpowiednio „obudowane”. Podstawowym problemem nie jest zatem sama konferencja, ale niekompetencja w zakresie tego, jak opowiedziano tę historię światu. Drugim problemem jest to, że nie wiemy – chociaż nie musimy wszyscy tego wiedzieć – jaki jest realny pakiet korzyści dla Polski, związany z tą konferencją. Wreszcie trzecia sprawa – zwiastun generalnej zmiany charakteru sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi. Przejście od kompleksowej i długodystansowej współpracy do współpracy głównie wojskowej i miejscami biznesowej, okraszonej historycznymi komplementami. To niedobra droga.
To jest taktyka. Z jednej strony, Stany Zjednoczonej mają swój interes na Bliskim Wschodzie i chcą w tej sprawie, co zrozumiałe, ugrać jak najwięcej. Stąd słowa Donalda Trumpa czy Mike'a Pompeo. Z drugiej strony, taktyką jest też przekonanie, że w Polsce nic się nie zmieni. Tymczasem w Polsce w ostatnich latach dużo rzeczy się zmieniło. Relacje polsko-amerykańskie należy pielęgnować, a nie wystawiać je na poważne próby.
Niektórzy mówią, że nowa „zimna wojna” już trwa, że zwiastuny tego widać i w Wenezueli, i w Syrii, i polityce rosyjskiej. To wszystko są części większej całości – dużego, globalnego konfliktu. Na naszych oczach zmienia się układ sił na świecie.
Mam wrażenie, że w polityce Izraela te dwie rzeczy idą oddzielnie, chyba, że ktoś chwilowo chce je powiązać i takiego prostego targu nie uda się nam tutaj zrobić. Nie musimy przekonywać Izraela o tym, że go wspieramy, bo to jest fakt powszechnie znany od 30 lat. Tu nie ma nic nowego. Jedyna rzecz, która może być nowa i która może być dla nas niekorzystna to fakt, że w oczach komentatorów występujemy w roli tego, który jedynie udostępnia miejsce, przygotowuje zastawę stołową, wita gości itd. To za mało jak na potencjał Polski w Europie Środkowej.
Patrzę na to, co się dzieje i jeszcze raz mam wrażenie, że Polska i Izrael są do siebie podobne. Poparcie dla Likudu w Izraelu spada, jego przeciwnicy rosną w siłę i premier Netanjahu naciska na polityczny pedał gazu w sprawie irańskiej. U nas podobnie: jeśli obóz władzy ma kłopoty, to na takie sytuacje nie ma nic lepszego niż wizyty amerykańskich oficjeli. Konferencja przed wyborami do Parlamentu Europejskiego trafiła się rządowi jak ślepej kurze ziarno. Teraz trwają zabiegi o zaproszenie prezydenta Trumpa do Polski na 1 września, tuż przed wyborami parlamentarnymi. Zresztą administracja Trumpa po niepowodzeniu gry w tzw. shutdown, gdzie amerykańskiego prezydenta ograła medialnie doświadczona demokratka Nancy Pelosi, również potrzebuje doładowania na polu polityki zagranicznej. Szczególnie wobec panującego przekonania, że jednym z motorów wzmożenia na Bliskim Wschodzie są ambicje zięcia prezydenta – Jareda Kuschnera. Gdy główni organizatorzy warszawskiej imprezy przedkładają wewnętrzne spory i rozgrywki nad strategię, trudno więcej wycisnąć.