Akta jednego z najbliższych i zaufanych współpracowników Jarosława Kaczyńskiego znajdowały się w zbiorze wyodrębnionym IPN - tzw. "zetce". To, że IPN jest w ich posiadaniu od prawie 20 lat, ale pozostawały one tajne, jest złamaniem prawa. Dlaczego? Bo ich utajnienie w żaden sposób nie było "konieczne dla bezpieczeństwa państwa", a taki jest wymóg ustawy z 1998 r., by papiery umieścić w "zetce".
- Od początku było podejrzenie, że służby wepchnęły do „zetki” straszną liczbę dokumentów których nie obejmował duch ustawy o IPN - mówi nam prof. Andrzej Paczkowski, historyk.
Trochę historii. Ustawa o powstaniu IPN z 1998 r. nakazywała służbom w 60 dni przekazać do Instytutu gigantyczną ilości pokomunistycznych archiwów. W praktyce - zanim IPN w ogóle zaczął działać - materiały spłynęły po paru latach.
Ustawa stworzyła zbiór wyodrębniony - potocznie zwany "zetką" (zastrzeżony), który miał pozostać tajny. Służby miały przeanalizować, co jest w ich archiwach odziedziczonych po PRL-u i zdecydować, co umieścić w "zetce". - Płakali nam, że nie mają na to czasu i pieniędzy - wspomina jeden z byłych pracowników IPN.
Zadanie było niemal niewykonalne fizycznie. Skutek był taki, że do "zetki" wrzucano hurtem tony akt, choć służby miały prawo, by to zrobić wyłącznie, "jeżeli jest to konieczne dla bezpieczeństwa państwa". "Zetka" stała się prostym sposobem na ukrycie materiałów wrażych politycznie, ale wiele materiałów trafiło tam też z asekuranctwa służb, nadgorliwości bądź przypadku. Tym sposobem w "zetce" wylądowały m.in. akta dotyczące kontaktów ze służbami PRL abpa. Sławoja Leszka Głodzia i Jerzego Zelnika, co było wbrew ustawie.
Przez lata "zetka" obrastała legendą, że skrywa największe tajemnice III RP. Taką tezę lansowali historycy, którym blisko do PiS-u.
Gdy w Sejmie trwały prace nad ustawą kasującą "zetkę" (2016 r.) Piotr Woyciechowski mówił, że według niego zbiór zastrzeżony "nie służył zabezpieczeniu interesów państwa polskiego i obywateli, ale ukryciu kompromitujących faktów z działalności funkcjonariuszy komunistycznego aparatu represji i agentury". A "proces ukrywania w tym zbiorze dowodów zbrodniczości systemu komunistycznego i materiałów kompromitujących byłych ubeków odbywał się na skalę masową".
"Zetka" z roku na rok topniała, ale i tak - gdy podjęto decyzję o jej likwidacji - liczyła ok. 400 metrów (początkowo były to 2 km) bieżących akt. Prawo i Sprawiedliwość zlikwidowało "zetkę" ustawą z 2016 r., ale ujawnienie odsunęło w czasie. Tu zresztą w środowisku PiS toczył się spór. Pierwotnie PiS chciało dać służbom 3 miesiące na przegląd "zetki" i decyzje, które materiały utajnić, ale już na innej podstawie (ustawy o ochronie informacji niejawnych). Termin wydłużono do roku, co wymusił koordynator służb specjalnych minister Mariusz Kamiński - wiceprezes PiS.
Termin na przegląd całej "zetki" upłynął więc w czerwcu 2017 r. W praktyce jednak służby na ostatnią chwilę wnioskowały do IPN o utajnienie niektórych akt. Co najmniej od tego momentu służba dysponująca teczką Kujdy (UOP, ABW, a następnie AW) musiała wiedzieć, że był on TW "Ryszardem" w czasach PRL. A w ślad za tym także nadzorcy służb, a więc politycy PiS, mogli mieć tę wiedzę.
Proces ujawniania akt z "zetki" nabrał jednak poślizgu, bo na linii IPN - służby wyjaśniano, co musi pozostać tajne. IPN i ABW musiały ustalić, czy ujawnić teczki m.in. Kujdy, czy pozostawić tajnymi. Nie było żadnych podstaw do utrzymywania tajności teczki TW "Ryszarda".
Efekt poślizgu był taki, że dopiero w kwietniu 2018 r. teczki Kujdy wyjęto z formalnie zlikwidowanej w 2016 r. "zetki".
Przez te wszystkie lata akta Kazimierza Kujdy kurzyły się, a historycy nie mieli do niej dostępu, by je opisać. Pieczę nad "zetką" miały służby. W praktyce wyglądało to tak, że w IPN-ie stworzono odrębne archiwum, do którego pracownicy Instytutu mogli wejść po konkretne akta - tylko w asyście funkcjonariusza służby specjalnej, która te akta zastrzegła. A co więcej: bywało, że służby informowały IPN o zastrzeżeniu akt i ich nawet nie przekazywały Instytutowi. Akta formalnie były wtedy wypożyczone służbom.
"Zetkę" obronił po drodze Trybunał Konstytucyjny, który w 2005 r. orzekł, że jego istnienie jest zgodne z konstytucją. "Ograniczenie prawa dostępu do tego rodzaju tajnego zbioru dokumentów [których ujawnienie może zachwiać bezpieczeństwem państwa - red.] jest podyktowane względem na dobro wspólne wszystkich obywateli, a przede wszystkim ich bezpieczeństwem". Ta konstrukcja teoretyczna jest trafna, ale rzeczywistość jednak skrzeczała. Z roku na rok "zetka" jednak topniała, bo służby wyjmowały z niej kolejne materiały.
Gdy "zetka" odchodziła do historii (2016-17), w "Biuletynie IPN" (I-II 2017 r.) opisano zmagania ze służbami o te akta. Niektóre fragmenty brzmią humorystycznie.
Tu przykład. ABW odziedziczyła po komunie 655 taśm magnetycznych z systemami informatyczne Służby Bezpieczeństwa i umieściła je w "zetce". IPN chciał je zbadać, ale ABW odmawiała uchylenia zastrzeżenia tajności dla tych taśm. Powód? "Braki możliwości technicznych odczytu i skopiowania taśm, a co za tym idzie - niemożnością dokonania analizy zapisów umieszczonych na nośnikach". IPN przyszedł potężniej służbie specjalnej z odsieczą: kupił urządzenie za 15 313,50 zł. Historycy nakłonili Agencję, by zaczęła korzystać z ich sprzętu, a potem oceniła, czy taśmy magnetyczne muszą nadal zagracać "zetkę". Agencja zaczęła odczytywać taśmy, ale sprzęt im się miał zepsuć, a naprawić się go ponoć nie dało. IPN kupił więc drugą sztukę tego urządzenia, ale Agencja już z niego nie skorzystało, bo ekipa rządowa (PiS) zaczęła prace nad prawną likwidacją tego archiwum.
Finalnie to jednak samo PiS doprowadziło do likwidacji "zetki" i demaskacji Kazimierza Kujdy jako tajnego współpracownika SB zarejestrowanego po pseud. "Ryszard".