- Myśli Pan, że będzie coś z tego Biedronia? – zagadnął mnie taksówkarz, z którym wracałem do domu po konwencji założycielskiej partii byłego prezydenta Słupska. Podobne pytanie zadają sobie dzisiaj zarówno w słynnej "pieczarze" Grzegorza Schetyny, biurze krajowym SLD na Złotej czy w siedzibie Prawa i Sprawiedliwości na Nowogrodzkiej.
Dlaczego? Bo Wiosna Roberta Biedronia – tak nazywa się powołana dziś oficjalnie do życia partia – jest zagrożeniem dla praktycznie wszystkich kluczowych sił na polskiej scenie politycznej. I to niezależnie od tego, jak ocenimy festiwal wyborczych obietnic, który można było obejrzeć w hali Torwaru.
Platforma ma najwięcej powodów do strachu przed Biedroniem. Były prezydent Słupska z jednej strony oferuje to, co formacja Schetyny (praworządność, poszanowanie konstytucji, rozliczenie PiS-u, zdecydowany kurs prounijny), ale nie jest obciążony jej błędami z przeszłości, dzięki czemu w walce o centrolewicowy i żeński elektorat jest o dwie długości z przodu. A i ofertę dla tej grupy ma niezgorszą: rozdział państwa od Kościoła, legalna aborcja do dwunastego tygodnia ciąży, edukacja antyprzemocowa, in vitro finansowane z budżetu państwa, edukacja seksualna w szkołach, wycofanie z tychże szkół lekcji religii, 250 tys. nowych miejsc w żłobkach, legalizacja związków partnerskich, alimenty ściągane jak podatki.
To poważne zagrożenie dla Platformy, która niedawno obrała kurs na lewo, widząc, że to tam są głosy wyborców i szansa na wyborcze zwycięstwa. Bo przecież licytowanie się ze Zjednoczoną Prawicą na konserwatyzm to przepis na klęskę. Biedroń i jego partia rzucają potężną kłodę pod nogi szefa PO i mogą popsuć jego, skądinąd słuszny, plan na 2019 rok. W obliczu sondażowej bessy Platformy, która trwa od początku grudnia, trudno się dziwić, że to platformersi przodowali dzisiaj w atakach na formację Biedronia (inna rzecz, że Biedroń w 100 proc. sobie na to zasłużył, robiąc to samo przed tygodniem, gdy odbywała się konwencja Koalicji Obywatelskiej). Wreszcie były prezydent Słupska rzuca Schetynie rękawicę w wyścigu do miana lidera opozycji. Miana, do którego – po ograniu Ryszarda Petru i spacyfikowaniu Katarzyny Lubnauer – Schetyna zdążył się już przyzwyczaić.
Dla lewicy inicjatywa Biedronia to również twardy orzech do zgryzienia. Zwłaszcza teraz, kiedy Platforma "po przyjacielsku" podebrała SLD byłych premierów (Marka Belkę i Włodzimierza Cimoszewicza) w kampanii do Parlamentu Europejskiego. Biedroń może odebrać im teraz młode i średnie pokolenie, zostawiając jedynie tych, którzy na Sojusz zagłosują z wdzięczności za walkę z ustawą dezubekizacyjną. Dodając do tego coraz słabsze sondaże SLD, które z poziomu 8-12 proc. zjechało do 4-7 proc., można zaryzykować stwierdzenie, że idą trudne czasy dla partii Włodzimierza Czarzastego. Ale Biedroń może też oznaczać gwóźdź do trumny Partii Razem, bo jest jej dużo mniej radykalną (czytaj: znacznie bardziej akceptowalną dla szerokiego grona wyborców) wersją. Do tego z popularnym i lubianym liderem.
JAKUB PORZYCKI
Intrygujące w czasie konwencji i tuż po zakończeniu było obserwowanie, jak ochoczo nową partię Biedronia atakują sympatycy PiS-u. Dlaczego, można by pomyśleć. Przecież na pierwszy rzut oka dzieli ich wszystko. Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej, okazuje się, że nowa partia Biedronia uderza w najmocniejszy punkt "dobrej zmiany" – jej troskę o tzw. zwykłego Polaka. I to uderza z wielką mocą, bo choć na razie to tylko obietnice (w dodatku bez wyjaśnienia, skąd wziąć środki na ich realizację), to jednak ich rozmach może niepokoić Nowogrodzką, która podobny manewr (z wiadomym skutkiem) zastosowała w 2015 roku.
Czego ze strony Wiosny powinien obawiać się prezes Jarosław Kaczyński? Lista jest dość długa:
Dla bardziej umiarkowanych wyborców PiS-u oraz dla elektoratu typowo socjalnego może to stanowić pokusę, żeby odwrócić się od "dobrej zmiany". Zwłaszcza, że Biedroń oferuje im to, co Kaczyński, a nawet więcej, nie zmuszając przy tym do akceptacji demolki instytucjonalnych fundamentów państwa.
Nowe ugrupowanie Biedronia może także oznaczać koniec przygody z Wiejską dla Kukiz'15. Na samym początku konwencji na Torwarze były prezydent Słupska duży nacisk położył na rozbicie duopolu PO-PiS i odnowienie polskiej sceny politycznej. Mając na uwadze, że to właśnie na tym w dużej mierze bazował Paweł Kukiz, istnieje ryzyko, że część zmęczonych wojną polsko-polską wyborców swój głos przerzuci z formacji byłego rockmana na Wiosnę Biedronia.
Już teraz Biedroń może się też szykować na wojnę z polskim Kościołem, bo jest więcej niż pewne, że ten nie odpuści mu zapowiedzi wygłoszonych na Torwarze. Likwidacja Funduszu Kościelnego, wycofanie religii ze szkół, opodatkowanie duchownych i tzw. tacy, renegocjacja konkordatu – tutaj przewodniczący poszedł dalej nawet od swojego dawnego mentora i pryncypała Janusza Palikota. Oczywiście, Biedroń już przed konwencją nie mógł liczyć na poparcie Kościoła, ale teraz na pewno może liczyć na jego wrogość i zemstę. Chyba, że elektorat antyklerykalny istotnie rozrósł się od czasów, gdy w 2011 roku Palikot wprowadzał swoją trzódkę do Sejmu. Ale to dość ryzykowne założenie.
Już na pierwszy rzut oka widać więc, że Biedroń do gry wszedł mocno i sprawnie zaszachował wszystkich, których zaszachować mógł i powinien. W olbrzymiej beczce miodu pokazanej Polakom przez byłego prezydenta Słupska jest jednak równie duża łyżka dziegciu, która wyraźnie psuje smak politycznego show z hali Torwaru. Problem polega na tym, że Biedroń – niczym polityczna złota rybka – tak zapamiętał się w obiecywaniu wszystkiego wszystkim, że zapomniał powiedzieć Polakom, skąd weźmie na te pomysły pieniądze. Ergo – zapomniał pokazać, że jest wiarygodny i faktycznie niesie ze sobą polityczną nową jakość.
Ktoś może powiedzieć, że konwencja założycielska to nie czas i nie miejsce na skomplikowane budżetowe wyliczenia. Jestem w stanie uznać ten argument. Ale nie w sytuacji, gdy ktoś, kto chce zostać przyszłym premierem wygłasza litanię obietnic, jakiej III RP jeszcze nie słyszała. To kwestia podstawowej wiarygodności i powagi.
Robert Biedroń na konwencji partii Wiosna na Torwarze w Warszawie SŁAWOMIR KAMIŃSKI
Trochę więcej szczęścia od oglądających wystąpienie Biedronia w telewizji wyborców mieli tutaj przedstawiciele mediów i goście niedzielnej konwencji. Każdy, kto chciał, mógł bowiem dostać książeczkę "Umowa Biedronia. Nowa umowa dla Polski". To w niej zapisane jest wszystko to, co w Polsce chce zmienić 42-letni polityk. Jedna z ostatnich stron zatytułowana jest "Jak to sfinansujemy?".
Policzmy więc:
W maksymalnie optymistycznym scenariuszu daje to łącznie 30,6-32,6 mld zł w budżecie oraz 14,5 mld zł w gospodarce. Tyle że te wyliczenia są niezwykle ogólnikowe, zwłaszcza mając na uwadze, że pozostałe kilkadziesiąt stron książeczki to obietnica na obietnicy obietnicą poganiająca. Poza tym, nawet do tych wyliczeń można mieć mnóstwo zastrzeżeń. Ot, choćby – skąd wiadomo, że walka ze smogiem będzie zwycięska, a nawet jeśli, to kiedy to zwycięstwo nastąpi (to ważne, warto wiedzieć, kiedy do budżetu wpłynie te 15 mld zł)? Albo: skąd gwarancja, że uda się stworzyć tyle nowych miejsc pracy, żeby finanse państwa zyskały na tym w skali roku 5-7 mld zł, skoro mamy dziś najniższe bezrobocie w historii, a rąk do pracy brakuje na potęgę?
Podobne pytania moglibyśmy mnożyć, bo do kwestii finansowania Biedroń i jego ludzie podeszli bardzo pobłażliwie, by nie powiedzieć lekkomyślnie. A to błąd, bo na starcie dali swoim przeciwnikom do ręki potężny oręż. Dzięki temu nasłuchają się teraz, że są nieodpowiedzialni, niekompetentni i populistyczni. Będą musieli się z tego gęsto tłumaczyć i w jednej, i w drugiej kampanii wyborczej, a przecież można było tego tak łatwo uniknąć.
Już w poniedziałek Biedroń ponownie wyruszy w Polskę, żeby przekonywać wyborców do swoich pomysłów i namawiać do głosowania na Wiosnę. Jedno trzeba mu oddać, z porażek innych nowych partii z ostatniej dekady (Ruch Palikota, Partia Razem, Nowoczesna, Kukiz'15) wyciągnął ważne wnioski. Zrozumiał, że partię i poparcie dla niej buduje się oddolnie, w tzw. terenie, robiąc tysiące kilometrów po całej Polsce i mozolnie umacniając lokalne struktury, a nie w blasku fleszy na konferencjach prasowych i w telewizyjnych studiach.
Druga warta odnotowania rzecz – już dzisiaj widać, że Biedroń wrzucił do debaty publicznej kilka ważnych, ale też mocno kontrowersyjnych tematów, które na jakiś czas skupią uwagę mediów i wyborców. O które pomysły chodzi? Po kolei: bezpłatny internet w całej Polsce, emerytura obywatelską w wysokości 1600 zł, rozszerzenie "500 plus", alimenty ściągane jak podatki czy zwłaszcza skrócenie oczekiwania do lekarza-specjalisty do 30 dni (jeśli po tym terminie pacjent nie zostałby przyjęty, NFZ opłacałby mu wizytę w prywatnej placówce). To dla Wiosny jednocześnie duży sukces (zapewni partii rozgłos na samym początku), ale i bardzo poważne wyzwanie (teraz ludzie Biedronia będą musieli bronić swoich pomysłów i udowodnić, że nie były jedynie populistycznymi hasłami na potrzeby konwencji wyborczej).
Na koniec Biedroń i jego ekipa muszą sobie zdać sprawę, że ich miesiąc miodowy się skończył. Do tej pory nie było z czego ich rozliczać, czego prześwietlać i o co pytać. Teraz się to zmieni. Skorzystają z tej okazji i dziennikarze, i przede wszystkim polityczni rywale. Były prezydent Słupska wszedł do wielkiej polityki z hukiem, ale włożył też kij w mrowisko. Chce zabrać coś każdemu z graczy siedzących przy politycznym stole, a nikt niczego nie odda mu bez walki. Wiosna dla Biedroniowej Wiosny będzie zatem bardzo trudna. Czy Biedroń tego chce, czy nie, wypłynął właśnie na "krwawe oceany", o których mówił na Torwarze. Jeśli tylko "zagryzające się rekiny" poczują krew, szybko wykończą mniej doświadczonego zawodnika.