- Do soboty będzie spokój, a potem znów chwycimy się za łby. Nikt nie ma co do tego złudzeń - mówi nam jeden z polityków Zjednoczonej Prawicy. - Tak samo było po śmierci papieża i po Smoleńsku. Tylko wtedy dawało się wyczuć u ludzi potrzebę resetu, nowego otwarcia. Dzisiaj tego nie ma, nikt się nie oszukuje, jak będzie. Już teraz trwa walka sympatyków obu stron. Z naszej perspektywy chodzi tylko o to, żeby pilnować się do pogrzebu, a potem unikać tematu jak się da - słyszymy.
Rezygnacja i zmęczenie - te dwa odczucia przewijają się najczęściej w naszych rozmowach z politykami obozu władzy, których pytamy, czy zabójstwo prezydenta Gdańska może wpłynąć na obniżenie niezwykle wysokiej temperatury sporu politycznego w Polsce. Rezygnacja, bo nikt nie ma złudzeń, że dojdzie do uzdrowienia naszego życia publicznego. Zmęczenie, bo jednak każdy tej poprawy by oczekiwał, ale żeby do niej doszło, trzeba zrobić krok w tył. Być może nawet kilka. W roku podwójnych wyborów żadna ze stron nie chce zaryzykować jako pierwsza.
A zaczęło się obiecująco. Tuż po zabójstwie Adamowicza PiS wykonało szereg gestów, które mogły zwiastować jeśli nie nadchodzący reset, to przynajmniej wyciszenie emocji. Prezydent Andrzej Duda chciał zorganizować marsz pamięci ku czci zamordowanego samorządowca (ostatecznie zrezygnował, ponieważ tego typu marsze organizowano oddolnie w miastach całej Polski). Premier Mateusz Morawiecki wysłał zagranicę rządowy samolot po żonę wtedy jeszcze walczącego o życie Adamowicza, żeby mogła być przy mężu w tych jakże trudnych chwilach.
Nawet Jarosław Kaczyński zaskoczył wszystkich, gdy tuż po informacji o śmierci Adamowicza złożył kondolencje rodzinie i bliskim zmarłego. Zrobił to poprzez Twittera partyjnej rzeczniczki Beaty Mazurek, chociaż wcześniej w ten sposób z mediów społecznościowych nie korzystał. Dzień później prezes PiS-u w oświadczeniu dla mediów zapowiedział, że partia nie wystawi swojego kandydata w wyborach uzupełniających w Gdańsku. "Ostatnie wybory samorządowe dały jednoznaczne zwycięstwo śp. Pawłowi Adamowiczowi" - argumentował.
Poseł PiS-u: - Decyzja o niewystawianiu naszego kandydata w Gdańsku była ładnym, potrzebnym gestem, ale i tak po stronie opozycji wszyscy odebrali i komentowali to jako cyniczne zagranie albo strach przed ewentualną porażką w wyborach uzupełniających i ucieczkę do przodu.
Dobrą passę PiS-u pokrzyżowała sytuacja ze środowego poranka. To wtedy w Sejmie Grzegorz Schetyna wygłaszał wystąpienie upamiętniające zmarłego kolegę. Po jego zakończeniu posłowie i posłanki uczcili Pawła Adamowicza minutą ciszy. Politycy i dziennikarze szybko zauważyli, że na sali obrad plenarnych nie było wówczas prezesa PiS-u. Kaczyński, w towarzystwie szefa klubu parlamentarnego PiS Ryszarda Terleckiego i wicemarszałkini Sejmu Beaty Mazurek, wszedł na salę, gdy minuta ciszy dobiegła końca.
Posłowie uczcili minutą ciszy zamordowanego prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza. Prezes PiS i jego najbliżsi podwładni Mazurek i Terlecki weszli na salę kilka chwil po. 76 posiedzenie Sejmu VIII Kadencji. Warszawa, 16 stycznia 2019 Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Wyborcza.pl
Rzeczniczka PiS-u tłumaczyła to później jako "czysty przypadek". "Takie sytuacje niestety już się zdarzały i pewnie wszystkim mogą się zdarzyć" - napisała na Twitterze, apelując, żeby "nie doszukiwać się w tym drugiego dna". Powyższe wyjaśnienie nie tylko nie zdołało zatrzeć fatalnego wrażenia, ale wręcz pogłębiło krytykę. Godzina rozpoczęcia posiedzenia była przecież od dawna znana. Wiadomo też było, że zacznie się ono od uczczenia pamięci prezydenta Adamowicza. Nawet dając wiarę słowom posłanki Mazurek, wystarczyłby jeden telefon czy SMS do prowadzącego obrady Sejmu Marka Kuchcińskiego, żeby opóźnić początek posiedzenia o te kilka minut i uniknąć poważnej wizerunkowej wpadki.
Polityk PiS-u: - Jarosław nie miał złych intencji i nie chciał niczego zamanifestować. Z tego, co wiem, spóźnili się, bo wcześniej zagadał go Terlecki i utknęli w drodze. Od słowa do słowa nagle okazało się, że na salę wchodzą, jak już było po wszystkim. Dla nas to wyglądało tragicznie, bo wszystkie pojednawcze gesty, które wykonywaliśmy od niedzielnego wieczoru, szlag trafił. Już lepiej, gdyby w ogóle nie przyszli albo spóźnili się pół godziny.
Jednak już przed feralną absencją prezesa politycy obozu władzy nie żywili zbyt dużych nadziei na radykalną zmianę atmosfery w życiu publicznym. Wszyscy nasi rozmówcy zgodnie podkreślali, że skoro do pojednania nie doprowadziła ani śmierć papieża, ani katastrofa smoleńska, to trudno wierzyć, że zabójstwo prezydenta Adamowicza będzie stanowić przełom. Zwłaszcza, że wzajemna niechęć jest dziś bez porównania większa niż w 2005 czy 2010 roku.
Paweł Adamowicz Fot. Urząd Miasta
- Nie oczekuję zmiany, byłoby to naiwne z mojej strony. Zwłaszcza w roku wyborczym, kiedy priorytety są oczywiste - tłumaczy nam jeden z senatorów PiS-u. - Z drugiej strony, ta zmiana jest potrzebna, bo zabrnęliśmy strasznie daleko. Może do trzech razu sztuka? - dodaje z nieśmiałą nadzieją w głosie.
- Rok wyborczy bardzo utrudnia taką zmianę, ale jej nie uniemożliwia. Należy o tym pamiętać i nie szukać w tym wymówki - przestrzega poseł Zjednoczonej Prawicy. I podkreśla: - Sprawy zabrnęły tak daleko, konflikt polityczny rozrósł się tak niebywale i tak podzielił społeczeństwo, że wręcz trzeba wreszcie coś z tym zrobić. Teraz jest doskonała okazja.
Mówi bliski współpracownik prezesa Kaczyńskiego: - Nie oszukujmy się, mamy rok podwójnych wyborów i stawka jest arcy wysoka. Wątpię, żeby temat zabójstwa prezydenta Adamowicza nie był wykorzystywany w kampaniach po obu stronach, a to nie zwiastuje wyciszenia emocji.
Skoro nie ma szansy na długotrwały przełom, to może chociaż na symboliczne, acz znaczące gesty? Takimi ze strony obozu władzy mogłyby być dymisja prezesa TVP Jacka Kurskiego lub radykalna zmiana linii programów informacyjnych i publicystycznych Telewizji Polskiej. Kilka godzin po śmierci prezydenta Adamowicza "Wiadomości" wyemitowały materiał Macieja Sawickiego, który winą za tragedię obarczał mowę nienawiści. Co ciekawe, z materiału wynikało, że mieli jej używać jedynie politycy opozycji. Taki materiał w takim dniu - to było za dużo nawet dla ludzi, którzy zazwyczaj sympatyzują z "dobrą zmianą".
Na TVP spadła potężna fala krytyki. Głowy prezesa Kurskiego żądali m.in. prezes PSL Władysław Kosiniak-Kamysz (rozpoczął zbiórkę podpisów pod petycją o odwołanie szefa Telewizji Polskiej) i parlamentarzyści Kukiz'15 (złożyli wniosek do przewodniczącego Rady Mediów Narodowych Krzysztofa Czabańskiego, w którym domagają się dymisji Kurskiego). "Rzeczpospolita" podała z kolei, że jeszcze przed tymi dwoma inicjatywami na Nowogrodzkiej trwała ożywiona dyskusja o możliwej dymisji prezesa TVP. Wśród jego potencjalnych następców wymieniano m.in. dwóch wiceministrów kultury i dziedzictwa narodowego (Jarosława Sellina i Pawła Lewandowskiego) oraz posłankę (i byłą dziennikarkę) Joannę Lichocką.
Z naszych informacji wynika, że w PiS-ie nastroje rzeczywiście nie sprzyjają prezesowi Kurskiemu. Większość obozu władzy uważa, że popularny "Kura" szkodzi „dobrej zmianie”. Jednocześnie jest w szeregach Zjednoczonej Prawicy świadomość, że pozbawić Kurskiego stanowiska może tylko i wyłącznie prezes Kaczyński. A ten wciąż się waha, bo nawet jeśli sam chciałby taki ruch wykonać, to trzeba to jeszcze umiejętnie zakomunikować twardemu elektoratowi, żeby ten nie odebrał takiej decyzji jako oznaki słabości.
Prezes TVP Jacek Kurski Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Wyborcza.pl
Tyle że już niedługo być może wcale nie będzie trzeba twardemu elektoratowi niczego tłumaczyć. Jak mówi jeden z naszych rozmówców, to właśnie ta grupa coraz częściej krytykuje kondycję Telewizji Polskiej. - Często spotykam się z naszymi wyborcami, także z tzw. twardym elektoratem. Ci ludzie mają już serdecznie dosyć Kurskiego. Kiedy usłyszałem to po raz pierwszy, zdziwiłem się, bo myślałem, że są zachwyceni ostrymi materiałami i bezpardonowymi atakami na naszych przeciwników. Ale potem to samo mówili kolejni wyborcy i jeszcze następni. Okazuje się, że doskonale widzą, czym Kurski ich karmi i za jakich idiotów uważa. Wcale nie są ciemnym ludem, za których zawsze ich miał - przekonuje nasz rozmówca z PiS-u.
- Oczekiwałbym poważnej zmiany w Telewizji Publicznej. I zmiany kadrowej, i zmiany tzw. linii programowej. Czas najwyższy, żeby ta telewizja była bardziej publiczna, a mniej rządowa, bo to, co mamy teraz nie doprowadziło do niczego dobrego - publicznego nadawcę surowo ocenia jeden z senatorów partii rządzącej.
Inny z polityków Zjednoczonej Prawicy, z którym rozmawialiśmy nie kryje frustracji sytuacją w TVP. - Nie mam pojęcia, dlaczego go jeszcze trzymamy. Nie ma z niego żadnego pożytku, a jedynie koszty, bo TVP żyje od afery do afery, więc temat jej wpadek nigdy cichnie - irytuje się. Po chwili dorzuca: - Kurski jeszcze w czasach PiS-u zawsze miał strategię, żeby walić cepem między oczy. Lata minęły, ale nic się nie zmieniło.
Kiedy pytamy naszych rozmówców o szanse na dymisję Kurskiego, są powściągliwi i sceptyczni. Chociaż chcieliby odejścia prezesa TVP, nie sądzą, żeby doszło do niego teraz. - Nie jestem fanem Kurskiego, bo nie dotrzymał złożonych obietnic - mówi nam poseł PiS-u. - Żeby była jasność, nie chodzi tu wyłącznie o "Wiadomości". Bo co zrobił dla TVP przez trzy lata swojej prezesury? Nic. Ale nie poleci. Dlaczego? Bo opozycja nie odebrałaby tego jako gestu dobrej woli czy pojednania, ale oznakę słabości i przyznanie się przez nas do win TVP - słyszymy.
Zabójstwo prezydenta Adamowicza przywróciło do debaty publicznej kwestię przeciwdziałania mowie nienawiści. Opozycja i jej sympatycy wyrazili nadzieję, że Nowogrodzka zdoła ukrócić (głównie społecznościowe) tyrady swoich najbardziej krewkich parlamentarzystów - Krystyny Pawłowicz i Dominika Tarczyńskiego. Ta pierwsza tuż po ataku nożownika na Adamowicza winą za zbrodnię obarczała na Twitterze... Jerzego Owsiaka.
- Oni już są wyciszani i marginalizowani, ale nie sposób całkowicie ich usunąć. Zwłaszcza w roku podwójnych wyborów. Gdybyśmy to zrobili, na ich miejsce szybko przyszliby inni, być może jeszcze gorsi - sytuację wyjaśnia nam jeden z posłów PiS-u. - To nie są osoby z pierwszego czy nawet drugiego szeregu, dlatego nie powinno się ich traktować reprezentatywnie - dodaje senator Zjednoczonej Prawicy.
Posłanka PiS Krystyna Pawłowicz pokrzykuje najgłośniej (poseł Dominik Tarczyński, ps. Jenot ustępuje jej tylko trochę). 'Precz z komuną' - w stronę posłów opozycji - w ramach debaty o degradacji generałów stanu wojennego. Poseł Stanisław Piotrowicz, prokurator stanu wojennego, obecnie 'twarz' pisowskich zmian w sądownictwie starał się być niewidoczny. Warszawa, Sejm, 6 marca 2018 Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Wyborcza.pl
Prominentny polityk obozu rządzącego wyjaśnia nam z kolei, że przypadki posłanki Pawłowicz i posła Tarczyńskiego to dwie zupełnie inne historie. Ona jest targana emocjami, on - cynicznie kalkuluje. - Dominik wie, że starając się o mandat europosła w Małopolsce i mając na liście Beatę Szydło, która będzie zasysać głosy jak odkurzacz, potrzebuje raptem 5-6 tys. głosów, żeby znaleźć się w Brukseli. Dlatego nie daje o sobie zapomnieć i konsekwentnie gra na twardy elektorat, który może zapewnić mu sukces - przekonuje nasz rozmówca.
Nasi rozmówcy zgadzają się też, co do tego, że duet Pawłowicz - Tarczyński stał się problemem w dużej mierze przez media, które w pogoni za klikami i sensacją opisywały każdego wulgarnego, czy niestosownego tweeta tej dwójki. W ten sposób politycy dostali to, na czym im zależało (rozgłos i rozpoznawalność), media podobnie (dobry news to zły news), a jedyną ofiarą był poziom debaty publicznej. Co gorsza, zdaniem naszych rozmówców, media pokazały mniej znanym politykom, jak wygląda droga do zaistnienia. To droga Krystyny Pawłowicz i Dominika Tarczyńskiego.
Po rozmowach z politykami Zjednoczonej Prawicy na pierwszy plan wysuwa się jeden wniosek - po zabójstwie prezydenta Adamowicza nie ma szans na wielkie zmiany. Nie znaczy to jednak, że obecną sytuację i nastroje społeczne obóz rządzący może bagatelizować. Wręcz przeciwnie, to dla niego czasu wielkiej próby.
Z jednej strony, wycofanie się i nie wykorzystywanie tematu zabójstwa prezydenta Gdańska w bieżącej politycznej walce zostałoby dobrze odebrane przez elektorat umiarkowany, który oczekuje wyciszenia i o który jeszcze w grudniu ubiegłego roku PiS chciało walczyć. Z drugiej, taka decyzja byłaby o tyle ryzykowna, że gdyby opozycja nie odpuściła tematu, to w obu kampaniach rządzący znaleźliby się w głębokiej defensywie. Zamiast narzucać własną narrację, musieliby się zmagać z oskarżeniami i zarzutami, dotyczącymi wydarzeń z Gdańska.
Obniżenie temperatury politycznego sporu jest tym trudniejsze, że nie ma dziś w Polsce żadnej osoby ani instytucji, która cieszyłaby się szacunkiem obu stron i mogła wcielić w rolę arbitra pomiędzy opozycją a PiS-em. Obie strony żyją w dwóch alternatywnych światach - z własnymi autorytetami, mediami, historią, językiem, a coraz częściej także faktami. Trudno więc oczekiwać, że morderstwo na prezydencie Adamowiczu stanie się pomostem, łączącym te dwie zwalczające się rzeczywistości.
- Oczywiście, że to dla nas sytuacja podwyższonego ryzyka. Zresztą w partii zapadła decyzja o maksymalnym ograniczeniu aktywności medialnej polityków w tej sprawie. Chodzi o to, żeby uniknąć niepotrzebnych, zbyt gorących wypowiedzi, które zostałyby źle odebrane i skupić się na uszanowaniu czasu żałoby i zadumy - tłumaczy nam ważny polityk Zjednoczonej Prawicy. Nasz rozmówca zauważa jednak, że również dla innych partii sprawa śmierci prezydenta Gdańska jest granatem z odbezpieczoną zawleczką. - Wystarczy jeden nieuważny ruch, żeby któraś z partii zrobiła sobie olbrzymią krzywdę - mówi.
Co zatem czeka nas w nadchodzących tygodniach? Z naszych rozmów z politykami obozu władzy wynika, że już kilkadziesiąt godzin po pogrzebie prezydenta Adamowicza nasza debata publiczna powróci w stare, dobrze znane koleiny. - Opozycja nie odpuści tego tematu. Ani teraz, ani w kampaniach. Już dziś robią z prezydenta Adamowicza drugiego Gabriela Narutowicza - przekonuje nas jeden z senatorów PiS-u. I dodaje: - Oni będą opowiadać historię o politycznym mordzie, my o niebezpiecznym szaleńcu-kryminaliście. Ale temat na pewno nie zniknie z przestrzeni publicznej.