Lech Wałęsa i Jarosław Kaczyński stawili się w sądzie w Gdańsku. Trwający od marca i wytoczony przez prezesa Prawa i Sprawiedliwości proces cywilny dotyczy ochrony dóbr osobistych i ma związek z wypowiedziami byłego prezydenta w sprawie katastrofy smoleńskiej.
W serii wpisów na Facebooku w 2016 roku Lech Wałęsa napisał między innymi, że to Jarosław Kaczyński nakazał lądowanie samolotu lecącego z polską delegacją do Smoleńska. Prezes PiS domaga się też przeprosin za słowa Lecha Wałęsy o tym, że "nie jest zdrowy, zrównoważony psychicznie". Oprócz przeprosin Jarosław Kaczyński chce, by Lech Wałęsa wpłacił 30 tysięcy złotych na cele społeczne.
- Pozwany [Lech Wałęsa - red.] wielokrotnie twierdził, że rozmawiałem z moim bratem w trakcie lotu i wydałem polecenie, żeby lądował za wszelką cenę. Chciałbym oświadczyć, że nigdy takiego polecenia nie wydawałem, w ogóle nie byłem w stanie wydawać bratu poleceń, nie na tym polegały nasze relacje
- stwierdził Jarosław Kaczyński przed sądem.
- To był telefon mojego brata do mnie. Jedynym tematem była sprawa stanu zdrowia mojej mamy, przy czym brat mnie poinformował, że nie ma sytuacji zagrożenia i nie muszę jechać od razu do szpitala - dodał.
Podkreślił, że rzadko zdarzało się, by odbywał z Lechem Kaczyńskim rozmowy telefoniczne w trakcie podróży prezydenta.
- Podczas lotów, przynajmniej w tym czasie, nie było możliwości używania telefonów komórkowych. Można było, ale to w wyjątkowych przypadkach, użyć telefonu satelitarnego. Przypominam sobie tylko jedną taką rozmowę w trakcie lotu mojego brata do Łodzi, kiedy zadzwonił do mnie, że muszą się wrócić. Chwilę później ta rozmowa została przerwana przez jakieś techniczne problemy
- wyjaśnił Jarosław Kaczyński.
Prezes PiS powiedział również, że "nie pogodził się ze śmiercią brata".
- Czarny krawat i czarny garnitur, w których zawsze chodzę, są tego dowodem. Bardzo często odwiedzam symboliczny grób mojego brata, piętnaście, szesnaście razy w roku jestem na Wawelu
- mówił.