Politycy kłócą się, czy przez Warszawę z okazji 100-lecia odzyskania niepodległości przeszedł jeden marsz, czy dwa. Jedno można o nim powiedzieć na pewno - że składał się z dwóch oddzielonych od siebie części: rządowo-prezydenckiej oraz tej założonej z narodowców.
Pierwsza nazywała się Marsz Biało-Czerwony, druga - Marsz Niepodległości. Przemarsz przedstawicieli rządu i prezydenta zakończył się około godziny 16:40. Gdy Marsz Niepodległości wciąż przemierzał warszawskie ulice, prezydent Andrzej Duda i premier Mateusz Morawiecki byli już na uroczystościach w Arkadach Kubickiego.
Część marszu, w której udział brali narodowcy, trwała dalej. Była pełna dymu, petard oraz rac. Spalono także flagę Unii Europejskiej. W marszu wzięli udział m.in. włoscy neofaszyści z organizacji Forza Nuova. Podczas przemarszu było słychać okrzyki „raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę” czy „a na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści”. Marsz Niepodległości zakończył się godzinę później - wtedy na błoniach Stadionu Narodowego zaczęły się przemówienia.
Zdaniem dr Marka Migalskiego, zderzenie obrazów z Warszawy z tymi z Paryża, gdzie odbywają się obchody setnej rocznicy zakończenia I wojny światowej, może być dla świata "szokujące". - Dla mnie, jako dla politologa, jest kompletnie niezrozumiałe, jak PiS dał się wpuścić w ten kanał - powiedział w rozmowie z Onetem. Dodał, że uczestnicy Marszu Niepodległości idą po to, by "wyrazić swoją nienawiść" i "zrobić zadymę".
Gdy na czele takiego tłumu idą najwyższe władze państwa (...) wszystko, co się tam zdarzy, pójdzie na koszt PiS (...) To decyzja, które PiS poniesie potężne polityczne konsekwencje
- powiedział. Decyzję o połączeniu marszów określił mianem "wielkiego błędu".