Tegoroczne obchody 11 listopada wyglądają, jakby scenariusz do nich pisał Alfred Hitchcock – najpierw trzęsienie ziemi, a potem robi się już tylko ciekawiej.
Trzęsieniem ziemi była oczywiście decyzja Hanny Gronkiewicz-Waltz, która zakazała Marszu Niepodległości 11 listopada. – Warszawa dość już wycierpiała przez agresywny nacjonalizm – stwierdziła prezydent stolicy na specjalnej konferencji prasowej. I dodała: – Nie tak powinno wyglądać stulecie niepodległości, stąd moja decyzja o zakazie marszu.
Na pytanie, czy miała w ogóle prawo zakazać zgromadzenia cyklicznego, które widnieje na liście wojewody mazowieckiego, odpowiedziała tylko: – Mamy odpowiedzialność przed mieszkańcami, chcemy zapewnić im bezpieczeństwo.
Na reakcję organizatorów Marszu Niepodległości nie trzeba było długo czekać – natychmiast zapowiedzieli odwołanie od tej decyzji, a stosowne dokumenty złożyli w sądzie już nazajutrz rano. Na tym jednak nie poprzestali, bo asekurując się przed nieprzychylną decyzją sędziów stwierdzili, że niezależnie od tego, co postanowi sąd, oni i tak 11 listopada przejdą ulicami Warszawy.
Sięgające zenitu emocje podgrzał jeszcze obóz władzy. Prezydent Andrzej Duda i premier Mateusz Morawiecki dostrzegli, że los zesłał im zupełnie nieoczekiwany prezent. Dostali bowiem okazję, żeby wyjść z twarzą z blamażu, jakim było niezorganizowanie zawczasu prestiżowych, centralnych obchodów stulecia odzyskania niepodległości. Nie czekając na decyzję sądu ws. Marszu Niepodległości ogłosili więc, że na jego trasie 11 listopada odbędą się uroczystości państwowe.
To swoisty rewanż na narodowcach za to, że Ci nie zgodzili się wcześniej pójść we wspólnym marszu z prezydentem i przedstawicielami władz. Uroczystości państwowe są wyjęte spod ustawy prawo o zgromadzeniach. Wydawało się więc, że środowiska narodowe zostały z niczym.
Tymczasem na niespełna trzy doby przed planowanym startem Marszu Niepodległości sąd orzekł, że nałożony przez prezydent stolicy zakaz był bezprawny. Co prawda stołeczny ratusz od momentu wydania decyzji ma 24 godziny, żeby zaskarżyć ją do sądu apelacyjnego, ale nie wiadomo, czy skorzysta z tej możliwości. Chaos i emocje są już i tak na zbyt wysokim poziomie.
Co więcej, żadna z dwóch stron tego sporu – ani narodowcy, ani rząd i prezydent – nie może odpuścić i pozwolić sobie, by wyjść z tej sytuacji na tarczy.
Dla narodowców to de facto kwestia być albo nie być. To właśnie Marsz Niepodległości wydobył ich z politycznego niebytu i społecznego ostracyzmu. Szybko stał się ich wizerunkową wizytówką i atutową kartą w grze o polityczne przetrwanie. Jest także fundamentem nakreślonej przez nich polityki pamięci, na której oparli swoje funkcjonowanie w ostatnich latach.
Mimo licznych incydentów, Marsz Niepodległości okazał się dla narodowców marketingowym i politycznym sukcesem. Zarazem stał się też bardzo łakomym kąskiem dla używającego polityki historycznej do bieżących rozgrywek Prawa i Sprawiedliwości. Przejęcie go byłoby idealnym zwieńczeniem procesu monopolizowania obszaru patriotyzmu, polskości i „naszości” przez obecny obóz rządzący. Organizatorzy Marszu Niepodległości doskonale zdają sobie z tego sprawę i wiedzą, że utrata kontroli nad marszem albo pozwolenie na jego marginalizację będzie oznaczać ich polityczny koniec.
Pod ścianą jest też jednak „dobra zmiana”. Politycy Zjednoczonej Prawicy od chwili objęcia władzy odmieniali przez wszystkie przypadki setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości. Miały być wielkie uroczystości, splendor, celebra, narodowe święto. Tymczasem na ostatniej prostej przed 11 listopada okazało się, że rządzącym nie uda się zorganizować wielkich i prestiżowych obchodów centralnych. Co więcej, nie udało im się nawet zaprosić na Święto Niepodległości czołowych europejskich polityków. Poza Donaldem Tuskiem wszyscy – nawet hołubiony nad Wisłą premier Węgier Viktor Orbán – wybrali obchody setnej rocznicy zakończenia pierwszej wojny światowej.
PiS-owi w oczy zajrzało widmo klęski na najbardziej prestiżowym dla nich polu – patriotyzmu i polityki godnościowej. Nie sposób byłoby to przekonująco wytłumaczyć wyborcom. Dlatego decyzja prezydent Gronkiewicz-Waltz była dla duetu Duda-Morawiecki niczym przedwczesny prezent gwiazdkowy. Nie mogli z niego nie skorzystać. Tym bardziej, że nadarzyła się okazja, aby upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Z jednej strony uratować obchody stulecia polskiej niepodległości, z drugiej – zmarginalizować i podporządkować sobie narodowców.
Doskonale widać więc, że i dla jednych, i dla drugich kwestia 11 listopada jest grą o życie. Grą, w której nie można zrobić kroku w tył. Gdyby przy tej stawce i tym poziomie emocji obu stronom udało się porozumieć ws. wspólnych obchodów, należałoby to rozpatrywać w kategoriach politycznego cudu. Ale, jak wiemy, cuda zdarzają się wyjątkowo rzadko, więc o wiele bliższym scenariuszem na 11 listopada jest wszechobecny chaos i poważne ryzyko konfrontacji na ulicach Warszawy.
Zobacz też: Rzecznik Praw Obywatelskich: nie jest jasne, która manifestacja ma pierwszeństwo