Nie powinniśmy być zaskoczeni. Powiem więcej, obserwując uważnie działania PiS-u w ostatnich miesiącach można zauważyć, że partia przyjęła określoną strategię w wielkich miastach.
Na Nowogrodzkiej są świadomi, że ich ludzie nie byli i nie są faworytami w metropoliach, więc partia może pozwolić sobie na kandydatury, będące swego rodzaju eksperymentem. Chodzi o wystawienie do wyborczej walki polityków z roczników, które historycznie najrzadziej głosowały na prawicę. To kandydatury, które miałyby pracować na przyszłość, zwiększać oddziaływanie PiS-u na pokolenie 30- i 40-latków, które przecież w ostatnich wyborach prezydenckich głosowało mniej licznie na Andrzeja Dudę niż pozostałe grupy wiekowe. Jedyne, co może nieco zaskakiwać w wynikach tych badań, to wysoki wynik Rafała Trzaskowskiego.
Bo jest wyraźnie wyższy niż wynik samej Koalicji Obywatelskiej do rady miasta.
To fakt. Trudno tę debatę uznać za udaną dla Patryka Jakiego. Chyba po raz pierwszy w tej kampanii Rafał Trzaskowski i jego sztab nie popełnili najmniejszego nawet błędu. To mogło zaprocentować na tle głównego kontrkandydata, ale też pozostałych startujących.
22.09.2018, Warszawa, kino Palladium, konwencja wyborcza PiS, na zdjęciu: kandydat na prezydenta Warszawy Patryk Jaki. Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Wyborcza.pl
Oczywiście, że istnieje coś takiego jak „szklany sufit” dla prawicy w wielkich miastach. Nie ma w tym nic zaskakującego. Aczkolwiek czasami wybory prezydenckie w miastach zakłócają utarte podziały partyjne.
Spójrzmy na Kraków i prezydenta Jacka Majchrowskiego. Jego droga do politycznych sukcesów jest naprawdę trudna do wyjaśnienia. Przecież to były członek SLD, a Sojusz w stolicy Małopolski niknie w oczach – trwale próg 5 proc. przekracza chyba tylko w niewielkiej części Nowej Huty i obu Prądnikach. Zdarzały się już wybory, które prezydent Majchrowski wygrywał dzięki życzliwej neutralności PiS-u, a także takie, w których triumfował z poparciem Platformy. Jego elektorat to wyborcy Platformy, lewicy, ale także ludzie z mniej zamożnych osiedli.
Inny ciekawy przypadek to Gdańsk. Cytując klasyka, tutaj wiemy, że nic nie wiemy. Wszystko z powodu minimalnych różnic między dwójką prowadzących kandydatów – Pawłem Adamowiczem i Jarosławem Wałęsą. Faworytem i tak jest ten drugi, bo jednak matecznik jest i zawsze będzie bastionem partii. Gdyby nie start obecnego prezydenta Gdańska, być może byłoby to miasto, w którym Koalicja Obywatelska mogłaby się pokusić o zwycięstwo już w pierwszej turze.
Z perspektywy historycznej wydaje się to niesłychane. Przecież przed wojną Poznań był stolicą polskiej prawicy, w mieście bezsprzecznie dominowali narodowcy. Zwłaszcza w latach 20. ubiegłego wieku otrzymywali poparcie, od którego nawet dzisiaj mogłoby się zakręcić w głowie.
To rezultat powojennych zmian geopolitycznych, ale przede wszystkim transformacji ustrojowej, w efekcie której Poznań jest miastem o stabilnej nadreprezentacji wyborców liberalnych. Widać to na przykładzie osób, które chcą głosować na prezydenta Jaśkowiaka – pokolenie 25-34 lata, ludzie z wyższym wykształceniem. Ale Poznań jest elementem szerszego podziału. W Wielkopolsce wysokie poparcie dla PiS-u zaczyna się na obszarach, graniczących z dawnym zaborem rosyjskim, tam, gdzie żyje się biedniej. Natomiast stolica jest bardzo liberalna i jest to bardzo trwały podział.
Wynika to z tego, że Poznań w dobie transformacji dobrze sobie poradził – ma, pomimo widocznych ubytków, nie najgorszą demografię, dobrze rozwinięty sektor usług i bujne życie akademickie. To wszystko sprawia, że prawica ma w stolicy Wielkopolski mocno pod górę. Poza tym, tutejszy kandydat PiS-u, pan Tadeusz Zysk, zupełnie nie pasuje do eksperymentu wyborczego, który PiS podjęło w innych dużych miastach, gdzie wystawiło relatywnie młodych i mniej znanych polityków. To dobitnie pokazuje, że w Poznaniu PiS nie liczy na nic.
W sytuacji silnej bipolaryzacji sceny politycznej u części wyborców zawsze pojawia się dążenie do centrowości. W przeszłości obserwowaliśmy to przy okazji wyborców prezydenckich. Gdy w 2005 roku walczył Donald Tusk z Lechem Kaczyńskim, dobry wynik miał Andrzej Lepper. Gdy pięć lat później zmagali się Bronisław Komorowski z Jarosławem Kaczyński, wszystkich zaskoczył Grzegorz Napieralski.
Wybory samorządowe też temu sprzyjają. Pamiętajmy również o najdziwniejszym aspekcie polskiej polityki – ogromnej dysproporcji wyników PiS-u w wyborach parlamentarnych i wyborach do sejmików wojewódzkich. Nawet politologowi trudno stwierdzić, czym można to wyjaśnić. W tych wyborach PiS walczy przede wszystkim o sejmiki wojewódzkie. Kampania ogólnokrajowa bardzo wyraźnie skoncentrowana była na tematyce wiejsko-rolniczej – zarówno ze względu na rywalizację z PSL, jak również z powodu trudnej sytuacji rolników w ostatnich miesiącach. Ta grupa społeczna to bastion partii rządzącej, więc zarzuty o niedopilnowanie czegokolwiek byłyby dla PiS-u dyskwalifikujące.
Dochodzi jeszcze jedna możliwość. Chodzi o kandydatów PiS-u w metropoliach. Dla wyborców tradycyjnie popierających formację Jarosława Kaczyńskiego – średnio-starsze pokolenie, bardziej socjalne w podejściu do gospodarki, ceniące politykę w tradycyjnym wydaniu – eksperyment z nowymi, młodymi twarzami może być niezrozumiały. To z kolei przekłada się na spadek poparcia, zwłaszcza na obrzeżach elektoratu prawicy.
To bardziej kwestia strukturalna niż personalna. Patrząc całościowo, jeśli PiS może w tych miastach realnie o coś grać, to o dobry wynik do rady miasta w niektórych z nich (nawet z szansami na zajęcie pierwszego miejsca). Przykładem niech będzie Warszawa. Chodzi o symboliczne pokazanie, że nawet w na wskroś liberalnym mieście potrafimy wygrać. Z kolei wystawieni przez PiS politycy walczą już w kontekście przyszłości, w kontekście wyborów parlamentarnych. W nich PiS może być pewne jedynie tego, że jeśli nie wydarzy się nic niespodziewanego, to wejdzie do Sejmu jako największe ugrupowanie. Ale samodzielna większość w Sejmie pewna już nie jest. Dlatego w PiS-ie wiedzą, że cały czas muszą poszukiwać nowych wyborców.
Chociażby wysuwając Mateusza Morawieckiego na stanowisko premiera. To był pierwszy krok w tę stronę, pierwszy eksperyment – człowiek z zupełnie innego świata nowym reprezentantem PiS-u. Teraz podobny manewr, choć w innych okolicznościach, jest przeprowadzany w metropoliach. Czy to coś PiS-owi da, dowiemy się ze struktury wyników wyborczych.
Jeszcze jedna rzecz jest warta podkreślenia – poza przypadkiem prezydenta Adamowicza w Gdańsku, strategia lidera Platformy prawdopodobnie przyniosła sukces, czyli faktyczną konsolidację liberalnej opozycji, a w niektórych miastach (Łódź, Lublin) nawet nie tylko liberalnej. Kiedy Lech Kaczyński wygrywał wybory na prezydenta Warszawy, zawdzięczał to w olbrzymiej mierze kryzysowi i strukturalnym podziałom w obozie liberalnym. Teraz coś takiego wystąpiło jedynie w Gdańsku, a PiS w tak mocno liberalnym mieście nie ma możliwości wykorzystania tego podziału.
JAKUB PORZYCKI
Nie. Oczywiście zawsze pozostaje zagadka w postaci Gdańska, ale to kwestia przepływu elektoratu między dwoma liberalnymi kandydatami. Tylko tu mamy potencjał odstępstwa od schematu. W Krakowie jest co prawda Łukasz Gibała i niewiadoma, jak rozłożą się w drugiej turze oddane na niego głosy. Poza tym, stolica Małopolski to wielki ośrodek akademicki, czyli wielu młodych, wahliwych wyborców. Nie spodziewam się jednak, żeby to oni był reżyserami wyników w drugiej turze w tym mieście. W Warszawie powinniśmy się pochylić nie tyle nad starciem dwóch głównych kandydatów na prezydenta stolicy, co nad wynikami do rady miasta. Gdyby Koalicja Obywatelska nie zajęła pierwszego miejsca w wyborach do rady miasta, PiS z pewnością przedstawiałoby to jako swój wielki sukces i wykorzystywało w wyborach parlamentarnych jako przełamanie dominacji liberałów w wielkich miastach.