Szef RE ze swoim otoczeniem rozważają dwa scenariusze, choć ten akurat jest bardziej prawdopodobny.
Drugi jest jeszcze bardziej ofensywny, bo liderem i kandydatem na europosła miałby zostać też sam Tusk - wtedy dzisiejszy szef RE musiały o kilka miesięcy skrócić swoją kadencję szefa Rady. Dlaczego? Wybory do PE odbędą się w maju 2019 r., z kolei kadencja Tuska w fotelu szefa Rady Europejskiej kończy się w listopadzie 2019 r. Tych parę miesięcy to właśnie czas od inauguracji nowej kadencji PE (lipiec) do końca kadencji Tuska (listopad). W zamian już jako poseł do PE, bo mandat ma tu w kieszeni, Tusk zyskałby immunitet, który chroniłby go przed sprawami dot. Smoleńska, i byłby też faworytem do fotela przewodniczącego PE lub szefa Europejskiej Partii Ludowej. Jednak przesiadka z fotela "prezydenta" UE do ławy europosłów to jednak degradacja.
Wróćmy zatem do pierwszego scenariusza - uznawanego w kręgu Tuska za bardziej prawdopodobny.
Projekt "proeuropejska lista Tuska" zakłada, że kandydatami na europosłów byłyby bardzo znane nazwiska takie jak Bronisław Komorowski, Jerzy Buzek i inni byli premierzy, np. Marek Belka, Leszek Miller, Hanna Suchocka, Kazimierz Marcinkiewicz czy Ewa Kopacz. Listę poparłyby oprócz Platformy Obywatelskiej także Nowoczesna, SLD, PSL i inne formacje, które chcą tworzyć wokół PiS "kordon sanitarny". Z kolei Donald Tusk patronowałby ich startowi. Ryzykiem dla takiego katalogu nazwisk jest narracja: to "byli", "przegrani" politycy, establishment. Jednak w wyborach do PE frekwencja jest niska i, aby przyciągnąć zdemobilizowany elektorat, potrzebne są znane twarze z głośnymi nazwiskami.
Już po wyborach do PE w 2019 r. nowi europosłowie trafiłaby do różnych frakcji - socjalistów lub chadeków.
Wcielając w życie ten scenariusz, Tusk miałby, słyszymy od osoby z jego kręgu, najpierw wyjść z apelem do wszystkich sił opozycyjnych w Polsce o wystawienie listy autorytetów, które, będąc w PE, już sami sobą zdołają poprawić wizerunek Polski w Unii Europejskiej. Argumentem byłaby narracja, że oto miejsce Polski w Europie jest zagrożone, więc kto chce pozostać w UE, niech wesprze "proeuropejską listę Tuska". Czyli: kto przeciw PiS-owi, tego ręce na pokład.
Z realizacją takiego scenariusza jest niejeden kłopot. Po pierwsze Tusk sam musi podjąć decyzję, że go realizuje - na taki ruch pozostało około pół roku. Po drugie Tusk jest w ostrym, choć publicznie skrywanym konflikcie z Grzegorzem Schetyną. Co prawda spotykają się i rozmawiają, ale chemia między nimi się skończyła kilka lat temu, gdy Tusk przy okazji afery hazardowej wyrzucił go ze swojego gabinetu.
"Lista Tuska" podkopałaby pozycję Schetyny w partii, wiec może rodzić opór "Scheta". Gdyby jednak Tusk zdecydował się go realizować, szef PO w praktyce znalazłby się pod ścianą i trudno byłoby mu stanąć w kontrze do Tuska i wystawiać listę Platformy wbrew Tuskowi, który wciąż jest symbolem partii i do którego wzdycha wielu działaczy.
Po takim manewrze Tusk - już jako były szef RE - miałby otwartą drogę do kandydowania na prezydenta Polski w 2020 r., co akurat Schetyna publicznie proponował i deklarował poparcie. Alternatywną drogą jest kontynuowanie przez Tuska kariery międzynarodowej.
I druga przeszkoda, która jest już mniejsza: obecni europosłowie PO. Aktualna reprezentacja PO, a przynajmniej jej duża część, zapewne będzie chciała po raz kolejny trafić do PE, bo to nie tylko prestiż, lecz także duże zarobki. Ludzie ci nie są jednak liderami frakcji, a osoby z frakcji Tuska - jak np. Janusz Lewandowski - uchowaliby się na nowych listach.