Najnowszym pomysłem partii rządzącej jest tzw. danina solidarnościowa, czyli po prostu podatek dla najlepiej zarabiających Polaków. Na wtorkowym posiedzeniu rządu ustalono, że nowa opłata wejdzie w życie wraz z początkiem 2019 roku. Opodatkowane zostaną wszystkie osoby fizyczne, których roczny dochód przekroczy milion złotych. Po przekroczeniu tej kwoty oddadzą one państwu 4 proc. z nadwyżki.
Zebrane w ten sposób środki mają zasilić specjalny Solidarnościowy Fundusz Wsparcia Osób Niepełnosprawnych, do którego co roku trafi także 0,15 proc. środków z Funduszu Pracy (ok. 650 mln zł). Co ciekawe, protestujący w Sejmie niepełnosprawni i ich opiekunowie kilkukrotnie zaznaczali, że nie chcą, żeby udzielenie im pomocy oznaczało odebranie pieniędzy komuś innemu.
Obóz „dobrej zmiany” wydaje się jednak przekonany do swojego pomysłu. Wedle szacunków minister finansów Teresy Czerwińskiej nowa danina obejmie około 25 tys. osób i już w pierwszym roku zapewni budżetowi państwa dodatkowe 1,15 mld zł. To zresztą nie pierwszy raz, gdy rząd sięga do kieszeni Polaków, żeby sfinansować swoje programy socjalne, obietnice wyborcze lub po prostu pokryć bieżące wydatki państwa.
Podatki PiS-u Infografika: Marta Kondrusik
Wszedł w życie wraz z początkiem lutego 2016 roku. Jeden z flagowych projektów PiS-u, przedstawiony jeszcze w czasie kampanii parlamentarnej w 2015 roku.
Swoim zakresem objął liczne instytucje finansowe: banki, firmy ubezpieczeniowe i firmy pożyczkowe. Wszystkie powyższe podmioty muszą co roku płacić 0,44 proc. wartości swoich aktywów.
Danina nie dotyczy banków i spółdzielczych kas oszczędnościowo-kredytowych, których aktywa nie przekraczają 4 mld zł. W przypadku ubezpieczycieli ta granica jest niższa i wynosi 2 mld zł, natomiast dla firm pożyczkowych limit to już tylko 200 mln zł. Od podatku zwolniony jest Bank Gospodarstwa Krajowego oraz inne banki państwowe, które mogą powstać w przyszłości. W 2016 roku przychody z tytułu podatku bankowego wyniosły 3,5 mld zł, ale obowiązywał tylko jedenaście miesięcy. W ustawie budżetowej na 2017 roku zapisano już wyższą kwotę – 3,9 mld zł.
fot. Łukasz Głowala / Agencja Wyborcza.pl
Wielu ekonomistów krytykowało i krytykuje wprowadzenie podatku bankowego, zaznaczając, że w ostatecznym rozrachunku jego koszty poniosą klienci – np. w postaci wyższego oprocentowania kredytów czy opłat za prowadzenie kont, przelewy i korzystanie z bankomatów. Na podniesienie opłat zdecydował się nawet największy bank w kraju. Kontrolowany przez skarb państwa PKO BP najpierw zrobił to w maju 2016 roku, a kolejną aktualizację cennika usług zaplanował na sierpień tego roku.
Obie opłaty weszły w życie wraz z początkiem lipca 2016 roku w efekcie nowelizacji ustawy o Odnawialnych Źródłach Energii. Konsekwencją zmiany przepisów jest to, że do rachunków za energię elektryczną doliczana jest wspomniana opłata OZE. W zamyśle ustawodawców ma ona dofinansować działanie odnawialnych źródeł energii. Dla przeciętnego konsumenta energii dodatkowy wydatek jest prawie niezauważalny w rachunkach, oscyluje bowiem w granicach 5-7,5 zł rocznie w przeliczeniu na jedno gospodarstwo domowe.
W 2016 roku danina wynosiła 2,51 zł netto/MWh, a w 2017 roku wzrosła do 3,7 zł netto/MWh, choć przyrost nowych mocy OZE w drugiej połowie 2016 roku był niemal niezauważalny.
Środki z nowego podatku trafiają na konto państwowej spółki Operator Rozliczeń, do końca listopada 2017 roku uzbierało się około pół miliarda złotych. Co więcej, wg branżowego serwisu Gramwzielone.pl, zgromadzone fundusze nie były reinwestowane w OZE (na wsparcie odnawialnych źródeł energii ze wspomnianej kwoty przeznaczono zaledwie 22 mln zł).
Morska farma wiatrowa fot. Shutterstock
W 2018 roku opłata ma wynosić 0 zł/MWh, ale tylko pozornie jest to dobra wiadomość dla obywateli. Zdaniem ekspertów branży energetycznej brak opłaty OZE oznacza, że koszty będzie tworzyć sektor węglowy. Zwłaszcza, że coraz wyższe są rynkowe ceny węgla, czyli głównego surowca energetycznego w Polsce (to z niego powstaje 85 proc. energii elektrycznej w naszym kraju). Jeśli przedstawicielom sektora węglowego uda się przeforsować podwyżki w Urzędzie Regulacji Energetyki, dla Polaków będzie to oznaczać nie tylko wyższe rachunki za prąd, ale także za ogrzewanie z sieci. Elektrociepłownie również spalają bowiem węgiel.
Bardziej odczuwalna dla obywateli jest tzw. opłata przejściowa, która również jest dopisywana do rachunków za energię elektryczną odbiorców końcowych. Opłata przejściowa wynika z realizacji kontraktów długoterminowych elektrowni, co de facto oznacza, że jest formą dofinansowania konwencjonalnej energetyki. Dla konsumentów energii najważniejsze jest jednak to, że jej wzrost z 3,87 zł miesięcznie do ponad 8 zł (od początku 2017 roku) oznacza w skali roku mniej więcej 50 zł wyższe rachunki za energię elektryczną.
Weszła w życie wraz z początkiem października 2017 roku. Pierwotnie resort finansów chciał zmienić wzór, wedle którego naliczana jest akcyza od używanych samochodów, uwzględniając w nim osiem grup pojemności silników i cztery grupy wiekowe aut (uzależnione od norm emisji spalin, obowiązujących w Unii Europejskiej).
W praktyce oznaczałoby to, że akcyza za samochód starszy niż z 2004 roku mogła wynieść aż 10 tys. zł i to nawet w sytuacji, gdyby wartość pojazdu była wielokrotnie niższa.
Nowe prawo skutecznie zniechęciłoby Polaków do sprowadzania starszych i mniej przyjaznych środowisku naturalnemu samochodów. Zapowiedzi ministerstwa nie spotkały się z entuzjastycznym przyjęciem kierowców i wielbicieli motoryzacji. Ostatecznie zmiany w prawie nie weszły w życie. Ministerstwo Finansów nie dało jednak za wygraną i rozesłało do urzędów celno-skarbowych w całym kraju ramowe wytyczne, dotyczące sposobów naliczania akcyzy. Nowe wytyczne formalnie miały dotyczyć jedynie aut z pojemnością silnika powyżej dwóch litrów, ale praktyka pokazała, że urzędy celno-skarbowe nowe przepisy stosują do wszystkich pojazdów.
Na tym kłopoty kierowców się nie kończą. Działania Ministerstwa Finansów wprowadziły spory chaos i dziś wiele urzędów celno-skarbowych nie wie, jakie zasady powinno przyjąć przy wycenie używanego samochodu sprowadzanego zza granicy. Zniesiono bowiem możliwość odliczania przez urzędników od wartości rynkowej auta tzw. marży, która wynosiła nawet 20 proc. wartości pojazdu. Jedyną możliwością zachowania dawnej obniżki jest zadeklarowanie, że samochód jest uszkodzony. To natomiast stwarza duże pole i stanowi dużą pokusę do nadużyć.
Komis samochodowy. Fot. Przemysław Skrzydło / Agencja Wyborcza.pl
Weszła w życie wraz z początkiem stycznia 2018 roku. Potocznie zwana „podatkiem od foliówek”. Zakłada, że klienci sklepów muszą płacić 20 gr za każdą wydawaną przy kasach foliową torebkę (dotychczas były za darmo). Zebrane w ten sposób fundusze – wedle szacunków Ministerstwa Środowiska to 1,1 mld zł rocznie – są przeznaczane na ochronę środowiska. Proekologiczne podejście opłaci się też jednak budżetowi państwa, ponieważ od każdej torebki należy zapłacić także podatek VAT.
Co prawda to skromne 5 gr od sztuki, ale w skali roku przekłada się to na mniej więcej 250 mln zł dodatkowych wpływów. Faktycznie klienci sklepów za każdą foliową siatkę płacą więc nie 20, tylko 25 gr.
Weszło w życie wraz z początkiem stycznia 2018 roku. Jego przyjęcie do 31 lipca 2017 roku było koniecznością, żeby Polska mogła spełnić warunki wstępne unijnej Ramowej Dyrektywy Wodnej (RDW). Brak nowelizacji oznaczałby nałożenie kar przez Komisję Europejską i utratę nawet 3,5 mld euro z funduszy europejskich (m.in. na inwestycje przeciwpowodziowe).
W nowych przepisach są jednak dwie kwestie, które mocno zirytowały Polaków. Pierwsza to widmo podwyżek cen energii (poseł Platformy Obywatelskiej Janusz Ciechoń mówił, że ceny prądu dla pojedynczego gospodarstwa domowego mogą wzrosnąć w skali roku nawet o 1270 zł) i napojów (m.in. piwa czy soków). Wszystko dlatego, że nowe prawo wprowadza opłaty za pobór wody m.in. dla branży energetycznej, producentów napojów, dużych gospodarstw rolnych, hodowców ryb. Słowem: dla wszystkich, którzy do produkcji wykorzystują duże ilości wody.
Drugim powodem frustracji wyborców jest... opłata za deszcz. Osobliwy podatek zmuszeni są płacić właściciele dużych budynków (o powierzchni powyżej 3,5 tys. mkw), którzy swoje działki zabudowali w co najmniej 70 proc., a w ich pobliżu nie ma czynnej kanalizacji deszczowej.
W praktyce chodzi tutaj o elektrownie, fabryki, hale produkcyjne czy magazyny. Opłata roczna to 50 gr od metra kwadratowego zabudowanej powierzchni, przy czym kwotę tę można zmniejszyć, o ile na danej działce zainstalowane zostaną odpowiednie urządzenia do magazynowania wody.
Piękna nieznajoma na wrocławskim rynku. Tuż po deszczu. 30 lipca 2015 Fot. Kornelia Głowacka-Wolf / Agencja Wyborcza.pl
„Ze względu na wymiar społeczny” z „podatku od deszczu” zwolnieni zostali zarządcy dróg publicznych, ale także kościoły i związki wyznaniowe. Samorządowców najbardziej irytuje jednak coś innego – aż 90 proc. przychodów z tytułu nowej daniny trafia do budżetu państwa, podczas gdy tylko co dziesiąta złotówka zostaje w gminie, która pobiera opłatę.
Wystarczyło ledwie kilka miesięcy obowiązywania nowego prawa wodnego, żeby okazało się, że wywołało ono prawny chaos, który z kolei skutkuje paraliżem inwestycyjnym. Politycy PiS-u już zaczęli mówić o konieczności nowelizacji (nowych) przepisów i powrotu do części starych regulacji.
Przyjęta przez Sejm i Senat w grudniu 2017 roku, obowiązywać zacznie od 2021 roku. W teorii ma ochronić nasz rynek przed „znaczącym niedoborem mocy wytwórczych”. W praktyce – oznacza pomoc państwa dla sektora energetycznego. Zdaniem rządzących „konkurencja subsydiowanych odnawialnych źródeł” i coraz większa produkcja tzw. zielonej energii sprawiają, że elektrownie mają mniejsze przychody. Nowa opłata i płynące z jej tytułu środki mają pozwolić elektrowniom na sfinansowanie nowych inwestycji i modernizację już istniejących bloków.
Konsumenci zmiany w przepisach zaczną odczuwać na własnej skórze od 2021 roku.
Zdaniem Rafała Mundrego z Instytutu Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Wrocławskiego, nowy podatek gwarantuje dodatkowo około miliarda złotych rocznie w budżecie państwa. Dla gospodarstw domowych oznacza to, że rachunki za energię elektryczną wzrosną o 72-84 zł w skali roku.
Rządzący nie tylko wprowadzili nowe podatki i podnosili już te obowiązujące. Przede wszystkim nie dotrzymali złożonej wyborcom w trakcie kampanii parlamentarnej obietnicy obniżenia lub zniesienia podatków już wprowadzonych w przeszłości.
Zawiedzeni mogą się czuć zwłaszcza pracownicy i kierownictwo KGHM, którzy liczyli na likwidację tzw. podatku miedziowego, czyli daniny składanej wyłącznie przez tę spółkę. – Jeżeli będziemy tworzyli rząd to zlikwidujemy ten niesprawiedliwy dla KGHM podatek i zrobimy wszystko, by KGHM rozwijała się, a wszystkie środki, które wypracuje inwestowała w rozwój firmy – zapewniała w październiku 2015 roku ubiegająca się o urząd premiera Beata Szydło. Wiceprezes PiS-u szybko się jednak rozmyślił, bo już kilka tygodni później w swoim exposé nie powiedziała na ten temat choćby słowa.
KGHM - Kopalnia miedzi Polkowice Fot. Mieczysław Michalak / Agencja Wyborcza.pl
PiS obiecywało Polakom także powrót do 22-procentowej stawki VAT. Temat tego podatku był notorycznie przywoływany przez polityków partii Jarosława Kaczyńskiego, którzy krytykowali rząd PO-PSL za podniesienie stawki do 23 proc. – Chcemy wprowadzić prawo podatkowe oparte na trzech „P”. Prorozwojowe, przejrzyste, proste. Obniżenie VAT do 22 proc. – zapowiadała w lipcu 2015 roku Beata Szydło. Podobnie jak w poprzednim przypadku wyborcze zwycięstwo zupełnie zmieniło optykę PiS-u w tej sprawie. 23 proc. stawka VAT jak była, tak jest. A przecież w międzyczasie rząd musiał podnieść VAT m.in. na prezerwatywy i okulary przeciwsłoneczne (z 8 do 23 proc.), co było konsekwencją werdyktu Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE).
Podobny los spotkał kolejną ze sztandarowych obietnic kampanijnych PiS-u – podwyższenie kwoty wolnej od podatku do 8 tys. zł. – Przyjmuję deklaracje, jakie składał pan prezydent Andrzej Duda w swojej kampanii, jako swoje. Mówię, że to, co jest najważniejsze i co zrobimy bez zbędnej zwłoki, natychmiast (...) to podniesienie kwoty wolnej od podatku i wreszcie to program dofinansowania dla rodzin: 500 zł na każde dziecko – to słowa Beaty Szydło z czerwca 2015 roku. Także tutaj realia zarządzania krajem brutalnie zweryfikowały kampanijne zapowiedzi. – Zakładam, że obietnicę wyborczą pod tytułem „kwota wolna od podatku - podwyższenie kwoty wolnej od podatku” trzeba w mądry sposób fazować. To znaczy w tym roku, moim zdaniem, nie powinniśmy wdrażać takiego gwałtownego podniesienia – stwierdził w lutym 2016 roku ówczesny wicepremier i minister rozwoju Mateusz Morawiecki. Dopytywany, ile po ewentualnych zmianach może wynieść kwota wolna od podatku, odpowiedział: – Może nawet nie 5 tys., może mniej. Należy to bardzo dobrze policzyć.
Ostatecznie stanęło na tym, że rząd niezrealizowaną obietnicę wyborczą postanowił przykryć maleńkim listkiem figowym. Podwyższył kwotę wolną od podatku do 8 tys. zł, ale jedynie tym, którzy w skali roku zarabiają nie więcej niż 13 tys. zł brutto (czyli około 1030 zł miesięcznie „na rękę”). Dla porównania, kwota wolna od podatków w przypadku posłów wynosi niemal 30,5 tys. zł.
__________________________________________________
W pierwotnej wersji tekst zawierał błędne stwierdzenie, według którego opłatę za deszcz muszą płacić właściciele dużych budynków oraz ci, którzy swoje działki zabudowali w co najmniej 70 proc. W rzeczywistości tę opłatę muszą płacić właściciele dużych budynków, którzy swoje działki zabudowali w co najmniej 70 proc., a w ich pobliżu nie ma czynnej kanalizacji deszczowej. Informacja w tekście została poprawiona.
Poniżej publikujemy w całości sprostowanie, wysłane w tej sprawie przez Państwowe Gospodarstwo Wodne Wody Polskie:
SPROSTOWANIE
„W artykule pt. «Mieli nie podnosić podatków, a wprowadzili nawet opłatę za deszcz. Czyli jak PiS sięga do kieszeni podatników», który został opublikowany 18 maja 2018 r. na portalu Gazeta.pl przedstawiono nieprawdziwe i wprowadzające czytelników w błąd informacje.
1. Nieprawdziwa jest informacja, że wprowadzenie 1 stycznia nowej ustawy Prawo wodne wywołało prawny chaos i doprowadziło do inwestycyjnego paraliżu.
2. Nieprawdziwa jest informacja o wprowadzeniu nowego „podatku od deszczu". Wprowadzona 1 stycznia tego roku opłata za utraconą retencję nie jest podatkiem i ponoszona jest za ograniczenie możliwości wchłaniania wody do ziemi poprzez „uszczelnienie" gruntu, np. zabetonowanie go lub zabudowanie. Opłata dotyczy wykonywania na nieruchomości o powierzchni powyżej 3500 m2 robót lub obiektów budowlanych trwale związanych z gruntem, które wyłączają więcej niż 70% tej powierzchni z powierzchni biologicznie czynnej na obszarach nieujętych w systemy kanalizacji otwartej lub zamkniętej. Z opublikowanego tekstu wynika natomiast, że opłatę ponoszą właściciele wszystkich działek o powierzchni powyżej 3500 m2, co jest nieprawdą.
3. Wprowadzenie 1 stycznia tego roku nowego Prawa wodnego nie może być przyczyną drastycznych podwyżek opłat za dostawy energii elektrycznej. Przytoczona w tekście opinia o tym, że ceny prądu dla pojedynczego gospodarstwa domowego mogą wzrosnąć w skali roku o 1270 zł jest bezpodstawna. Stawki opłat za pobór wód na potrzeby produkcji energii elektrycznej, jak i również produkcji napojów, czy hodowli ryb zostały ustalone na minimalnym poziomie. Ich wprowadzenie było obowiązkiem wynikającym z unijnej tzw. Ramowej Dyrektywy Wodnej, z którego Polska musiała się wywiązać.