Przypominamy tekst z 2017 r. Treść została zaktualizowana.
Prezes PiS już 21 lat temu nie krył: - Polityk, który mówi o gnębieniu zwierząt, nie kojarzy się ludziom z silnym i twardym politykiem, który potrafi dobrze rządzić. To jest po prostu bardzo nieporęczne politycznie.
I dodawał też, że "ludzie, którzy lubią zwierzęta, zwłaszcza w czynny sposób, to po prostu lepsza odmiana ludzi". Zdania nie zmienił.
Psy Lecha i koty Jarka
Jarosław Kaczyński od lat chciał uchwalenia restrykcyjnej ustawy o ochronie zwierząt. To efekt osobistego i legendarnego już przywiązania do domowych futrzaków.
Bracia Lech i Jarosław Kaczyńscy już jako młokosy dorastali w towarzystwie psów. Mieli dwa. Jeden zaginął, a drugi wpadł pod samochód i tak dokonał żywota. W młodości nie mieli więcej psiaków. Czasami przechowywali za to koty należące do ciotki.
Lech pozostał wierny psom - nawet jako prezydent miał w Pałacu Prezydenckim wyjątkowo krnąbrnego i niewychowanego psa Tytusa (zdechł w listopadzie 2009 r.), który lubił kąsać wszystkich bez podziału na barwy partyjne. Z żoną trzymali też kundelkę Lulę.
A Jarosław przywiązał się bardziej do kotów, które nazywa "koczurami".
Trzy "koczury"
Dziś prezes ma szaroburą kotkę Fionę, która lubi... aportować winogrona i czarnego kocura imieniem Czaruś, który trafił do prezesa przypadkiem. Znaleźli go ochroniarze Jarosława Kaczyńskiego i przynieśli mu. - I tak już zostało - kwitował prezes.
Kaczyńskiego lubi odwiedzać należący do sąsiadów rudy kocur Feliks. Właśnie on tak często wita prezesa w bramie domu, że w mediach Feliks zaczął być nawet przedstawiany jako pupil Jarosława Kaczyńskiego, z czego on sam miał niezły ubaw. - To kot kloszard. Nie jest mój! - śmiał się prezes. Feliksa nazywa Rudym. Zaprzyjaźnił się z nim, gdy właścicielka kota trafiła do szpitala, a futrzaka poszarpał jakiś pies. Prezes starym zwyczajem zawiózł go do weterynarza i odratował, ale potem zostawił już na wolności.
Prezes PiS ma z "koczurów" niezły ubaw. - Kiedyś nie wiedziałem, co znaczy powiedzieć o kobiecie, że zachowuje się jak kotka. Teraz wiem. Kotka domaga się, by ją pieścić w sposób nieraz bezczelny - stwierdził w wywiadzie dla "Życia" w 1996 r.
Jak prezes Busia przygarnął
Jak zaczęła się u prezesa PiS słabość do kotów? Jarosław Kaczyński miał kocura, zanim został prezesem PiS. Miał go, nim stworzył Porozumienie Centrum. Miał nawet, nim upadła komuna.
W 1987 r. Jarosław Kaczyński przygarnął kota - to był właśnie Buś. Wcześniej dokarmiał go, choć ten był podwórkowym kocurem "nie wiadomo skąd". Do domu Buś się wprowadził, bo przestał jeść. Kaczyński zaniósł go więc do swojego domu na Żoliborzu. Był tak zaniepokojony brakiem apetytu u kocura, że wezwał weterynarza. A ten mu doradził, że zwierzę przez najbliższe dni ma siedzieć w cieple. - I tak został. Byłem ciężko przerażony, bo myślałem, że wziąłem kocicę z dziesięcioma kociakami w brzuchu. No ale co miałem zrobić? - wspominał w 1996 r.
Prezes niespecjalnie znał się wówczas na "koczurach". Kocica ze spodziewaną watahą kociąt w brzuchu okazała się spasionym kocurem. Buś lubił się wylegiwać w czapce-leninówce Kaczyńskiego.
Gdy do Kaczyńskich trafił Buś, to już wtedy w domu była kotka, więc Buś nie był pierwszy, ale to właśnie do niego prezes PiS bardzo się przywiązał. Buś schudł, gdy tylko Kaczyński zaczął go karmić, ale i tak ważył z 10 kilogramów. - Jest teraz centralną postacią w domu. Kiedy dzwonię, to pytam najpierw o kota - wspominał 21 lat temu.
Prezes ze śmiechem wspominał, że Buś miał w zwyczaju objadać sąsiadkę - również kociarę - z krupniku i kiełbasy, a potem powłóczył pełnym brzuchem po schodach. Przy tym "mruczał nieprawdopodobnie". Prezes mówił o jego niemal ludzkich cechach. I o tym, jak bardzo kot - wbrew powszechnej opinii - przywiązał się do ludzi.
Alik - najukochańszy
Buś to był tylko wstęp do fascynacji Kaczyńskiego kotami. Tym najukochańszym był dopiero jego następca: Alik. Prezes znalazł tego kocura przy drodze. Był półżywy, bo potrącił go samochód. Weterynarz poskładał i zszył zwierzę. Znów udało się - tym razem z poważnych tarapatów - uratować kociaka. Kocur dostał na imię Alik - tak, jak na drugie imię (Aleksander) ma nie tylko Jarosław, ale i Lech. Aleksander był ich dziadkiem. Choćby przez to był z nim emocjonalnie związany.
Pręgowany, ciemny Alik był w domu bardzo długo. Kocur odwdzięczał się tym, że uwieszał mu się na nodze, więc prezes chodził z nim tak po domu. Prezes łożył pieniądze na jego leczenie, gdy ten już był leciwy. Padł po 12 latach - w 2011 r. Gdy zabrakło Alika, prezesa PiS poratował brat zmarłej Pierwszej Damy Marii Kaczyńskiej - Konrad Mackiewicz, też kociarz. W rozmowie z "SE" Kaczyński mówił: - Sam miał cztery koty, więc jednego mi podarował. To jest półtoraroczna kotka.
Imię wybrała Jadwiga Kaczyńska, matka prezesa PiS. Prezes śmiał się, że kocica ma w zwyczaju rozlewanie wody na podłogę. Ale najdziwniejszą cechą jest to, że Fiona aportuje. - Ona co noc wręcz domaga się, bym rzucał jej winogrona. Rzuca się za nimi w szalonym pędzie i... przynosi je grzecznie w zębach. Po prostu aportuje - opowiadał Kaczyński.
Wywiadzie dla Radia Białystok z pewnym rozrzewnieniem mówił jednak, że "dzisiaj mamy nowe pokolenie kotów, tak jak mamy nowe pokolenie młodych ludzi". - Mają zupełnie inne wymagania, zupełnie inne oczekiwania. To są inne koty, niż pamiętam z dawnych lat.
Zwierzęta lepsze od ludzi
W osobistym spojrzeniu na traktowanie zwierząt Jarosław Kaczyński jest radykalny.
- Zwierzęta mają zalety rzadkie u ludzi, na przykład są całkowicie pozbawione agresji. Nie mają tego, czego najbardziej nie lubię, to znaczy chęci szkodzenia innym bez żadnego powodu - mówił prezes PiS we wspomnianym, leciwym wywiadzie.
Stąd też Kaczyński obruszał (był rok '96) się na to, że "w Polsce stosunek do zwierząt jest często bardzo prymitywny", a "kulturalne traktowanie zwierząt, zwłaszcza na wsi" wcale nie dominuje. Zżymał się na trzymanie psów na krótkich łańcuchach. Dodawał nawet, że "jak najlepiej" myśli o oblewaniu farbą prawdziwych futer z lisów czy norek. - Takie działanie jest jak najbardziej pożądane - mówił i trzymał kciuki za swoją bratanicę, wówczas 16-letnią Martę Kaczyńską, która tę farbę lała.
Polowanie na myśliwych
Kaczyńscy ratowali kociaki, ale także dziką zwierzynę. Jarosław wspominał scenę z młodości: - Kiedyś spacerowaliśmy z bratem po lesie i spotkaliśmy dwóch panów na furmance. Jeden miał na głowie myśliwski kapelusik, ale jego twarz przypominała prawdziwego wieprza. Dawno temu hodowano potwornie grube wieprze, bo wieprz z dużą ilością słoniny był dużo więcej wart. Otóż ten facet przypominał właśnie takiego wieprza. Wziął broń i zaczął celować w stronę sarny. Mój brat gwizdnął, doszło do ostrej wymiany zdań.
Sarna czmychnęła.
Dźwięczy w tych zdaniach osobista pogarda dla myśliwych. Stąd w "Życiu" prezes dodawał: - Jedynym polowaniem, w którym chętnie wziąłbym udział, byłoby polowanie na myśliwych - mówił. Ubolewał przy tym na nierealnością wprowadzenia zakazu polowań na zwierzęta.