To własnie od niego i zarzutu jakoby zasiadał w dwóch radach nadzorczych spółek skarbu państwa jednocześnie, a w dodatku bez wymaganych kompetencji, rozpoczęła się ogólnopolska akcja poszukiwania #Misiewiczów. Czyli, jak wyjaśniają liderzy Nowoczesnej, osób, które "dostały swoje stanowiska przede wszystkim ze względu na swoje powiązania polityczne w PiS a nie kompetencje".
Teraz Bartłomiej Misiewicz przechodzi do ofensywy i w wywiadzie dla "Gazety Polskiej Codziennie" próbuje odpierać oskarżenia. Jak mu się to udaje? Na pierwsze pytanie: "W jaki sposób trafił do polityki" Misiewicz udziela takiej odpowiedzi:
Już w gimnazjum zostałem wybrany na przewodniczącego samorządu szkolnego. Polityka pasjonowała mnie od zawsze, zwłaszcza w zakresie bezpieczeństwa państwa i dlatego od samego początku chciałem pracować z ministrem Antonim Macierewiczem.
Dalej Misiewicz tłumaczy, dlaczego - jego zdaniem - zarzut braku kompetencji jest w jego przypadku nietrafiony. Na początek wyjaśnia, czemu nie ukończył jeszcze studiów licencjackich. - Z powodu działalności politycznej kilkakrotnie zawieszałem swój udział w studiach, brałem urlop dziekański - mówi w "GPC". I przekonuje, że:
Nigdy nie było takiej sytuacji, żebym zasiadał w dwóch radach nadzorczych w tym samym czasie. Ja zostałem zgłoszony (do rady nadzorczej PGZ - red.) przez jednego z akcjonariuszy na wniosek ministra obrony narodowej. Ale zgodnie ze wszystkimi przepisami prawa, kiedy nie jestem zgłaszany przez skarb państwa, nie obowiązują mnie wymogi czy specjalne szkolenia, których brak mi zarzucano.
Misiewicz zapowiada, że takiego stanowiska będzie bronił przed sądem. - Jestem w trakcie przygotowywania z prawnikiem pozwów, (...) będzie ich dużo - mówi zawieszony szef gabinetu politycznego MON. I dodaje: - Ja się nie poddam, bo nie zrobiłem nic złego, przeciwnie - pracowałem dla Polski i będę pracował dalej.