Te słowa wypowiedział sędzia Piotr Gąciarek, gdy w lipcu 2019 roku w Sądzie Okręgowym w Warszawie uzasadniał wyrok w sprawie "zabójstwach przy barierkach smoleńskich". Mogłyby paść w każdej ze spraw, które dziś przypominamy.
Wyjmują nóż, aby pokazać, kto tu rządzi. Jeśli ktoś wejdzie im w drogę, do ataku wystarczy wzruszenie ramion.
Nie działał w obronie koniecznej. Ani w afekcie. Niewiele wypił tego wieczoru. Miał pod ręką nóż, więc zabił.
Adrian C., 27-letni informatyk w firmie obsługującej jedną z aplikacji mobilnych, wyszedł na miasto ze znajomymi z liceum. To była noc z piątku na sobotę 10 lutego 2018 roku. Parę minut po północy mieli już na koncie kilka zaliczonych pubów. Grupę mężczyzn spacerujących Krakowskim Przedmieściem zauważyli policjanci, spisali ich i puścili.
Chwilę wcześniej z knajpy na Starym Mieście wyszedł 37-letni Paweł, pracownik Tramwajów Warszawskich. Też był z kolegami.
Grupy spotkały się przed pierwszą w nocy, na Trębackiej, tuż obok barierek ustawionych przy okazji kolejnej miesięcznicy smoleńskiej.
"Na co się patrzysz frajerze, j***ny?!" - zaczepił Adrian, a pytanie nie pozostało bez odpowiedzi. Zaczęła się szarpanina. Początkowo nikt z uczestników bójki nie dostrzegł, że Paweł osunął się na chodnik. Dopiero po jakimś czasie wezwano pogotowie. Mężczyzna w ciężkim stanie trafił do szpitala. Zmarł dwa tygodnie później. Zostawił żonę i trójkę dzieci. W przedsiębiorstwie cieszył się opinią osoby spokojnej i wyważonej. Będąc inżynierem, zajmował się inwestycjami.
Oskarżony Adrian Cz . podczas pierwszej rozprawy w sprawie o zabójstwo pracownika Tramwajów Warszawskich ADAM STĘPIEŃ
C. nie przyznał się do zabójstwa. Nie pamięta, co się działo po wyjściu na miasto. Zapewnia, że nigdy nikogo nie zaczepił, nie jest zdolny do agresji. Wyznaje pogląd, że życie jest największą wartością, jaką otrzymujemy od Boga.
Tak, miał przy sobie w saszetce nóż. Zabrał go, gdy szedł na grzyby i zapomniał wyjąć.
"Sąd nie jest panem Bogiem. Co się działo w głowie oskarżonego, to wie tylko oskarżony i to oskarżony po wyjściu z tej sali każdego dnia będzie sobie musiał odpowiedzieć, co się takiego stało, że będąc prawie trzeźwym, mając ułożone życie, mając narzeczoną, normalny dom, pracę, w wyniku przypadkowego zwarcia z obcym człowiekiem na ulicy sześć razy dźgnął go nożem".
To znów sędzia Gąciarek. Adriana C. skazał na 15 lat więzienia, później sąd drugiej instancji zaostrzył wyrok do 25 lat.
Sędzia Piotr Gąciarek podczas pierwszej rozprawy w sprawie o zabójstwo pracownika Tramwajów Warszawskich ADAM STĘPIEŃ
Nie byłoby 10 lat więzienia, gdyby wychodząc wieczorem z domu, wziął latarkę zamiast noża.
O wpół do pierwszej w nocy z 21 na 22 grudnia 2013 roku dyżurny policjant komisariatu w Nowym Dworze Mazowieckim odebrał telefon od mężczyzny, który przedstawił się jako Marcin W. Rozmówca poinformował, że na ulicy 29 listopada pijany przechodzień chciał stłuc szybę wystawową sklepu. Prawdopodobnie zamierzał się włamać. Zwrócił mu uwagę. Informator prosił, aby go odwieziono do domu, bo się boi, że napastnik go dogoni.
Kolejny telefon był z pogotowia ratunkowego. - W pobliżu pizzerii leży nieprzytomny mężczyzna, ma rany kłute brzucha.
32-letniego Damiana nie udało się uratować. Miał trzy promile alkoholu we krwi, był pod wpływem narkotyków. Biegły patomorfolog napisze później w opinii: "obrażenia nie są typowe dla samoistnego nadziania się na ostre narzędzie".
Mężczyznę, który się z nim szarpał, 40-letniego Marcina W. policja zatrzymała jeszcze tej samej nocy, śpiącego we własnym łóżku. - Koło pizzerii znalazłem się przez przypadek - przedstawił swoją wersję. - Odprowadzałem do domu szwagierkę i jej męża, których gościliśmy z żoną na kolacji. Wychodząc wziąłem nóż myśliwski - na osiedlu jest marne oświetlenie. W drodze powrotnej zauważyłem, że jakiś człowiek usiłuje włamać się do sklepu spożywczego.
Ten mężczyzna miał go zaatakować. Szarpali się. - Dostałem w nos rękojeścią mojego noża, prawdopodobnie wyrwał mi go w chwili, gdy wysunął się z pokrowca. Zalany krwią, zdołałem odepchnąć atakującego i uciekłem w kierunku bloków.
Marcin W. dopiero w areszcie dowiedział się o śmierci mężczyzny, z którym miał scysję. Był zdruzgotany. - Nie zamierzałem zrobić temu człowiekowi krzywdy - zapewniał, nie mogąc opanować płaczu. Wywiad środowiskowy, a także z miejsca pracy przedstawiały oskarżonego w jak najlepszym świetle.
- Cios był zadany na oślep, ale oskarżony używając takiego narzędzia godził się, że może dojść do poważnych obrażeń. Późniejsze zachowanie oskarżonego, m.in. spokojny sen, gdy dotarł do domu wskazują, że nie miał on zabójczych zamiarów. Jednakże orzeczona kara musi dawać społeczeństwu sygnał, że nie tak rozwiązuje się konflikty - uzasadniała wyrok sędzia Agnieszka Wilk z praskiego sądu okręgowego. Marcina W. skazała go na 10 lat więzienia.
Kobiecie, którą okradł, zadał 50 ciosów nożem, bo wołała: "ratunku!" A to go denerwowało.
20 października 2015 r Aleksandra, analityczka medyczna w poznańskim szpitalu, miała drugą zmianę. Wieczorem, po wyjściu z autobusu na rynku w Kórniku podeszła do bankomatu, aby wypłacić 500 zł. Do domu miała dziesięć minut drogi.
21-letni Piotr L. chodził po miasteczku prawie dwie godziny, wypatrując kogoś, kogo mógłby okraść. Potrzebował pieniędzy na opłatę karty telefonicznej. W torbie na ramię schował duży kuchenny nóż - chciał nim nastraszyć swoją ofiarę. Kobieta, która odeszła od bankomatu, była - jego zdaniem - celem idealnym. Kiedy dobiegł do niej, zaczęła uciekać, wołając: "ratunku!". Przewróciła się, upadła na jezdnię. Kilka razy ją uderzył i odbiegł z torebką. Ona nadal krzyczała. To go zdenerwowało. Wrócił, wyjął nóż. Uderzał nim na oślep - mocno, aż pękło ostrze. Ciosów było pięćdziesiąt.
Dopiero wtedy ucichła. Odbiegł, wyjął z jej portmonetki 630 zł, torebkę z kluczami wyrzucił.
Aleksandra przeżyła dzięki temu, że miała grubą kurtkę. Podczas ataku straciła oko. Piotr L. został złapany, gdy policja pokazała w nagranie z ulicznego monitoringu, na którym było widać nożownika. Kolega z pracy rozpoznał go po charakterystycznej torbie. Oskarżony miał dobrą opinię w swoim środowisku.
Po wyroku, skazany napisał list do Aleksandry: "Nie mam słów, aby przeprosić Panią za to, co się stało. (…). Jest mi niezmiernie wstyd, że z tak błahego powodu wyrządziłem Pani krzywdę. (…) Jest mi wstyd przed ludźmi, którzy mnie wcześniej znali: księdzem, katechetką, nauczycielami, a przede wszystkim moimi rodzicami".
Sąd Okręgowy w Poznaniu skazał Piotra L. na 25 lat.
Kiedy jego partnerka chciała odejść, wyładował złość na nieznanej mu kobiecie, dotkliwie raniąc ją nożem.
24-letnia Karolina, zajęta rozmową przez telefon w swym fordzie focusie na parkingu centrum handlowego w Markach, nagle poczuła ostre ukłucie w plecy. Przy uchylonych drzwiach samochodu stał mężczyzna w czapce z daszkiem. W ręku miał długi nóż, Gdy odwróciła się w jego stronę, przeciął jej twarz, zranił klatkę piersiową. Nic nie mówił. Kiedy odbiegł, dziewczyna cała we krwi wyczołgała się z samochodu. Ratunek przyszedł w ostatniej chwili. Ofiarę napaści w stanie ciężkim, z rozległymi ranami głowy, przeciętym językiem, odmą płucną i uszkodzonym osierdziem przewieziono do szpitala. Operacja trwała dziewięć godzin.
Napastnikiem był 26-letni Andrzej A. Przesłuchiwany kilkakrotnie, nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego zaatakował przypadkową, nieznaną mu kobietę. - Przypuszczam - wyjaśniał nieporadnie - że ma to związek z moim niedanym życiem osobistym. Trzy miesiące przed tragicznym wydarzeniem zamieszkałem z Mirką. Bardzo chciałem założyć z nią rodzinę, mieć dzieci. Kiedy zaszła w ciążę i ponoć poroniła, uznałem, że mnie oszukuje. Daremnie klęczałem przed nią, błagałem. Zimna suka już kombinowała z innym - powiedział do protokołu.
Dostał 14 lat. - W porównaniu z wysoką karą, jakiej domagał się pan prokurator, to mało. Ale oskarżony zbrodni nie planował - powiedziała sędzia Barbara Piwnik po ogłoszeniu wyroku.
Miejscem tragedii jest zazwyczaj kuchnia albo łóżko. Kilka minut wcześniej są w miłosnym uścisku, nagle wybucha kłótnia i jedno z nich sięga po nóż, który leży na wyciągnięcie ręki.
Odciął swojej dziewczynie głowę maczetą, bo nie chciała go dłużej utrzymywać i pogrążać się w odmętach nieustannego kłamstwa.
10 maja 2019 roku. Druga w nocy. Pod blok na warszawskim Ursynowie podjeżdża radiowóz policyjny. 26-letni Mateusz Z. prowadzi patrol do lokalu w suterenie, gdzie na łóżku leży martwa, naga dziewczyna. To Katarzyna. Jej zakrwawiona głowa jest odcięta. Obok narzędzie zbrodni - pokaźnych rozmiarów maczeta. Wszystko wokół pobryzgane krwią.
Podczas przesłuchania na komendzie mężczyzna opowiada, że od czterech lat jest w związku Katarzyną, z zawodu architektką. Tamtej nocy pili alkohol, on wciągnął amfę. W pewnej chwili uznali, że życie nie ma sensu. Wkrótce potem Katarzyna usnęła. On miał zwidy, coś mu kazało zabić dziewczynę; w przeciwnym razie zginie z jej rąk.
Prowadzący dochodzenie niewiele dowiedzieli się o pokrzywdzonej. Była samotna, bez kontaktu z rodzicami, których nie udało się odnaleźć.
Mateusz Z. na korytarzu sądowym FOT. KAMIL SIAŁKOWSKI
Mateusz Z. przyznał się do zamordowania Katarzyny. - Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego to zrobiłem - wyznał. Został skazany na 25 lat więzienia.
Wzajemnie się zdradzali, potem godzili. Ona, choć często bita, lawirowała między dwoma kochankami. Do czasu. Kuchenny nóż rozciął ten patologiczny węzeł.
W sądzie cały czas patrzy na nią. - To jest moja partnerka. Żyjemy w konkubinacie od początku 2015 roku – w ten sposób Bogdan odpowiada na pytanie, czy zna oskarżoną. Widać, że jest zakochany. - Czy pan wie, że oskarżona Beata S. cały czas była w związku z Robertem? - prokurator pyta świadka.
- Nie mogła mu się sprzeciwić. Dla pewności, że nie wyjdzie z domu, bił ją po twarzy tak, aby z siniakami wstydziła się pokazać w bloku, w którym sprzątała.
11 listopada 2015 roku dyżurny policjant w Otwocku usłyszał w słuchawce: - Proszę szybko przyjechać, mój konkubent poślizgnął się i nadział na nóż.
- To ja dzwoniłam - powiedziała z płaczem Beata S., otwierając funkcjonariuszowi drzwi do kawalerki. Na jej ramionach była krew. Milicjant zobaczył jęczącego na łóżku mężczyznę. Robert miał głębokie rany kłute, ostrze trafiło w płuco i aortę. Nie udało się go uratować.
Beata S. przyznała się do ugodzenia Roberta. Zrobiła to - jak wyjaśniała - niechcący, broniąc się przed atakującym ją kochankiem.
Wiele razy musiała przed nim uciekać z własnego mieszkania. Zdradzał, a równocześnie był o nią zazdrosny. Śledził, prowokował kłótnie. Potem wychodził, jeszcze w progu obrzucając ją przekleństwami. I znikał. Po kilka dniach przepraszał, pytał, czy może przyjść. Tak też było w listopadzie. Dała się przebłagać. Postanowili, że zaczną wszystko od początku.
Na pojednanie przyrządziła wystawną kolację. Wrócił z torbą, w której miał brudną odzież. Ciasto dochodziło jeszcze w piekarniku, gdy postanowiła włączyć pralkę. Segregując rzeczy do prania z torby kochanka natknęła się na prezerwatywy i damskie skarpety. Tego już było dla niej za dużo. - Wykrzyczałam mu: w prawo albo w lewo, niech wybiera - zeznała podczas przesłuchania. - On złapał mnie za włosy, przewrócił, bokserskimi ciosami uderzał, gdzie popadnie. Broniąc się, złapałam to, co miałam pod ręką w kuchni, czyli nóż. Robert ścisnął mi nadgarstki i wtedy nadział się na ostrze.
Biegły inaczej ocenił przebieg wydarzeń w kuchni. Linia ciosu wskazywała, że zadała go kobieta. Beata S. została skazana na 15 lat więzienia.
Nie opuścisz mnie aż do śmierci. Zginiemy razem.
- Zmarnowałam przy tobie trzy lata mego życia - Anna powiedziała Mateuszowi K, pakując swoje rzeczy do walizki.
Wszyscy w Lubartowie mówili o nich: taka piękna para. I jak się kochają! Trzymali się za ręce już w liceum. Potem ona poszła na studia do Lublina, on pauzował, bo nie zdał na medycynę. Żeby młodzi byli razem, jego rodzice urządzili im mieszkanie w Lublinie. Właśnie z tego lokalu Anna wyprowadzała się 8 sierpnia 2013 roku.
W rodzinnym domu otrzymała od Mateusza SMS-a: "Już podjąłem decyzję, wiem, co mam zrobić". Poprosiła matkę Ewę, aby w nocy spały razem. Wieczorem sprawdziła, czy wszystkie okna są pozamykane, a pies waruje koło drzwi. O wpół do siódmej rano Ewa wyszła z psem na spacer. Kiedy po powrocie zajrzała do sypialni, zobaczyła córkę leżącą na podłodze w kałuży krwi. Gardło martwej dziewczyny było dwukrotnie przecięte, łącznie z tętnicą.
W tej samej godzinie policjant na posterunku w miejscowości Tarło pod Lubartowem odebrał telefon, że jakiś chłopak rzuca się pod przejeżdżające samochody. Niedoszły samobójca jest poparzony, z twarzy zwisa mu płat spalonej skóry. Następna wiadomość dotyczyła płonącego samochodu, który palił się w pobliżu. Desperatem okazał się 21-letni Mateusz K.
Proces przed Sądem Okręgowym w Lublinie odbywał się przy zamkniętych drzwiach. Prawomocny wyrok - po dwóch procesach - brzmiał: 15 lat więzienia.
Pójdziesz ze mną do łóżka, nie będziesz musiała płacić zaległego czynszu - Jan T., 60-latek z Białołęki, złożył Agnieszce propozycję nie do odrzucenia. Ale ona się nie zgodziła. Nie wiadomo, czy chciał wymusić na niej uległość grożąc nożem, czy użył go w porywie wściekłości.
T. jest po rozwodzie. Utrzymuje się z zasiłku socjalnego i wynajmowania pokoju z aneksem kuchennym na parterze. 20 lat młodsza Agnieszka też jest rozwódką, wychowuje dwójkę dzieci. Mieszka u niego już drugi miesiąc, spóźnia się z czynszem.
Wieczór, 28 lipca 2017 roku. T. rozpala grilla. Później powie w sądzie, że chciał "uczcić nowy etap w życiu". Jest już późno, dzieci poszły spać, siedzą sami na tarasie. Atmosferę zakłóca 9-letnia córka lokatorki. Agnieszka idzie do niej.
Jan T. słucha uzasadnienia wyroku FOT. KAMIL SIAŁKOWSKI
Wraca i - to opowieść Jana T. - po ciemku upada na stolik. Jeden z potłuczonych kufli wbija się w jej szyję. Biegli obalają wersję mężczyzny - kobieta ginie od ciosu nożem. Są w stanie podać pod jakim kątem zadawał jej ciosy.
Agnieszka pisze z jedną z córek: "Robi jazdę jak wczoraj, sceny zazdrości. Od rana daje czadu, cała się trzęsę z nerwów i łeb mi pęka".
W telefonie zachowują się też wiadomości wysyłane do Jana: "Molestowałeś mnie. Po tygodniu znajomości wywaliłeś w drzwiach f**ta i szarpałeś mnie, abym go wzięła". Wymiana zdań jest burzliwa. Dwa dni przed tragedią ostatni SMS od Jana. "Bez twych oczu szmaragdowych życie traci dla mnie sens".
Sąd uznaje wyjaśnienia Jana T. za niewiarygodne, wewnętrznie sprzeczne. Nie ma wątpliwości, że to on zabił Agnieszkę. Prawomocny wyrok - 25 lat więzienia.
Nie chciała zabić narzeczonego, a tak się stało. To było silne rozładowanie emocji, które narastały od dłuższego czasu.
Ranka na piersi była mała. Marta opatrzyła ją bandażem i zaprowadziła Konrada do łóżka. Przepraszał, że się kłócili. Przecież jest dla niego całym światem. - Nic nie mów - prosiła. I też go zapewniała o swej miłości.
Pogotowie wezwali kilka godzin później. Konrad poinformował ratownika, że sam niechcący nabił się na nóż. Wtedy ona dodała, że nie była świadkiem wypadku, gdyż wróciła do domu o północy.
Zabrali go na noszach; zapewniała, że dotrze za nim do szpitala, tylko się ogarnie. Właśnie wrzucała zakrwawioną pościel do pralki, gdy w drzwiach stanęli policjanci. Powiedzieli, że Konrad K. nie żyje, zmarł w karetce.
26-letnia Marta G., studentka czwartego roku prawa, aby zapłacić za studia, dorabiała jako pomoc księgowej. Starszy od niej o rok Konrad zakończył edukację na pierwszej klasie liceum. Został kelnerem w barze.
Podczas pierwszego przesłuchania Marta G. trzymała się wersji podanej przez narzeczonego. Ponownie rozpytywana, zmieniła opis wydarzeń. Otóż 21 kwietnia 2009 roku kończyło się kilkumiesięczne zwolnienie chorobowe Konrada i z tego powodu zaprosił sąsiadów w bloku na grillowanie. W ogródku siedzieli do 23. Ona wykrzyczała mu, że się stacza, jak jego ojciec i brat, którzy przepili wszystko. Była zdenerwowana, że przejadają 40 tys. złotych kredytu, przeznaczonego na wesele. Kiedy Konrad ją uderzył, pobiegła do kuchni po nóż, krzycząc, że przetnie sobie żyły.
On poszedł za nią. Złapał jej rękę z nożem próbując go wyrwać. - Po 10 minutach zabrakło mi sił - zeznawała kobieta - Konrad silniej pociągnął i niechcący wbił sobie ostrze w klatkę piersiową.
Zdaniem biegłego, było inaczej. 25-centymetrowa rana w ciele ofiary, przebiegająca od góry ku dołowi wskazywała na celowo zadany cios.
Oskarżona o zabójstwo została zbadana przez biegłych psychiatrów i psychologów. Uznali, że nie radziła sobie ze stresem. Niepohamowana skłonność narzeczonego do picia nasunęła kobiecie obrazy dzieciństwa z wychowującym ją dziadkiem alkoholikiem. Poczuła znajome zagrożenie.
- Nie mogłam uwierzyć - Marta G. zwierzała się psychologowi - że życie z Konradem toczy się w niewłaściwą stronę, przecież on był moim wybawicielem od okrucieństw w rodzinnym domu. Dostałam histerii, mówiłam straszne rzeczy, że go nienawidzę.
Sąd prawomocnie skazał Martę G. na pięć lat więzienia. Z uzasadnienia: "Nie sięgnęła po nóż, aby zrobić sobie krzywdę. To było rozładowanie emocji, które wybuchły w trakcie awantury, a narastały od dłuższego czasu. Nie chciała zabić swego partnera, ale była świadoma konsekwencji uderzenia. Na studiach uczyła się podstaw kryminalistyki".
15-letni uczeń z Wawra planuje morderstwo Kuby na szkolnym korytarzu.
9 maja 2019 roku, godzina 23.36. 15-letni Emil B. pisze do kolegi ze szkoły. "Jak sądzisz, poprawczak czy już puchę wpi***olę?". Ten uspokaja: "Poprawa". "Zobaczymy, idę spać k***a".
Rano Emil B. dopytuje jeszcze, czy rok starszy Kuba na pewno przyszedł do szkoły. Kolega blefuje, od razu dzwoni do jego mamy. By ostrzec. Kuba w nocy dostał SMS-a od Emila B.: "Jutro będziesz gwiazdą telewizji".
Jest godz. 11.05. Emil B. wchodzi do szkoły. Mama Kuby jest w gabinecie wicedyrektorki szkoły. Przyszła porozmawiać, wie, że B. wygraża synowi. Po spotkaniu wychodzą na korytarz, widzą krwawe ślady, które prowadzą do jednej z klas. Tam, przed tablicą leży Kuba, w kałuży krwi. Na ratunek nie ma szans.
- Zrobiłem słusznie - mówi Emil w pokoju nauczycielskim, chwilę po zabójstwie.
Szkoła w Wawrze, gdzie doszło do tragedii fot. Kamil Siałkowski
Nastolatek trafia do aresztu śledczego. - Może synowi brakowało silnej ręki, albo częstszej rozmowy ze mną? - zastanawia się zrozpaczony ojciec chłopca podczas przesłuchania. Jest kierowcą tirów, jeździ na międzynarodowe trasy, w ciągu roku nie ma go domu przez kilka miesięcy.
Śledczy szukają motywu zabójstwa. Wychodzi na jaw, że Kuba ukradł bratu pieniądze i zwalił to na skumplowanego z Emilem Konrada W. Emil miał za to pobić Kubę. Przyszedł do szkoły z nożem.
Inną wersję przedstawia ojciec podejrzanego, który prowadzi prywatne śledztwo. Emil odpowiadał przed dilerami narkotyków za Kubę, który wziął używki do rozprowadzenia w szkole i nie zapłacił. Emil, gwarantujący spłatę długu, miał dostać taki wybór: albo on zabije, albo oni jego.
Emil B. został skazany na 25 lat więzienia.
OSKARŻAM - cykl kryminalny Gazeta.pl Grafika: Marta Kondrusik