Ta strona zawiera treści przeznaczone wyłącznie dla osób dorosłych
Sprawca był niepoczytalny, nie można mu przypisać winy - mówią rzecznicy sądów czy prokuratur, gdy przychodzi do podsumowania sprawy głośnej zbrodni. Niepoczytalność to nie jest jednak żadna choroba. Jak tłumaczy w rozmowie z Gazeta.pl biegły psychiatra prof. Janusz Heitzman, niepoczytalność nie jest terminem medycznym, tylko konstruktem prawnym. - To taki stan umysłu, który sprawia, że np. zabójcy nie można przypisać winy, chociaż faktycznie jest on sprawcą. Człowiek niepoczytalny nie jest zdolny do rozpoznania znaczenia swojego czynu i nie ma możliwości pokierowania swoim postępowaniem.
Winny nie jest człowiek, który popełnia przestępstwo, a winna jest jego choroba. To trudne do zrozumienia dla laika - wyjaśnia prof. Heitzman.
- To po mnie idziecie - powiedział 19-letni wówczas Maksymilian do policjantów wezwanych 31 stycznia 2019 roku na interwencję do bloku na warszawskiej Woli. Chłopak kilka dni wcześniej na prośbę matki, zamieszkał u swoich dziadków. Kobieta chciała, by syn odnalazł spokój po pobycie w szpitalu psychiatrycznym. Wyszedł z niego pomimo urojeń i niepokojących zachowań.
Pani Joanna, babcia Maksymiliana, wyszła z domu po południu. Gdy wróciła wieczorem w towarzystwie córki, drzwi otworzył jej wnuczek. "Gdzie jest dziadek?" - pytała. Maksymilian wskazał palcem na drzwi pokoju Henryka i podał babci klucz.
- Radzę tam nie wchodzić, bo go właśnie zadźgałem i leży we krwi - dodał. Mężczyzna leżał na podłodze, przykryty był kołdrą. Lekarz stwierdził zgon na miejscu.
Policja zabezpieczyła nóż o długości ostrza 7,5 cm, na którym roiło się od śladów linii papilarnych 19-latka. Nie próbował zacierać śladów. Nie kwestionował też swojej winy i opisał prokuratorowi jak zamordował swojego dziadka. Wyjaśnienia były bardzo szczegółowe, momentami przerażające. - Tego dnia spotkałem się z mamą i wróciłem pewnie około osiemnastej. Zobaczyłem dziadka, który siedział w pokoju na swoim łóżku i go zadźgałem. Nóż wziąłem z kuchni - mówił. Maksymilian pamiętał jak nóż wyglądał. Pamiętał, że pierwsze ciosy zadał dziadkowi w plecy. - Próbował mnie powstrzymać, łapał mnie za nadgarstki i mówił, że mnie kocha i żebym przestał, że wszystko można jeszcze odwrócić - relacjonował. Chłopak opowiedział prokuratorowi, że "z dziadkiem była zabawa", że dźgał Henryka H. w klatkę piersiową i dusił poduszką, by sąsiedzi nie słyszeli krzyków, klękał mu także na szyi i wbił nóż w oko. Twierdził, że czekał aż "dziadek się wykrwawi", nad ciałem wypowiedział "Requiescat in pace", umył się i czekał na babcię. Mimo logicznych i bardzo szczegółowych wyjaśnień, poczytalność Maksymiliana budziła spore wątpliwości. Diagnoza? Zespół paranoidalny i zagrożenie, że zabije ponownie. Latem tego samego roku do sądu trafił wniosek o umorzenie śledztwa i skierowanie 19-latka do izolacji, w której przebywa do dziś.
Ksiądz Łukasz z parafii pod wezwaniem świętego Augustyna dobrze znał Jana. W tej części Muranowa wszyscy się kojarzą, szczególnie gdy co niedziela spotykają się modląc przed tym samym ołtarzem. Pod koniec 2018 roku Jan nagle zniknął, nie pojawiał się już na mszy. W kościele pokazał się dopiero wiosną. Był 11 kwietnia, środek dnia, a on kręcił się i zachowywał inaczej niż zwykle, ale nie zaczepiał modlących się w świątyni osób. Ksiądz zwrócił uwagę na jego ubiór - mężczyzna miał na sobie krótkie spodenki, choć temperatura na zewnątrz nie przekraczała kilku stopni Celsjusza.
Atak na plebanii na Muranowie w Warszawie fot. czytelnik
O tym, co było dalej, wiadomo z akt prokuratorskiego śledztwa. Ksiądz Łukasz zeznał, że około 16.30 usłyszał rumor na plebanii. Wyszedł na korytarz i zobaczył Jana B., który szarpał i okładał jakiegoś mocno zakrwawionego mężczyznę. Duchowny krzyczał, by B. zostawił ofiarę, ale napastnik nie reagował i podnosił pokrzywdzonego do góry. Ksiądz Łukasz widząc, że jego krzyki niewiele pomogą, chwycił telefon i zadzwonił pod numer alarmowy. Rozwścieczony B. rzucił się na zakonnika i kilka razy uderzył go pięścią w twarz. Ksiądz zdołał uciec na piętro i wezwał pomoc, ale napastnik zdążył uciec. Policja zauważyła go przed kościołem. - Idźcie tam, jeszcze da się go uratować! - wołał do funkcjonariuszy.
Podczas zatrzymania Jan B. stracił przytomność i trafił do szpitala, gdzie przebywał w stanie śpiączki farmakologicznej. Dopiero, gdy udało się go wybudzić, prokurator przedstawił mu zarzuty, w tym zarzut zabójstwa 65-letniego Marka. Zupełnie obcy sprawcy mężczyzna zmarł w szpitalu, miał zmiażdżoną głowę.
Po wysłuchaniu treści zarzutów Jan B. powiedział do prokuratora "Abba, Ojcze!". Powtórzył to jeszcze kilka razy, po czym oznajmił, że rozumie, o co jest podejrzany. - Przyznaje się pan do zarzucanych czynów? - pytał śledczy. - No nie. Absolutnie nie pamiętam, co się stało. Zostałem otruty - powiedział.
Jan B. (w białej koszulce) podczas jednej z walk w klubie Legia Fight Club fot. YouTube
Badanie toksykologiczne wykazało, że B. był odurzony narkotykami, ale to nie one sprawiły, że nigdy nie stanął przed sądem za dokonaną zbrodnię. Biegli psychiatrzy wspierani w swojej opinii o analizę psychologiczną stwierdzili, że Jan B. jest chory psychicznie. Cierpi na zespół paranoidalny i jest uzależniony od środków psychoaktywnych, a nagłe zatrzymanie krążenia i śpiączka, w którą wpadł po zatrzymaniu, trwale uszkodziły jego mózg. Eksperci byli zgodni, że B. może zagrażać społeczeństwu, bo uważa on, że nie potrzebuje leczenia i bezkrytycznie podchodzi do swojej choroby. 42-letni dziś mężczyzna od czterech lat przebywa w izolacji.
Krzysztofowi S. w życiu się nie wiodło. Ciężko mu było znaleźć pracę, a po rozwodzie wprowadził się ponownie do mieszkania swoich rodziców. Nadużywał alkoholu, dorywczo zarabiał grosze, ale próbował sobie jakoś wszystko poukładać. - To dobry chłopak, ale z problemami - mówiła mi jego siostra, spotkana na sądowym korytarzu. Zanim jednak ona i ja spotkałyśmy się w gmachu przy al. Solidarności w Warszawie, doszło do bardzo głośnej i przerażającej zbrodni.
W sobotę 20 lutego 2016 roku mama Krzysztofa S. obchodziła sześćdziesiąte urodziny. Świętowali w mieszkaniu, w którym 35-latek od jakiegoś czasu zamieszkiwał.
Blok przy ul. Długosza na Woli fot. Dariusz Borowicz/ Agencja Wyborcza.pl
Wyszedł po 21 i pojechał na ulicę Długosza, do swojej dziewczyny Ani. Ich związek był krótki, nieco burzliwy, ale deklarowali wzajemną miłość i za kilka tygodni mieli wziąć ślub. Rodziców zaniepokoiło, że Krzysztof nie wrócił na noc i nie poinformował o tym bliskich. Pojawił się dopiero o świcie. Był roztrzęsiony, nieco brudny i ciężko mu było sklejać zdania. W końcu powiedział matce, że "obciął głowę jakiejś babie", później wyjaśnił, że chodzi właśnie o Anię.
- Obciąłem jej głowę i wyszedłem z nią na klatkę schodową w samej bieliźnie - tak mniej więcej brzmiała jego wypowiedź.
Rodzina zaprowadziła 35-latka na policję, a z komisariatu w asyście funkcjonariuszy Krzysztof pojechał znów do mieszkania partnerki. Na klatce schodowej było mnóstwo śladów krwi, a w korytarzu mieszkania leżała ludzka głowa. Pozostała część ciała Anny znajdowała się obok kanapy w salonie. Lista obrażeń, które podczas sekcji zwłok odnotowali u niej biegli, była niezwykle długa. Przed śmiercią kobieta była bita.
Przesłuchani w tej sprawie sąsiedzi Anny zeznali, że nad ranem słyszeli awanturę i hałas na korytarzu. Krzysztof walił do sąsiednich drzwi, choć nie wiadomo, w jakim celi. Jeden ze świadków uchylił drzwi i zobaczył mężczyznę w majtkach, z nożem w jednej dłoni i "jakąś peruką" w drugiej. Podobno krzyczał, że "obciął głowę manekinowi". To samo opowiadał później przypadkowym osobom spotkanym pod blokiem ofiary. Nikt nie traktował tych słów poważnie.
Prokurator pytał Krzysztofa czy i dlaczego zamordował swoją partnerkę, ale ten nie był w stanie odnieść się do sprawy, bo wypił tej nocy sporo alkoholu i niewiele pamiętał. Miał "przebłyski", że zabił Annę. Jednym z wymienianych przez niego powodów miało być przyłapanie ukochanej podczas "imprezy z innym mężczyzną". Sprawca usłyszał zarzut zabójstwa ze szczególnym okrucieństwem, bo eksperci ustalili, że zanim odrąbał Annie głowę, kobieta jeszcze żyła.
Według biegłych Krzysztof chory psychicznie nie jest, ale w wyniku upicia dostał objawów psychozy z omamami słuchowymi i wzrokowymi oraz zaburzeniami świadomości. W chwili dokonywania zabójstwa mężczyzna był niepoczytalny, ale eksperci stwierdzili, że mógłby być sprawcą kolejnej tragedii, jeśli nie podejmie właściwego leczenia, przede wszystkim z uzależnienia od alkoholu.
Do października 2017 roku o ulicy Walcowniczej w Warszawie słyszeli zapewne tylko mieszkańcy dzielnicy Wawer i najbliższych okolic. Piękna okolica, dużo jednorodzinnych zabudowań, wokół cisza, spokój i sporo zieleni. Był wtorek, gdy po willowym osiedlu niósł się echem przeraźliwy kobiecy krzyk i wołanie o pomoc. Chwilę później ulicę zablokowały policyjne radiowozy, karetki pogotowia i fotoreporterzy, którzy relacjonowali działania służb na miejscu potwornej zbrodni.
Dom przy ul. Walcowniczej w Falenicy, w którym dokonano podwójnego morderstwa Fot. Dariusz Borowicz / Agencja Wyborcza.pl
W domu rodziny G. doszło do awantury między 50-letnim Krzysztofem, a jego najstarszym dzieckiem, 25-letnim Mateuszem. Chłopak miał ponoć kolejny raz słuchać od ojca, że ten w jego wieku sam się utrzymywał, miał żonę i syna i plany na przyszłość. Mężczyźnie przeszkadzało, że jego pierworodny nie jest tak przedsiębiorczy, jak tego oczekiwał. Kłótni przysłuchiwała się matka i siostra.
Ojciec, który siedział na kanapie w salonie, prawdopodobnie nie spodziewał się, że będą to ostatnie słowa, jakie w życiu wypowie. Mateusza ogarnął szał. Chwycił z kuchni dwa noże i rzucił się na ojca, dźgając na oślep w klatkę piersiową.
Przerażona matka, próbowała odciągnąć 25-latka od męża, ale chłopak zamiast ochłonąć, zaatakował również ją. Godzona nożem w klatkę piersiową kobieta zaczęła uciekać z salonu i wybiegła na taras, gdzie straciła przytomność. Nastoletnia Ewelina próbowała matkę reanimować, ale 49-latka wykrwawiła się jeszcze przed przyjazdem pogotowia.
Pomoc wezwała siostra Mateusza G. Dyspozytor numeru 112 wiedział, kto jest sprawcą zdarzenia. Po policję i ratowników wybiegł przed dom najmłodszy z rodzeństwa, powiedział policjantom, że Mateusz "zadźgał rodziców" i wskazał, gdzie szukać pokrzywdzonych. Dwaj funkcjonariusze, którzy jako pierwsi przybyli na miejsce tragedii, zastali brudnego od krwi 25-latka w korytarzu, uzbrojonego w dwa noże. Chłopak został zatrzymany. Podczas przesłuchania nie przyznał się do winy i odmówił składania wyjaśnień. Nie odezwał się także na posiedzeniu aresztowym. Jego rodzeństwo także odmówiło składania zeznań, mieli do tego prawo jako osoby najbliższe. Śledczy mówili mi później, że oboje bali się Mateusza.
Biegli psychiatrzy przeprowadzili badanie poczytalności, któremu poddawany jest każdy sprawca zbrodni. Mateusz został uznany za chorego psychicznie. Według biegłych jest bardzo inteligentny, ale ma schizoidalne zaburzenia osobowości i skłonność do występowania psychotycznych zaburzeń psychicznych. Eksperci stwierdzili, że 25-latek może ponownie dokonać zbrodni, bo nie jest w stanie się kontrolować "w warunkach obciążenia emocjonalnego", a jego reakcje są "niewspółmierne do bodźców". Sprawca jest od kilku lat leczony w zakładzie psychiatrycznym na północy kraju.
Anita za kilka tygodni miała urodzić drugie dziecko, córeczkę o imieniu Blanka. Z mężem, Pawłem, miała już 7-letniego syna. We wsi Lisowo pod Radomiem, gdzie para zamieszkiwała, niewiele o nich wiedzieli. 34-letni wojskowy, doświadczony traumą po zagranicznych misjach wojennych, nie był dla sąsiadów zbyt przystępny.
Wieczorem 18 września 2019 roku Paweł wrócił z pracy w jednostce wojskowej. Poszedł do mieszkającej obok kobiety i zaprowadził tam Olka. Poprosił o opiekę nad siedmiolatkiem, bo chciał porozmawiać z żoną bez obecności chłopca. Sąsiadka była w szoku, gdy mężczyzna wrócił po dłuższej chwili i oznajmił, że chce zabrać syna, a zapytany o żonę powiedział "zrobiłem, co trzeba było". Sąsiadka zamknęła się z chłopcem w domu, wezwała policję. Paweł nie uciekał, nie stawiał też oporu przy zatrzymaniu. Był trzeźwy i wyjątkowo opanowany.
Ratownicy znaleźli Anitę jeszcze żywą, choć jej ciało było zmasakrowane. Mąż katował ją siekierą, uderzając w twarz i szyję. Miała popękaną czaszkę, odciętą żuchwę i inne obrażenia, wskazujące na to, że broniła siebie i dziecka w jej łonie.
Nie zdołała uciec, bo mąż zamknął wcześniej drzwi na klucz. Ofiara trafiła na stół operacyjny. Lekarze próbowali ratować życie jej nienarodzonej córeczki, ale organizm matki był zbyt słaby i dziewczynka zmarła.
Paweł usłyszał zarzut usiłowania zabójstwa żony i zabójstwa dziecka. Podczas przesłuchania w wydziale ds. wojskowych Prokuratury Okręgowej w Warszawie nie próbował nawet kłamać, że ze zdarzeniem nic go nie łączy. Prokuratura nigdy nie ujawniła treści jego wyjaśnień. Niektóre media spekulowały, że Anita miała planować odejście od męża. Pawła skierowano na obserwację, podczas której biegli zgodnie orzekli, że mężczyzna nie wiedział co robi i nie mógł pokierować swoim postępowaniem. W związku z niepoczytalnością sprawcy, został on latem 2020 roku umieszczony w zakładzie psychiatrii sądowej.
Anita przez kilka miesięcy była w śpiączce. Przeszła szereg operacji i żaden ze specjalistów nie spodziewał się, że kiedykolwiek odzyska świadomość. Trzy miesiące później wybudziła się i po żmudnej rehabilitacji odzyskała częściową sprawność. Środki na jej leczenie zbierane są cały czas.
Z punktu widzenia zdrowego, żyjącego zgodnie ze społecznymi normami człowieka, każdy kto odbiera życie drugiemu, musiał chyba oszaleć. Jednak według statystyk tylko dwóch na 100 badanych sprawców zbrodni ma całkowicie zniesioną poczytalność, czyli zupełnie nie wiedziało, co czyni ani nie było w stanie się pohamować. U zaledwie 20 proc. ta poczytalność jest częściowo bądź mocno ograniczona - czasem przez silne emocje, czasem przez zaburzenia osobowości. Reszta oszukując, krzywdząc i zabijając doskonale wie, co robi. Wiedzą, że zabijać nie wolno. Wiedzą, że czeka ich kara. Ale sięgają po nóż.
Niepoczytalność sprawcy, który popełnił okrutną zbrodnię, jest źle odbierana przez społeczeństwo. Ofiary bądź ich rodziny nie mają poczucia sprawiedliwości, jaką mógłby wymierzyć tylko sąd. A w komentarzach często pojawiają się stwierdzenia, że ktoś "udaje wariata", żeby uniknąć kary. Już na pewno nikt choremu nie współczuje i niewielu wierzy w jego powrót do zdrowia.
- Niepoczytalny nie popełnia przestępstwa, ale podlega regulacjom prawnym, które mają chronić społeczeństwo, żeby po raz kolejny nie dokonał czynu, za który później nie odpowie karnie.
Sądy stosują tzw. środki zabezpieczające, które polegają na izolacji połączonej z leczeniem, kontrolowanym przez sąd. Może się oczywiście okazać, że osoba jest niepodatna na leczenie. Nie określa się z góry czasu izolacji sprawcy, tak jak to robi sąd w przypadku kary więzienia. Izolacja jest stosowana tak długo, jak długo istnieje zagrożenie. Może trwać nawet do końca życia - opowiada prof. Heitzman. Według profesora "udawanie wariata" jest na dłuższą metę niemożliwe, choć wielu sprawców zbrodni podejmuje takie próby. Nie da się także skutecznie udawać zdrowego, bo doświadczony biegły wychwyci takie manipulacje.
OSKARŻAM - cykl kryminalny Gazeta.pl Grafika: Marta Kondrusik