Z ustaleń biegłego, który badał okoliczności wypadku na A1 wynika, że kierowca bmw jechał z prędkością co najmniej 253 kilometrów na godzinę. Z obliczeń dziennikarzy "Auto Świat" wynika, że przy standardowym czasie reakcji wynoszącym jedną sekundę, od momentu zauważania drugiego auta do wciśnięcia hamulca, bmw mogło przejechać około 70 metrów.
Z kolei od wciśnięcia hamulca do pełnego zatrzymania samochodu auto mogło przejechać nawet 360 metrów. Całkowita droga zatrzymania pojazdu przy prędkości 253 km/h wynosi około 430 metrów. - Prędkość, z jaką miał jechać kierowca bmw, można porównać do prędkości startującego samolotu odrzutowego. To jest potworna prędkość. Kierowca pomylił pas startowy lub tor wyścigowy z drogą publiczną - powiedział dziennikarzom "Auto Świat" były policjant, ekspert ruchu drogowego Marek Konkolewski.
Jak zauważa, w nocy, gdy doszło do zdarzenia, widoczność jest dodatkowo ograniczona. Prowadząc po zmroku kierowca widzi co się dzieje w odległości około 50-60 metrów przed sobą. - Jadąc z prędkością ponad 250 km na godz. samochód pokonuje dystans ok. 70 m w ciągu 1 s. To jest rosyjska ruletka. Praw fizyki nie da się oszukać. Przy tak szybkiej jeździe występuje widzenie tunelowe, krytycznie zwęża się pole naszego widzenia. Ponadto samochód staje się mniej stabilny, jest znacznie bardziej podatny na podmuchy wiatru - wskazał dalej Konkolewski.
- Zwracam uwagę na to, że prowadzenie samochodu, nie wymaga od nas tylko czynności fizycznych, ale przede wszystkim intelektualnych. Musimy przewidywać, co może stać się na drodze. Przy takiej prędkości czasu na decyzję jest dramatycznie mało. Swoim zachowaniem i manewrami nie możemy zaskakiwać innych uczestników ruchu drogowego, bo zmniejszamy wtedy ich szanse na bezpieczną jazdę - dodał. Jak zauważył Konkolewski, nie sztuką jest rozpędzić auto, ale umieć nad nim zapanować i je zatrzymać. Ekspert ma też nadzieję, że śledczy "będą rzetelnie prowadzić dochodzenie w tej sprawie", ponieważ "opinia publiczna będzie im patrzeć na ręce".
Do tragicznego wypadku na 338. kilometrze autostrady A1 pod Piotrkowem Trybunalskim doszło w sobotę 16 września. Na początku policja przekazała, że samochód, którym jechała trzyosobowa rodzina, uderzył w bariery i stanął w płomieniach. W zdarzeniu zginęli Patryk, Martyna i ich pięcioletni syn Oliwier. Świadkowie przekazali, że było słychać krzyki rodziny, jednak płomienie były tak silne, że nikt nie mógł zbliżyć się do płonącego auta.
Już następnego dnia w mediach społecznościowych pojawiły się nagrania, na których było widać, że w wypadku mógł uczestniczyć inny samochód. Kierowca bmw miał migać światłami na kię, by ją wyminąć. Zdaniem użytkowników bmw jechało z prędkością ponad 300 km/h i mogło zahaczyć o pojazd, który uderzył w bariery. W internecie pojawiły się zdjęcia rozbitego bmw wraz z numerem tablicy rejestracyjnej, co pozwoliło internautom odnaleźć właściciela auta. W mediach społecznościowych łatwo można było znaleźć imię i nazwisko właściciela samochodu, nazwę jego firmy czy nawet zdjęcia z jego ślubu.
Dopiero w środę 27 września Zbigniew Ziobro przekazał, że w momencie zdarzenia bmw jechało z prędkością co najmniej 253 km/h. W piątek 29 września minister sprawiedliwości poinformował, że za Sebastianem Majtczakiem wydano list gończy. Z nieoficjalnych ustaleń portalu brd24.pl wynika, że mężczyzna uciekł z Polski pięć dni wcześniej.
Majtczak poszukiwany jest w związku z art. 177, par. 2 Kodeksu karnego, zgodnie z którym: "Jeżeli następstwem wypadku jest śmierć innej osoby albo ciężki uszczerbek na jej zdrowiu, sprawca podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 8".