Król dopalaczy czy ofiara ziobrowej nagonki? Koniec procesu Jana S.

Nie jestem żadnym królem dopalaczy, choć niektórzy chcą, żebym nim był. Wszystkie moje biznesy zawsze były legalne. Dowody, które rzekomo mnie obciążają, to czysta manipulacja - przekonywał w czwartek Jan S., oskarżony m.in. o kierowanie grupą handlującą dopalaczami. Prokurator żądał dla niego 13 lat pozbawienia wolności i wielomilionowej kary finansowej, a obrona wnosiła o uniewinnienie i zarzucała śledczemu polityczne rozgrywki kosztem oskarżonego.

Proces, w którym Jan S. oskarżony jest o kierowanie grupą handlującą śmiertelnie niebezpiecznymi dopalaczami, trwał ponad 30 miesięcy, a S. od prawie czterech lat przebywa w areszcie śledczym w Radomiu. Na rozprawy doprowadzany był w pomarańczowym uniformie, skuty jak niewolnik, bo komisja penitencjarna przyznała mu status szczególnie niebezpiecznego. Prokuratura oskarżyła także jego ojca – o pranie pieniędzy z przestępstw poprzez wzięcie auta w leasing oraz partnerkę Paulinę C., która miała ukochanemu dwukrotnie pomóc w przestępstwie. Proces był wyjątkowo długi, pełen osobistych wycieczek, które częściej przypominały teatralne występy niż lekcję prawa. Mowy końcowe trwały dwa dni. 

Zobacz wideo Władysław Kosiniak-Kamysz: Nie będzie nas na Marszu Wolności, bo prowadzimy swoją kampanię

Król nie znosi konkurencji

Autor aktu oskarżenia, prok. Wojciech Misiewicz z Prokuratury Rejonowej Warszawa- Praga Północ bardzo długo i obszernie przekonywał wysoki sąd, że na ławę oskarżonych Jan S. trafił w wyniku żmudnego śledztwa, a zebrane dowody "przemawiają same za siebie". Powoływał się na zeznania świadków, którzy wskazywali kluczową rolę Jana S. w dopalaczowym procederze. – Na tych wszystkich świadków składają się współpracownicy oskarżonego oraz ci, którzy odmawiali tej współpracy. Są świadkowie, którzy nabywali środki odurzające, którzy uczestniczyli w dostarczaniu komponentów chemicznych. Brakuje niestety świadków, którzy nie mogą zabrać głosu, bo nie dożyli tego postepowaniu – podkreślał prok. Misiewicz. Chodzi o pięć osób, które zmarły po zażyciu dopalaczy. Oskarżyciel publiczny zapewniał, że określenie "Król dopalaczy" to zasługa kreatywności przedstawicieli mediów, a nie organów ścigania, ale „słowo król pasuje do tego, jak Jan S. zarządzał swoim biznesem". – Różnica jest tylko taka, że monarcha na swoim terenie nie ma konkurencji, a oskarżony ją miał i chciał przejąć rynek, prześcignąć konkurencję w skali globalnej. Stworzył koncern, który z powodzeniem konkurował z innymi – dodał prokurator.

Oskarżyciel wnosił o wymierzenie Janowi S. kary łącznej 13 lat pozbawienia wolności i 225 tysięcy złotych grzywny. -Wnoszę również o zasądzenie przepadku równowartości korzyści majątkowej osiągniętej z przestępstwa, ale w części, do kwoty 10 milionów złotych. Orzeczenie sądu powinno być odstraszające dla przyszłych dystrybutorów i dla konsumentów – dodał.  Prok. Misiewicz podkreślał, że 10 milionów to nie jest wysoka kwota, bo „założenie, że sklep Jana S. osiągnął przychód ok. 20 milionów złotych to skromne założenie". – Wnoszę o częściowy przepadek korzyści, bo podwładni Jana S. nie zostali w lwiej części jeszcze osądzeni- wyjaśnił. Paulina C. miała by zostać skazana na karę w zawieszeniu i grzywnę, a ojciec oskarżonego na 50 tysięcy złotych grzywny.

Ofiara i oskarżyciel

Prokurator Misiewicz w mowie końcowej odniósł się do częstych oskarżeń ze strony obrony Jana S. o polityczne podłoże postępowania przeciwko jego rodzinie. Wnioski te formułowane były m.in. o fakt, że Jan S. został w innym procesie oskarżony o rzekome planowanie zamachu na życie Ministra Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobro, za prace nad ustawą zaostrzającą kary za produkcję i handel dopalaczami. Zagrożenie miało być na tyle realne, że Ziobro ma z tego tytułu wydane pozwolenie na broń i nosi ją przy sobie. W  tzw. "ziobrowej" sprawie, toczącej się przed Sądem Okręgowym w Warszawie, status pokrzywdzonego ma także prokurator Misiewicz i kilku policjantów, którzy pracowali przy śledztwie przeciwko S. "Król dopalaczy" ich również miał próbować zastraszyć lub pozbawić życia. – Nie mam nic wspólnego z panem ministrem, poza tym, że jesteśmy pokrzywdzonymi w jednym postępowaniu. Nie było politycznego zapotrzebowania na zarzuty wobec Jana S. i jego rodziny – zapewniał.

- Osoba, która domaga się ścigania mnie, bo się mnie boi i czuje się zagrożona w jednym postępowaniu, tutaj mnie oskarża. To osobista i polityczna rozgrywka. Ja nie jestem żadnym królem dopalaczy, choć niektórzy jak widać chcieliby, żebym nim był. Byłem młody, chciałem mieć lepsze życie, zarabiać pieniądze, ale wszystkie moje biznesy były legalne. To, że komuś w międzyczasie zmieniło się postrzeganie prawa i na tym buduje swoją politykę, to jeszcze nie jest powód żeby mnie grillować – podkreślał Jan S. Oskarżony przypomniał, że prawie cztery lata jest tymczasowo aresztowany, jako domniemany szef grupy, której członkowie nie zostali postawieni przed sądem. – Jakby to wyglądało, jakbyśmy byli sądzeni w jednym procesie? Ja bym tu przychodził skuty, a inni z wolności, z telefonami komórkowymi, z uśmiechami na twarzach, wracający później do domu. Z resztą nikt się nie przyznał do udziału w żadnej grupie, a ja nic nie uzyskałem od żadnej osoby. Gdzie jest sprawiedliwość? – pytał S.

Nie powiem, kto jest szatanem

"Król dopalaczy" zapewniał, że pochodzi z wielodzietnej rodziny, w której nauczył się "kierować dobrem drugiego człowieka" i nigdy nie chciał, żeby komukolwiek przez niego stała się krzywda. – Nie ma żadnych dowodów popierających tezy prokuratury. To czysta manipulacja, którą prokurator dopasował do swoich sugestii i chce mi odebrać 13 lat zycia. Proszę sąd o rozsądne i sprawiedliwe rozstrzygnięcie – zakończył.

Mecenas Antoni Kania-Sieniawski również podkreślał, że "Jankowi nie udowodniono struktur grupy przestępczej",a "większość świadków mówiła, że "Janka nie zna". – Jak więc można łączyć zgony po zażyciu dopalaczy z działalnością pana S., która nie została udowodniona – zauważył. Kania-Sieniawski wyraził także wątpliwość co do obsady składu sędziowskiego. – Sąd jest dotknięty grzechem pierworodnym. Mamy Ewę, Adama, jabłko, drzewo i szatana. Nie powiem, kto jest kim, żeby nie zostać później pomówionym – dodał i wniósł o uniewinnienie Jana S. od „dopalaczowych" zarzutów.

Sąd zależny od Ziobry?

Wątek „grzechu pierworodnego" i politycznych zależności rozwinął mec. Kacper Florysiak, obrońca Pauliny C. – Jeżeli są jakiekolwiek obawy, że sąd czy prokurator, będą niesprawiedliwi lub nieobiektywni w swoich osądach, powinni się wyłączyć z postępowania. Oskarżyciel w tym postępowaniu jest pokrzywdzony w postępowaniu równoległym i można mieć podejrzenia, że jego osąd będzie wpływał na postępowanie. Prokurator Misiewicz nie chciał jednak ustąpić i nie został wyłączony, pomimo naszych wniosków. Później przyszedł moment, w którym sędzia otrzymała od Ministra Sprawiedliwości delegację do Sądu Apelacyjnego w Warszawie. I tak powstała zależność między sądem, a Zbigniewem Ziobro, który jest głównym pokrzywdzonym w równoległym postępowaniu przeciwko Janowi S. – wyliczał mec. Florysiak. Uwadze mecenasa nie umknął także fakt, że sąd oddalał wszystkie wnioski dowodowe złożone na ostatnim terminie, oddalony został także wniosek Pauliny C. o odroczenie rozprawy w dniu 28 września, na którą nie stawiła się przedkładając zwolnienie lekarskie. Oskarżona wcześniej wielokrotnie podkreślała, że będzie chciała osobiście zająć stanowisko przed sądem. – Czy celem tego postępowania jest wdanie rzetelnego wyroku, czy wydanie go szybko, na dwa tygodnie przed wyborami, bo to jest odpowiedni moment? Te wszystkie elementy układają się w pewien schemat zdarzeń. Skojarzenia są jednoznaczne Cały ten proces cechuje się symbolami, z którymi nie spotkałem się jeszcze na swojej drodze zawodowej – mówił adwokat Pauliny C. Mec. Florysiak wniósł o uniewinnienie Pauliny C., która została oskarżona by "wyrządzić Janowi S. możliwie wysoką krzywdę" i nie miała nic wspólnego z zarzucanymi jej przestępstwami.

To się kupy nie trzyma

Obrońca Jacka S. powiedział z kolei, że ma „uczucie zażenowania oskarżeniem, jego argumentowaniem i sposobem popierania". - Prokurator nie przedstawia dowodów przeciwko mojemu klientowi, ale mocno chaotyczny ciąg luźno ze sobą powiązanych okoliczności. Do końca postępowania wierzyłem, że kiedyś zrozumiem, o co tu chodzi, ale widać jestem niedoskonały i nie rozumiem – mówił mec. Piotr Girdwoyń, profesor nauk prawnych i wykładowca akademicki. Girdwoyń nie zauważył związku pomiędzy wzięciem w leasing luksusowego audi przez Jacka S. na prośbę syna, a zarzutem prania pieniędzy z handlu dopalaczami. – W przypadku takich samochodów bank uruchamia procedury dotyczące prania pieniędzy. Dlaczego więc bank nie zauważył tego, co prokurator? Bo prania pieniędzy nie było. Jacek S. był w stanie sobie kupić taki samochód, bo miał odpowiedni dochód. Z resztą są dowody na to, że oskarżony targował się w kwestii ceny auta. Po co by to robił, gdyby prał nieswoje pieniądze? – pytał adwokat.

- To się, przepraszam za słowa, nie trzyma kupy. Nie potrzeba wielkich analiz, wystarczy się przyjrzeć dowodom z  aktu oskarżenia. Jest on intelektualnie absurdalny. Uważam, że sąd w odniesieniu do Jacka S. ma możliwość te farsę zakończyć. Proszę zakończenie jej wyrokiem uniewinniającym – dodał mecenas. O uniewinnienie prosił także Jacek S., podkreślając, że „nie ma gorszej zbrodni niż nadużycie władzy".

Sędzia Agnieszka Brygidyr-Dorosz odroczyła ogłoszenie wyroku do 3 października. Obrona Jana S. zauważyła zbieg daty zakończenia procesu z upływającym tego dnia czasem tymczasowego aresztowania oskarżonego.

Początek końca

Śledztwo, w związku z którym zatrzymano Jana S. wszczęto po śmierci 16-letniego chłopca z warszawskiego Targówka. Filip G. został znaleziony 22 września 2017 r przy biurku, wyglądał jakby zasnął przed komputerem. Chwilę wcześniej dzielił się ze znajomymi przez Internet wrażeniami po zażyciu dopalaczy. Przy zwłokach chłopca znaleziono używki o nazwie"BUC", zamówione ze strony „Predator-rc". 16-latek płacił przelewem na konta bankowe osób – jak ustaliła prokuratura– powiązanych z Janem S.

Po śmieci Filipa, w sortowni firmy wysyłkowej ujawniono kilka nieodebranych paczek, wysyłanych od nadawcy o fikcyjnych danych. Znaleziono w nich m.in. BUC-3 i BUC-8. Prokuratura ustaliła gdzie jeden z słupów wypłaca pieniądze przesłane przez klientów i gdzie je później zanosi. Tak udało się namierzyć "centrum dystrybucji " w luksusowym apartamentowcu na warszawskim Powiślu. Był tam magazyn z towarem gotowym do wysyłki, sprzęt do ważenia i pakowania, oraz obsługa sklepu internetowego. Materiał dowodowy był obszerny szczegółowy, bo pracownicy "Predatora" skrupulatnie prowadzili księgowość.

Trutka warta miliony

Z ustaleń śledztwa wynika, że dzienne przychody ze sprzedaży używek wynosiły od kilkunastu do nawet 45 tysięcy złotych. Oskarżyciel wyliczył, że od marca 2017 do maja kolejnego roku, sklep zarobił 16 mln 716 117 tys. zł, a w pozostałym okresie około 4 mln zł. Młody „Król" początkowo miał prać pieniądze między zagranicznymi rachunkami, ale dopiero przejście na BitCoiny dało grupie prawdziwą swobodę działania. Z notatek Jana S. prokuratura dowiedziała się, że planował zainwestować w stajnię oraz mieszkania "na słupa". Gotówką zapłacił 196 tysięcy za pięć luksusowych zegarków, a 11 tysięcy płacił co miesiąc za wynajem mieszkania przy ul. Tamka w Warszawie.

Po zatrzymaniach wiosną 2018 roku "Predator-rc" zawiesił działalność informując klientów o problemach technicznych. Według prokuratury "Król dopalaczy" zastraszał podwładnych i instruował, jakie wyjaśnienia powinni złożyć w przypadku zatrzymania przez policję. S., zapewniał adwokatów, którzy mieli pilnować, żeby podejrzani nie naprowadzali na niego śledczych. Znaleźli się jednak tacy, którzy zaczęli sypać.

Nie tylko Filip

Chociaż Jan S. nikogo nie zabił i nikogo do brania dopalaczy nie zmuszał, oskarżony został o to, że ma na sumieniu życie pięciu osób. Najpierw był Filip z Warszawy. Później 15-letni Damian z Biłgoraju. 23-letni Artur z Radomia i dwóch młodych Polaków, których ciała znaleziono w lutym 2018 roku w Rugby w Wielkiej Brytanii. 18-letniego Bartka ze Świdnika i Anię ze Strzelec Opolskich w ostatniej chwili odratowano. Wszyscy zatruli się fentanylem zawartym w "BUC-8". Gdy media obiegła informacja o śmiercionośnym dopalaczu, sprzedawcy zamiast wycofać go z obiegu, zmienili etykiety oznaczając go jako „kolekcjonerski" i „nie nadający się do spożycia", co miało być ochroną w razie problemów z policją.

"Król Dopalaczy" był poszukiwany dwoma listami gończymi, w tym Europejskim Nakazem Aresztowania. Ukrywał się głównie w Holandii. Został zatrzymany 3 stycznia 2020 r. w Milanówku, w okolicach domu swoich rodziców i od tamtej pory przebywa w areszcie śledczym pod szczególnym nadzorem.

Więcej o: