Umowa ramowa na dostawy setek systemów HIMARS została podpisana w poniedziałek 11 września. "Ramowa" oznacza, że jest to mocny wyraz zamiaru i nakreślenie jego ram. Nie ostateczne związanie się umową i koniecznością zapłaty. Nie można więc jeszcze tak naprawdę mówić i pisać, że Polska kupiła setki amerykańskich systemów rakietowych. Ma jednak taki wyraźny zamiar i należy się spodziewać jego realizacji. Choć skala wydaje się zaskakująco ogromna.
Do tej pory Polska kupiła 18 wyrzutni bojowych systemu HIMARS w 2019 roku, w, jak to określa MON, "konfiguracji amerykańskiej". Czyli w praktyce sprzęt niemal taki sam jak używany przez wojsko USA. Wraz z rakietami, dwiema wyrzutniami szkolnymi i dodatkowymi usługami kosztowały 1,5 miliarda złotych. Właśnie trwają ich dostawy. O chęci zamówienia kolejnych od koncernu Lockheed Martin była mowa właściwie od momentu poprzedniej umowy. 18 wyrzutni to niewiele jak na nasze potrzeby, określane przed 2015 rokiem na około 50 sztuk, a później na nawet ponad sto. Kiedy jednak pojawiły się ze strony ministra Mariusza Błaszczaka deklaracje, że chodzi raczej o rejon 500, trudno było uwierzyć. To tyle, ile do tej pory w ogóle wyprodukowano. Wojsko USA ma ich około 400 i do tego setkę wyeksportowano. Po inwazji Rosji na Ukrainę, podczas której HIMARS-y wykazały się wysoką skutecznością, a polskie wydatki na zbrojenia poszybowały w górę, setki amerykańskich wyrzutni stały się realne. Biorąc za przykład cenę za pierwsze 20 wyrzutni wraz z amunicją i dodatkami, po pomnożeniu jej przez 25, otrzymujemy 37,5 miliarda złotych. To orientacyjna cena, jaką możemy zapłacić za 500 HIMARS-ów. Oznacza to jeden z największych polskich kontraktów zbrojeniowych.
Co prawda na razie podpisano umowę ramową, ale teraz szanse na wycofanie się Polski są niewielkie. Pozostaje wynegocjowanie szczegółów i podpisanie umów wykonawczych z firmami amerykańskimi oraz polskimi, które mają być istotnie zaangażowane w program. Nie jest to sprawa prosta, ale po ramowym podpisie ministra wyrażającym wolę polityczną, negocjatorzy będą musieli się dogadać. Wówczas poznamy też ostateczną cenę za tę ogromną liczbę wyrzutni i co bardziej istotne, ogromną liczbę rakiet do nich. Dość łatwo policzyć, że jedno pełne załadowanie docelowych 504 wyrzutni 6 standardowymi rakietami GMLRS każda (przykładowo, ponieważ w grę mogą wchodzić większe ATACMS czy dopiero testowane PrSM) to około pół miliarda dolarów, zakładając cenę za rakietę taką, jak płaci US Army (168 tysięcy dolarów). Czyli nieco ponad dwa miliardy złotych za jedną pełną salwę ze wszystkich wyrzutni przy optymistycznej cenie, bo w praktyce klienci zagraniczni zazwyczaj płacą więcej niż wojsko USA. Oczywiście nikła szansa, aby kiedykolwiek taką pełną salwę ze wszystkich możliwych wyrzutni wykonano, ale chodzi o zobrazowanie skali kosztów.
Komunikat MON zawiera deklarację, że istotna część polskich HIMARS-ów ma powstawać w Polsce. Ciężarówka amerykańska, na której jest właściwa wyrzutnia, ma zostać zamieniona na polskiego Jelcza. Dodany ma zostać też polski system dowodzenia Topaz. Co najistotniejsze, pada sformułowanie o "planowaniu pozyskania technologii" jednego z pocisków rakietowych systemu, co najpewniej oznacza podstawowe GMLRS. Przy takiej skali zamówienia doprowadzenia do produkcji w Polsce najszerzej wykorzystywanej amunicji jest czymś niemal obowiązkowym. Diabeł tkwi jednak w szczegółach. Produkcja rakiety w Polsce może mieć postać produkowania jej naprawdę od podstaw, albo skręcania z podzespołów przysłanych z USA. Kwestia tego ile MON będzie gotów zapłacić, bo z dobrego serca Lockheed Martin nie nauczy polskich firm produkować nowoczesnej rakiety naprowadzanej ziemia-ziemia.
MON deklaruje przy tym, że dostawy systemów HIMARS na podstawie najnowszej umowy mają zacząć się w 2025 roku. Ile mogą trwać, o tym nie ma słowa.
Amerykańskie wyrzutnie rakiet kierowanych są aktualnie określane jako program HOMAR-A, od "amerykański". Równocześnie trwają już dostawy pierwszych HOMAR-K, od "koreański". To spolonizowane wyrzutnie południowokoreańskiego systemu K239 Chunmoo, których 218 zamówiono pod koniec 2022 roku. Podobnie jak w przypadku HIMARS-ów, koreańskie wyrzutnie są osadzane na polskim podwoziu Jelcz i spinane z systemem Topaz. Amunicja na razie jest kupowana z Korei Południowej, ale też jest mowa o zamiarze produkowania południowokoreańskich rakiet w Polsce. Podpisano na razie memorandum określające zamiar umieszczenia w Polsce produkcji koreańskiego odpowiednika amerykańskich GMLRS, oraz opracowania możliwości strzelania z koreańskich wyrzutni polskimi rakietami niekierowanymi Feniks. Ogólnie za kontrakt HOMAR-K zapłacimy 21 miliardów złotych, a dostawy potrwają do 2027 roku.
Amerykański i koreański system są do siebie podobne, ponieważ mają wypełniać podobne zadanie. Jest to atakowanie celów lądowych rakietami na dystansach od kilkudziesięciu kilometrów do około 300. HIMARS są przy tym mniejsze i lżejsze. Amerykanie projektowali je z myślą o łatwym przerzucaniu drogą powietrzną i dużej mobilności na lądzie. Do tego ze zdolnością do szybkiego przeładowywania amunicji (sześć rakiet GMLRS, dwie PrSM lub jedna ATACMS są spakowane w paletę o ustandaryzowanym wymiarze, którą można łatwo załadować przy pomocy systemu dźwigowego na wyrzutni), szybkiego oddania strzału i odjechania, zanim przeciwnik zdąży zareagować. Koreański system jest większy i cięższy. K239 ma w wyrzutni dwie uniwersalne palety na rakiety w rodzaju tych z HIMARS. Cały pojazd ma więc wyraźnie większe rozmiary i nie jest już tak bardzo mobilny jak amerykański odpowiednik. 31 ton wobec 16. W zamian za to oferuje większą siłę ognia. Koreański system zakłada też możliwość masowego użycia prostych rakiet niekierowanych o relatywnie krótkim zasięgu do około 40 kilometrów. Wówczas jedna wyrzutnia K239 może odpalić ich 40 w jednej salwie.
Tego rodzaju sprzęt wykazał się wielką skutecznością podczas wojny w Ukrainie. Ukraińcy otrzymali łącznie 61 amerykańskich HIMARS-ów i większych starszych gąsienicowych M270 (po dwie palety z takimi samymi rakietami) od kilku państw NATO. Od pierwszych dostaw minął ponad rok, a nie stracili ani jednej wyrzutni, choć są one intensywnie wykorzystywane. Rakiety GMLRS okazały się bardzo trudne do zestrzelenia i celne nawet w warunkach zakłócania sygnału GPS. Ogólnie wyrzutnie rakiet kierowanych są jednym z największych wkładów Zachodu w wojnę z Rosją. Zniszczyły trudną do policzenia, ale dużą liczbę rosyjskich stanowisk dowodzenia, punktów logistycznych, systemów artyleryjskich, przeciwlotniczych i walki elektronicznej. Ogólnie uczyniły zaplecze frontu na głębokości do około 60-70 kilometrów obszarem bardzo niebezpiecznym i zmusiły Rosjan do zmiany organizacji swojego wojska. Zwłaszcza logistyki i dowodzenia.
Jeśli oba kontrakty na programy HOMAR-A i -K zostaną w pełni zrealizowane, to polskie wojsko będzie miało ponad 700 wyrzutni rakiet kierowanych. Liczba naprawdę ogromna, stawiająca nas w jednym rzędzie z potencjałem wojska USA, które ma nieporównywalnie większy budżet i jest wielokrotnie większe. Wystarczy do postawienia jednej wyrzutni na każdym kilometrze granicy z Białorusią i Rosją, a jeszcze zostanie zapas (oczywiście nikt takiego sprzętu nie będzie stawiał na granicy).
Oznacza to też konieczność zakupu dziesiątek tysięcy rakiet różnych rodzajów, utworzenia łącznie 40 dywizjonów rakietowych (MON już ogłosił zamiar odtworzenia brygad rakietowych, będących szczeblem ponad dywizjonami), stworzenia dla nich infrastruktury (bo do niedawna dywizjonów rakietowych było zaledwie 5) i wyszkolenia kilku tysięcy specjalistów. Co równie ważne, trzeba też stworzyć rozbudowany system rozpoznania, który będzie w stanie wskazywać cele dla tak licznych wyrzutni rakiet o zasięgu znacznie przekraczającym to, czym dysponowaliśmy dotychczas (aktualnie granicą jest około 40 km).
Bardzo poważne wyzwanie, a na dodatek bardzo kosztowne. Orientacyjne 60 miliardów złotych za systemy HIMARS i Chunmoo to już bardzo dużo, a trzeba pamiętać, że koszt zakupu to dopiero początek wydatków na broń. Jej utrzymanie i modernizowanie przez co najmniej kilka kolejnych dekad eksploatacji to około 120 kolejnych miliardów złotych. MON twierdzi jednak, że w aktualnej sytuacji międzynarodowej pytanie o cenę jest nie na miejscu. Odstraszenie Rosji od potencjalnej agresji ma być tego warte. Jak to powiedział minister Mariusz Błaszczak:
Opozycja mówi, że to za dużo. Nie, proszę państwa, to nie jest za dużo. Właśnie tyle, ile trzeba wyrzutni, żeby realnie odstraszyć agresora.
Niestety nie przedstawiono żadnych wyliczeń i analiz, które by popierały ten argument twardymi danymi.