W kamienicy przy Jagiellońskiej 56 w Warszawie panowały tak zwane "dobre stosunki sąsiedzkie". Wszystko zmieniło się, gdy w 2012 roku Agnieszka K. poznała Macieja M. i ukochany wprowadził się do jej mieszkania. Maciej zasłynął na osiedlu jako ten, który rozwiązuje problemy siłą. Pałką teleskopową i bejsbolowym kijem przeganiał byłego partnera Agnieszki - Adama, który chciał spotykać się z ich wspólnym synem.
Zrezygnowany Adam poszedł po wsparcie do sąsiadek z tego samego piętra - Anny i Magdaleny. Prosił, by miały otwarte drzwi, gdy jest u Agnieszki i w razie potrzeby wzywały policję. Pani Magda tak zaangażowała się w ich konflikt, że regularnie informowała dzielnicowego, co dzieje się za ścianą. Była wzywana do sądu w sprawach dotyczących opieki nad 6-letnim chłopcem. Kobieta nie szczędziła złośliwych komentarzy, mijając Agnieszkę z nowym partnerem.
"Obiecuję ci stara ku***o, że zdechniesz razem z Adamem, jak będziesz świadczyć przeciwko Agnieszce" - odgrażał się Maciej spotykanej w windzie sąsiadce. W marcu 2013 roku ostrzegł ją, że to "ostatnie jej podrygi", chyba że "przestanie się wpi****lać". Nowy partner Agnieszki zapewniał seniorkę, że "skutecznie łamie nogi", więc powinna "mieć się na baczności" i "oglądać się za siebie". Groźby się powtarzały, ale pani Magda, zamiast spokornieć, zawiadomiła policję. Macieja M. oskarżono o groźby. Gdy się o tym dowiedział, zaplanował zemstę.
"Zrób coś z sąsiadką Agnieszki, żeby więcej nie otworzyła o mnie mordy" - prosił kolegów Maciej M. Miał zdjęcia pani Magdy, wiedział, o której godzinie wyprowadza na spacery psa innej sąsiadki, która z powodu złamanej ręki tygodniami nie mogła wychodzić z pupilem.
W końcu znalazł się chętny. 24 marca na przepustkę z zakładu karnego wyszedł Piotr G. Maciej odebrał go i zawiózł na Pragę, gdzie wieczorem, podczas spaceru z psem, miał oblać panią Magdę kwasem siarkowym.
Nikt nie przypuszczał, że akurat tego dnia, pierwszy raz od dwóch miesięcy, kontuzjowana pani Anna wyjdzie ze swoim psem sama. Około 21.30 emerytka wsiadła do windy na szóstym piętrze. Na piątym zamaskowany G. zatrzymał dźwig, oblał kobietę i uciekł. Zdarzenie nagrały kamery w windzie i na klatce schodowej.
Anna zmarła dwa miesiące później w szpitalu. Nigdy nie udało się jej przesłuchać, ale krewnemu wyszeptała, że zabić chciał ją "mafioso" - tak nazywała Macieja M. Przeciwko niemu jednak nie było dowodów. W chwili zdarzenia był 40 km od Warszawy, a Agnieszka wyparła się ich znajomości. Twierdziła, że to przeszłość.
Sprawy pewnie nie udałoby się rozwiązać, gdyby nie pośrednik, którego Maciej M. poprosił o znalezienie killera. Adam J. opowiedział w łóżku swojej ówczesnej dziewczynie o zabójstwie z Jagiellońskiej. Kobieta nie udźwignęła ciężaru tej historii, podczas awantur nazywała mężczyznę "mordercą". Po rozstaniu poszła na policję. Znała dużo szczegółów, które jak brakujące puzzle uzupełniły materiał dowodowy.
Zatrzymania podejrzanych o zabójstwo (oblanie kwasem) 75-latki na Pradze STOŁECZNA POLICJA
7 lutego 2019 roku zatrzymano Macieja M., Piotra G. i Adama J. Próbowali bezskutecznie przekonać śledczych, że to zemsta porzuconej kochanki. Adam J. przekupił prokuratora prowadzącego śledztwo i wyszedł z aresztu. Sprawcy nie można było sądzić w stolicy, bo podejrzanego o korupcję śledczego znała większość sędziów w okręgu warszawskim i mogliby nie być obiektywni.
W październiku 2022 roku Sąd Okręgowy w Płocku wydał wyrok, którym skazał całą trójkę, choć zarzut zabójstwa zamieniono na łagodniejszy: spowodowanie ciężkiego uszczerbku na zdrowiu ze skutkiem śmiertelnym. Wykonawca dostał 10 lat, zleceniodawca - 15 (bo miał też inne zarzuty i bogatą kartotekę), a pośrednika Adama J. sąd ukarał dziewięcioma latami w więzieniu. Apelacje od wyroku złożyły obie strony. Prokuratura będzie się domagać w drugiej instancji 25 lat więzienia dla każdego z oskarżonych.
Na Łąkocińskiej 3 w Warszawie mieszkała Agnieszka G. z synem Adrianem, pewna pani Basia oraz Andrzej K. Budynkiem, choć formalnie był wspólny, w rzeczywistości rządziła Agnieszka. Lokatorzy kłócili się i wzajemne utrudniali codzienność. Agnieszka traktowała Andrzeja jak głupka i prawdopodobnie nie spodziewała się, że sąsiedzkie starcia będą kosztować ją życie.
Andrzej K. uważał, że tylko dzięki zgromadzonym przez niego dokumentom udało się przekonać urząd, by przyznał im budynek przez zasiedzenie. - Po wygraniu tej sprawy rodzina G. zaczęła robić remonty, wyburzyli na przykład okno i zrobili tam balkon. Na części, która należała do mnie, trzymali swoje rzeczy. Posiali trawkę i pod moimi oknami zrobili sobie ogródek. Moja siostra wpadła na pomysł, by powiadomić inspekcję budowlaną, bo przecież na takie przebudowy trzeba mieć zezwolenia, bo naruszają konstrukcję budynku. Ale inspekcja powiedziała, że G. mogła tak zrobić. Organy państwowe nie zrobiły nic. Nie uwzględniono też mnie jako właściciela posesji - żalił się Andrzej K.
Przed sądem w 2020 roku opisywał, że Agnieszka G. zamalowała mu automatycznie zapalające się diody, które zamontował na klatce schodowej, wyrzucała jego rzeczy, zabrała jakieś płyty chodnikowe, pozbyła się też starej przyczepy. Irytująca lokatorka zrobiła też na posesji szambo, co według Andrzeja K. miało być dowodem na jej układy w urzędach. - Jak ja chciałem zrobić szambo, to mi w urzędzie powiedzieli, że nie ma szansy, bo do kanalizacji miejskiej jest kilkaset metrów. Ale jak ona zrobiła swoje szambo, to ja postawiłem swoje. Wtedy Agnieszka G. napisała do nadzoru budowlanego, żeby przyjechali na kontrolę, bo jej śmierdzi na podwórku - mówił. Czara goryczy się przelała.
Miejsce tragedii na Bródnie fot. Dariusz Borowicz / Agencja Wyborcza.pl
Andrzej K. wyjechał z Warszawy. Wrócił, gdy dostał pismo o terminie kontroli budowlanej. - Zaświtała mi myśl, żeby zastrzelić panią G. Zabrałem ze sobą broń, brałem pod uwagę, że pozbawię ją życia. Agnieszka G. negatywnie o mnie mówiła do tego urzędnika i kołysała na rękach niemowlę, choć jestem pewien, że to była jakaś lalka, żeby wpłynąć na tego inspektora, że szambo szkodzi dziecku - twierdził K.
To było 12 lipca 2019 roku. Andrzej K. wpadł w szał, wyciągnął spod kurtki broń czarnoprochową i zaczął strzelać do współlokatorki. Agnieszka G. próbowała ratować się ucieczką do domu, 19-letni syn chciał ją chronić. Wtedy - według Andrzeja K. - chłopak nadział mu się na nóż, który miał go tylko odstraszyć. Sprawca dogonił kobietę i ostatni strzał oddał do niej w domu, wsadzając lufę między drzwi a futrynę. Kobieta padła na podłogę, zmarła na miejscu.
Adrian G. biegł z dzieckiem na ręku szukać swojej partnerki. Ta w międzyczasie rozpoczęła już ucieczkę, bo najpierw usłyszała strzały, a później przez okno widziała, że płonie ich samochód. Wszyscy schowali się w samochodzie urzędnika i czekali na policję. Ogarnięty wściekłością K., zanim został zatrzymany, podpalił jeszcze altanę wraz z częścią domu należącą do pokrzywdzonych.
Miejsce tragedii na Bródnie fot. Dariusz Borowicz / Agencja Wyborcza.pl
Prokuratura oskarżyła 66-latka o zabójstwo, usiłowanie zabójstwa i nielegalne posiadanie broni oraz materiałów wybuchowych. K. nigdy nie próbował zrzucić z siebie winy. Został skazany na 25 lat więzienia.
W centrum Warszawy kluby nocne są wszędzie. Hałas przeszkadza mieszkańcom, ale jakoś z nim żyją. Jednak gdy w wieżowcu na ulicy Twardej powstał luksusowy klub The View z ogromnym tarasem na 32. piętrze, ilość decybeli i basów, które zatrząsały okolicznymi budynkami, była nie do przyjęcia.
Mieszkająca przy placu Grzybowskim pani Maria od 2015 roku walczyła z hałasem z The View. Jej dom mieści się zaledwie 400 m od klubu, a "siła rażenia" sięgała ponoć czterech kilometrów. - Imprezy odbywały się na dachu, co powodowało, że hałas dochodził bezpośrednio do naszych mieszkań, nie pozwalając ani spać, ani odpocząć. Imprezy trwały do piątej rano, a czasami dłużej. Nasze protesty niewiele pomagały - mówiła społeczniczka.
W sądach trwały sprawy przeciwko właścicielom The View. Adwokat właściciela klubu Roberta P. napisał do kilku członków wspólnoty mieszkaniowej, że mają wycofać skargi, ale nie dali się zastraszyć. Śródmiejski sąd ukarał menedżerkę karą prac społecznych za uciążliwy hałas. Wokół pani Marii zaczęło się robić gorąco. - Przyszli do mnie policjanci z Wydziału Terroru Kryminalnego i Zabójstw Komendy Stołecznej Policji, mówili, że jest na mnie zlecenie. Poinformowano mnie, żebym była ostrożna, bo wykonawcy mieli mnie pobić tak, żebym do końca życia jeździła na wózku inwalidzkim –- opowiadała pani Maria. Zleceniodawcą miał być Robert P., właściciel klubu The View.
Kobieta zeznała przed sądem, że dzięki jej interwencjom latem 2018 r. klub musiał ponieść około 400 tys. złotych kosztów związanych z legalizacją "samowoli budowlanej", jaką było zadaszenie na tarasie The View. Właściciele wiedzieli już, że sąsiadka nie odpuści. Gdyby coś jej się stało, mieszkańcy placu Grzybowskiego dostaliby jasny komunikat - wycofaj się albo skończysz jak ona.
Zatrzymany przez policję gangster o ps. 'Fama', zdjęcie archiwalne Fot. policja.waw.pl
Okazało się, że Robert P. wynajął gangstera, by "porozmawiał" z Marią O., bo jest "bardzo skuteczny". Krzysztof U. "Fama" to wielokrotnie karany bandyta, połowę życia spędził w więzieniu m.in. za kierowanie gangiem i porwania.
- Próbowano ze mnie zrobić drugą Jolantę Brzeską - twierdziła Maria. Prawdopodobnie uniknęła rzekomych rozmów z "Famą" dzięki ostrzeżeniom policji i chorobliwej wręcz ostrożności - nikomu nie otwierała drzwi.
Robert P. oraz drugi z właścicieli klubu Zbigniew L., jak również "Fama" odpowiedzieli przed sądem nie tylko w wątku pani Marii. Biznesmeni wynajęli Krzysztofa U. także do wykurzenia konkurencji, która we wrześniu 2019 planowała otwarcie klubu przy ul. Foksal i mogła im ukraść klientów. "Fama" podpalił klub doszczętnie go niszcząc. Został skazany na 25 lat, a jego zleceniodawcy na kilkuletnie, ale bezwzględne kary więzienia.
Klub przy Foksal po pożarze. Materiały FHouse Warsaw
Klockowaty piętowy budynek nazwany Willą Chimera przy Dębowej w Milanówku ma opinię przeklętego. W latach 80. Jego właściciel był w USA, więc władze zasiedliły na parterze babcię Piotra B., by potem on sam zamieszkał tam z żoną i córką. Mężczyzna dużo inwestował w posesję, aby przewyższyć wartość nakładów od wartości nieruchomości. Liczył, że pewnego dnia stanie się jej właścicielem. W lutym 1988 plany popsuł mu Wiesław Drzewiński, spadkobierca Chimery.
Drzewiński chciał pozbyć się B., lokator z kolei chciał dalej mieszkać w Chimerze, ale nie płacić czynszu, bo przez lata robił liczne remonty na własny koszt. Sąd stał po stronie B. Przepychanki trwały, więc Drzewiński wypowiedział mu w końcu umowę najmu. Chciał zamieszkać przy Dębowej z żoną i synami. Wprowadził się tam w 2005 roku.
Drzewińscy zamieszkali na piętrze, rozpoczęła się wojna domowa. B. najpierw odciął im dopływ wody, wyrzucał zawieszone na płocie skrzynki na listy, nie chciał wpuszczać na podjazd, bo brama należała do niego. Lokator atakował Drzewińskich, był agresywny, nagrywał rozmowy telefoniczne właścicieli i chodził za nimi z kamerą. Sąsiedzką wojnę szczegółowo relacjonował Andrzejowi J. W końcu złożył koledze propozycję "usunięcia wrzodów". Prosił, by pomógł wywieźć ciała., jeśli nie chce brać udziału w zabójstwie.
8 października 2006 roku Elżbieta Drzewińska szła na próbę kościelnego chóru. Miała do przejścia kilkaset metrów. Nie dotarła na miejsce, nie wróciła do domu. Zniknęła. W czasie, w którym Drzewińska miała być w drodze do świątyni, kilka osób widziało, jak ktoś bije i wciąga do auta kobietę w średnim wieku. Zanim jednak policja połączyła porwanie z zaginięciem właścicielki Chimery, nie było już czego zabezpieczyć. Do dziś nie ustalono, czy do tamtego auta wciągnięto właśnie Drzewińską.
Wiesław był pewien, że to B. porwał mu żonę, by wystraszyć rodzinę. Drzewiński znalazł w notesie żony notatkę. "Jeśli umrę lub zginę w ciągu roku od tej chwili, czyli 26 września, to sprawcą mojej śmieci jest Piotr B", ale lokator z parteru nie odpowiedział za zniknięcie Elżbiety. Chwalił się Andrzejowi J., że „jednego wrzoda już nie ma", a drugiego się wkrótce pozbędzie.
Willa Chimera w Milanówku. To w niej mieszkało małżeństwo Drzewińskich Fot. Franciszek Mazur / Agencja Wyborcza.pl
Wiesław Drzewiński zniknął rok po żonie, 13 października 2007 roku. Podejrzenia padły na B., ale miał alibi. Gdy sprawa przycichła zaczął szukać kogoś, kto pomógłby mu pozbyć się spadkobierców Chimery. Był wściekły, że sąd przyznał kuratelę nad majątkiem Wiktorowi Drzewińskiemu, a nie jemu. O wszystkim mówił Andrzejowi J., który przerażony historiami o "wrzodach", które muszą zniknąć, poszedł do posła Andrzeja Czumy. Czuma nalegał, by ten złożył zeznania, obiecywał mu dyskrecję, ale Andrzej J. za bardzo bał się Piotra B., by podjąć ryzyko.
Zimą 2009 roku syn Drzewińskich chciał oficjalnie eksmitować rodzinę B. z lokalu przy Dębowej. Sąd nakazał lokatorom opuszczenie mieszkania, wyrok uprawomocnił się trzy lata później. Andrzej J. coraz częściej słyszał, że trzeba "załatwić szczeniaków", B. szukał killera. Niegdyś wierny kumpel powiadomił prokuraturę, a tam wraz z funkcjonariuszami Centralnego Biura Śledczego przygotowano zasadzkę. Do Piotra B. zgłosili się zabójcy, czyli policjanci z Litwy działający pod przykrywką.
Piotr B. został zatrzymany 8 listopada 2011 roku. Sporą część dowodów, które przeciwko niemu zgromadzono, stanowią materiały tajne, w tym podsłuchy. Został skazany na 15 lat więzienia, ale tylko za podżeganie do zabicia Wiktora i Piotra Drzewińskich. Na wolność powinien wyjść w 2026 roku. Sąsiedzi boją się jego powrotu.
25 września 1995 roku, chwilę po północy, straż miejska odebrała przez CB radio wołanie o pomoc. Zgłaszający mówił o strzelaninie przy ulicy Kazimierzowskiej 115 w Milanówku. Jedną z ofiar postrzelono w głowę, drugą m.in. w brzuch. To Kamila Krawczyk i jej mąż Adam. Zginęli pod własnym domem. Sprawca strzelał z maszynowego Skorpiona, z bliskiej odległości, nie dając małżeństwu szans na przeżycie. Świadkowie widzieli uciekającego w stronę lasu wysokiego mężczyznę w czapce bejsbolówce.
Oględziny na miejscu zbrodni w Milanówku fot. policja
Jedynym świadkiem zbrodni był 12-letni syn Krawczyków. - Usłyszałem dźwięk, jakby ktoś silnie tarł o metalową rurę. Podszedłem do okna i zobaczyłem włączone reflektory auta stojącego pod bramą. Z auta nikt nie wychodził. Stałem tak pięć minut. Myślałem, że rodzice mieli wypadek. Wyszedłem na dwór, podbiegłem do bramy i zobaczyłem po jednej stronie samochodu zauważyłem jakąś kotłowanie. Usłyszałem, jak ojciec krzyczy "Uciekaj!". Potem mama wysiadła z auta i upadła. Usłyszałem strzał. Wróciłem do domu po scyzoryk i wyszedłem, ale nie było już żadnej awantury. Tylko sąsiad krzyknął do mnie "uważaj, mama!". Poślizgnąłem się na kałuży krwi – tak moment zabójstwa rodziców zapamiętał nastoletni Marcin. Tego wieczoru pilnowała go babcia. Kobieta niczego nie słyszała.
24 września Krawczykowie pojechali do znajomego zapłacić za prace blacharskie. Około godziny 23 byli już w drodze do domu. Volkswagena Golfa prowadziła Kamila. Pod domem zaskoczyła ją zamknięta brama. Wyjeżdżając zostawiali otwartą, tego byli pewni przesłuchiwani później świadkowie. Gdy Adam wysiadł z auta, by otworzyć przejazd, w jego kierunku ktoś zaczął strzelać. Mężczyzna krzyczał do żony "Uciekaj!", ale Kamila została raniona zanim zdołała się ruszyć. Przewróciła się. Zabójca strzelił jej w tył głowy.
Rodzina miała tylko jeden konflikt - z sąsiadem, który kupił od nich działkę za płotem. Tym sąsiadem był Piotr B., ten sam, który odsiaduje wyrok za usiłowanie zabójstwa spadkobierców Chimery. Marcin Krawczyk zeznał, że w dniu zabójstwa widział, jak B. ogląda ogrodzenie wokół ich domu. Pamiętał też kłótnie, bo dotyczyły właśnie jego.
- Marcin siedział u siebie na dachu i odłamkami dachówki rzucał w różne strony, w tym na moją działkę, dach budynku i na ogrodzenie. Zaszedłem Marcina od tyłu i zawiozłem samochodem na komisariat policji w Milanówku – relacjonował Piotr B. Składając zeznania w śledztwie pominął fakt, że chłopca na policję zawiózł przywiązanego do smyczy.
Spór był także o lipy, które rosły na granicy działek B. z działką Krawczyków, i które Piotr B. ściął. Kamila Krawczyk powiadomiła o tym urząd ochrony środowiska, który ukarał go wysoką grzywną. Przed zbrodnią nikt tym konfliktem się nie przejmował, bo zarówno Adam Krawczyk, jak i B. uchodzili za osoby kłótliwe.
W materiałach powstałych po 2011 roku można znaleźć prokuratorskie notatki, w których kluczowy moment śledztwa, czyli zbieranie dowodów i typowanie sprawcy, były przeprowadzone powierzchownie, wybiórczo realizowano plan czynności śledczych. Policja koncentrowała się na obcokrajowcu, z którym Kamila Krawczyk miała romans i z niego chcieli zrobić killera. Nie wykonano żadnych czynności, które udział Piotra B. mogłyby potwierdzić lub wykluczyć. Krąży legenda, że nie został on nigdy wezwany na okazanie świadkom, którzy widzieli uciekającego sprawcę.
Andrzej J., przyjaciel B., który pogrążył go w sprawie rodziny Drzewińskich, także w sprawie Krawczyków miał w 2011 roku niemałą wiedzę. Twierdził, że Piotr B. chwalił mu się zabójstwem małżeństwa i pokazywał broń, z której oddał strzały.
Ostatni raz postępowanie umorzono w 2013 roku i od tamtej pory brak nowych dowodów. Słowa Andrzeja J. to za mało, by oskarżyć B. o brutalną zbrodnię sprzed 28 lat.
Podobnych sąsiedzkich waśni, które zakończyły się tragicznie, jest znacznie więcej. W Nowym Dworze Mazowieckim 32-latek zadźgał sąsiada nożem na klatce schodowej w sylwestra, bo ten zwrócił mu dosadnie uwagę, by nie rzucał petardami z balkonu. Pod Wrocławiem Jerzy D. został brutalnie pobity, a potem uduszony szpadlem i zakopany w lesie, bo rzucił marchewką w nastoletniego sąsiada, który go zaczepiał. Ojciec chłopca uznał, że "ta zniewaga krwi wymaga". Ofiara była trzy lata poszukiwana.
W 2019 roku w miejscowości Wierzchowiska znaleziono zmasakrowane zwłoki 36-latka. Zabiła 29-letnia sąsiadka, której on wcześniej zabił psa i rzekomo przetopił na smalec. Pies był także powodem zbrodni w Gościnku. Czworonóg ofiary przeszedł do sąsiada przez płot, gdy 47-letni sprawca odśnieżał. Podczas awantury uderzył łopatą właściciela w szyję, przecinając tętnicę i zabijając na miejscu. W 2013 roku na warszawskim Grochowie dwóch mężczyzn egzekwowało maczetami ciszę nocną. Od ciosów w serce zginął młody chłopak. Wiosną 2022 roku w Łodzi 32-latek wypoczywający po nocnej zmianie zakończył zbyt głośną imprezę u sąsiada chwytając nóż taktyczny. Zadźgał 72-letniego gospodarza oraz jego 48-letnią znajomą.
Dr Iwona Wróblewska z Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu podkreśla, że tzw. zasady współżycia społecznego to termin tak niedookreślony, że konkrety najłatwiej podać na przykładach... ich łamania. - Wtedy to sąd musi jasno sformułować regułę, na jaką się powołuje, i stwierdzić, czy dane zachowanie jest z nią zgodne, czy też nie - napisała w artykule „Jak pies z kotem, czyli stosunki sąsiedzkie po polsku" (dla edukacjaprawnicza.pl).
- Fakt wspólnego zamieszkiwania może być niewyczerpanym źródłem napięć i konfliktów, a w sytuacjach skrajnych przyczyną większych lub mniejszych dramatów. Jest bowiem coś nienaturalnego w sytuacji zamknięcia pod jednym dachem przypadkowego zbioru różnych jednostek – napisała Wróblewska. Według niej największy problem dotyczy blokowisk, gdzie trudno o pełną harmonię, a każdy z sąsiadów na własną korzyść interpretuje to, co mu wolno, jak głośno i o której godzinie. Pomocne mogą być regulaminy życia wspólnoty, jasno precyzujące, kiedy można wiercić w ścianach, trzepać dywany, robić imprezy czy wypuszczać rozbawione dzieci na patio.
Wróblewska sugeruje, by jednak przed wezwaniem ochrony, policji czy sięgnięciem po nóż, wziąć pod uwagę, że większość ludzi, z jakimi mamy do czynienia, to „podatne na racjonalne argumenty jednostki". - Godne polecenia jest, abyśmy przed posłużeniem się stosownymi siłami porządkowymi podjęli choćby minimalny trud komunikacji ze sprawcą naszego dyskomfortu. Jest to rozwiązanie trudniejsze, ale w perspektywie długotrwałego współzamieszkiwania pod jednym dachem chyba bardziej opłacalne - sugeruje prawniczka.
Z badań socjologicznych i społecznych wynika jednak, że między sąsiadami nie jest tak źle. W 2017 roku Centrum Badania Opinii Społecznej opublikowało raport „Relacje sąsiedzkie". Większość respondentów przyznała, że z sąsiadami kontaktu nie unika, choć trzyma dystans i raczej się nie spoufala (65 proc.), stara się nie stwarzać problemów. Co dziesiąty ankietowany twierdził, że nie chce znać swoich sąsiadów, albo jest z nimi skonfliktowany.
Z kolei studenci Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu w 2019 roku przeprowadzili na dużym blokowisku badanie „Relacje w sąsiedztwie". Wzięły w nim udział 684 osoby, które zaskakująco często odpowiadały, że kontakty z sąsiadami są dla nich ważne, bo mogą liczyć na wsparcie, odebranie paczki kurierskiej i czuć się bezpiecznie w swojej okolicy. Jedna trzecia ankietowanych potrafiła wymienić imiona osób mieszkających za miedzą. Integracji sprzyjają wspólne zainteresowania, spacery z psem lub dziećmi i... ciasne windy.
A ty, jakim jesteś sąsiadem?
OSKARŻAM - cykl kryminalny Gazeta.pl Grafika: Marta Kondrusik