We wtorek 18 lipca "Fakty" TVN wyemitowały materiał o pani Joannie, która pod koniec kwietnia skontaktowała się z lekarką po zażyciu tabletek poronnych. Ta zadzwoniła natomiast na numer alarmowy, ponieważ miała uznać, że zachodziło podejrzenie, że kobieta może targnąć się na życie. Wtedy w domu kobiety zjawiła się policja.
Onet rozmawiał z panią Joanną. Jak wspomina kobieta, kiedy dowiedziała się o ciąży, ta wiadomość ją zmartwiła. Od kilku lat przyjmuje ona bowiem leki, których nie można brać w ciąży. Kiedy dowiedziała się, że spodziewa się dziecka, skonsultowała się z kilkoma lekarzami, jednak żaden nie był w stanie jej powiedzieć, czy jeśli będzie kontynuować leczenie, nie dojdzie do uszkodzenia płodu. - Musiałam więc sama podjąć decyzję - mówi kobieta.
- Mogłam oczywiście być bohaterką tekstu, która zmarła na sepsę, bo lekarze zwlekali z przerwaniem ciąży. Mogli o mnie pisać: "ani jednej więcej", ale ja naprawdę czułam realne zagrożenie, że będą "jedną więcej". Że przyjmowane przeze mnie leki zaszkodzą płodowi, a ich odstawienie na dziewięć miesięcy poważnie zaszkodzi mnie, a potem nikt w tym kraju nie przeprowadzi u mnie aborcji - wspomina pani Joanna. W ostatnim czasie głośno było o przypadkach śmierci Izabeli z Pszczyny oraz Doroty, która zmarła w Nowym Targu.
Kobieta przyznaje, że po wykonaniu aborcji tabletkami, które zamówiła przez internet z zagranicy, nie czuła się najlepiej psychicznie, postanowiła więc skontaktować się ze swoją psychiatrką. - Był 27 kwietnia. Powiedziałam, że sama nie jestem w stanie się uspokoić i że potrzebuję jej wsparcia. Przez własną naiwność przyznałam, że byłam w ciąży, ale ją usunęłam - mówi kobieta w rozmowie z portalem. Okazuje się, że jeszcze w trakcie rozmowy telefonicznej z lekarką pod jej dom przyjechała karetka pogotowia i radiowóz. Podkom. Piotr Szpiech, rzecznik komendy miejskiej w Krakowie przyznał, że na numer alarmowy wpłynęło zgłoszenie dotyczące pacjentki, która "dokonała aborcji" i "chce odebrać sobie życie".
Pani Joanna została zabrana w asyście policji do Wojskowego Szpitala Klinicznego przy ul. Wrocławskiej w Krakowie. Jak relacjonował TVN, do gabinetu ginekologicznego z kobietą weszły także policjantki. - Kazały mi się rozebrać i robić przysiady i kaszleć. (...) Nie zdjęłam majtek, ponieważ wciąż jeszcze krwawiłam i było to dla mnie zbyt upokarzające, poniżające - wspominała kobieta w rozmowie ze stacją.
Przestraszonej kobiety miało pilnować czterech policjantów. - Utworzono kordon wokół pacjentki, utrudniało nam to pracę. Oni nie byli w stanie podać, dlaczego ta pacjentka jest przez nich zatrzymywana - wspominał lekarz. Kobiecie zabrano także laptop. Następnie pani Joanna w eskorcie policji została przewieziona do Szpitala im. Gabriela Narutowicza w Krakowie. Tam kobieta została zmuszona również do oddania telefonu. Naczelna Izba Lekarska opublikowała oświadczenie w sprawie, w którym stwierdziła, że doszło do naruszenia praw pacjenta. Rzecznik Praw Pacjenta stwierdził natomiast, że "potrzebne są szczegółowe wyjaśnienia", a "życie i zdrowie pacjentki mogło być zagrożone".