Choć każda opisywana tu sprawa jest inna, z socjologicznego punktu widzenia mają wspólny mianownik. Giną młode kobiety lub młode kobiety zabijają. Są bardzo samotne w wielkiej metropolii. Decydują się opuścić rodzinne miejscowości i bliskich, zdobyć obcą Warszawę z nadzieją, że po uporaniu się z pierwszą przeszkodą będzie coraz lepiej. I jest - jeśli chodzi o pracę, dach nad głową. Jednego tylko nie udaje się załatwić siłą woli, determinacją i samozaparciem: pokonywania meandrów życia we dwoje. Wszystkie te kobiety niezależnie od statusu materialnego są tak bardzo samotne, że w poszukiwaniu męskiego ramienia tracą zdrowy rozsądek.
"Jestem w szoku. Mati zdecydował, żebyśmy byli razem" - Kasia pisze do przyjaciółki. Jest architektką. Przyjeżdża do Warszawy w poszukiwaniu dobrze płatnej pracy. Wynajmuje mieszkanie na Ursynowie. Tam wprowadza się Mateusz.
Do zabójstwa doszło w jednym z mieszkań bloku przy ul. Dunikowskiego GOOGLE STREET VIEW
Kasia koresponduje tylko z jedną przyjaciółką:
"Nic nie mówi o swoim życiu, muszę wypytywać".
"Jezu, jaki on rozpieszczony, milion SMS-ów dostaje od babci".
"Hajs od matki od razu wydaje na ćpanie. Ona spłaca jego długi, monity przychodzą".
Szybko narasta rozczarowanie.
"Mówię mu: Daj hajs na życie. On na to, że nie ma. Chciałabym, żeby poszedł do roboty i się ogarnął. Godzinami siedzi na darknecie".
"Dziś go pytam, czy ma zamiar pracować. A on: Po co? Bo masz 25 lat i nic nie robisz. Nie masz kasy nawet na jedzenie. Wkur... go to."
Pojawia się strach.
"Pobił mnie, przyjechała policja, jego już nie było. W szpitalu zrobili mi rezonans, bo rzucał mną o ścianę. Nie chcę się z nim rozstawać. Wiem, że muszę".
Kasia ostrzega partnera, że odejdzie. Ale nie odchodzi. Zaciąga wysokooprocentowaną pożyczkę. Szykują się do ślubu.
Na początku maja pisze do przyjaciółki: "Związek się sypie, niech się zabiera do diabła".
10 maja 2019 roku. - Gdzie byłeś? - pyta Kasia, gdy Mateusz wraca o drugiej w nocy. Kłócą się tak głośno, że budzi się lokator w sąsiednim mieszkaniu. Mężczyzna przywykł do krzyków za ścianą - oddycha z ulgą, słysząc trzaśnięcie drzwi. Ma nadzieję, że awanturnik poszedł w miasto.
Trzecia w nocy. Mateusz Z. dzwoni na 112. - Zdarzyło się coś strasznego - mówi. - Wyszedłem z domu po zakupy, po powrocie zastałem moją dziewczynę martwą.
Policja jest po kilku minutach. Mateusz zeznaje, że Kasia zasnęła. On był "po amfie", nie mógł spać. Chciał z nią porozmawiać. Więcej nie pamięta.
Dzień później przyzna się do zabójstwa: - Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego to zrobiłem. Pamiętam, że maczetę wyciągnąłem spod łóżka.
Osiem ciosów przecinających kręgosłup szyjny to dowód okrucieństwa.
Mówi, że ktoś, kto stał za oknem, kazał mu zabić. Biegli nie mają wątpliwości. Napiszą w opinii: "To symulacja".
Mateusz Z. na korytarzu sądowym FOT. KAMIL SIAŁKOWSKI
Wyrok: 25 lat więzienia.
Listopad 2005 roku. Edyta mieszka w Warszawie od kilku lat. Arkadiusz B. pisze do niej na portalu Sympatia.pl: "Jestem romantycznym chłopakiem, który poszukuje odrobiny szczęścia w życiu. Nie mam problemu z brakiem pieniędzy".
Na zdjęciu szeroki uśmiech. Edyta od razu odpisuje, podaje maila. On po kwadransie dorzuca, że jest wnukiem Barei, lubi spacery, często zachodzi do Muzeum Narodowego.
"Jestem zwyczajną dziewczyną. Chętnie pomagam innym, nie toleruję kłamstwa i obłudy" - pisze ona. On odpisuje, że lubi gotować.
Dzień później są na spacerze w Łazienkach. Edyta pisze do przyjaciółki: "Dostałam różyczkę, którą znienacka wyciągnął spod kurtki. Mówię ci - to nie jest facet, który szuka przygody. Ma bardzo poważne podejście do życia".
Zaprasza Arka do siebie na obiad.
"Przyjechał z różą. No i wiesz... Został do rana" - Edyta pisze do przyjaciółki. Chwali się, że zostawił jej karteczkę: "Kocham cię. Chcę ci otworzyć drzwi do raju".
Piszą do siebie dziesiątki maili. O tym, jak urządzą "swoje gniazdko". W stumetrowym mieszkaniu łazienka będzie salonem kąpielowym z wielką wanną i kabiną do masażu. Ale najpierw wesele. To niespodzianka. Rodzina Edyty nic nie wie. Arka nawet nie zna.
Edyta dostaje wiadomość od narzeczonego. Ma do zrobienia "interes życia". Kupuje w Niemczech sprzęt komputerowy, w Polsce ma już kupca, któremu odsprzeda to z zyskiem. Twierdzi, że przelał na konto właściciela sprzętu 78 tys. złotych tytułem kaucji. Do zapłacenia całego rachunku brakuje mu drugie tyle. Kontrahent uprzedza, że jeśli nie wpłaci całości w terminie, zaliczka przepadnie. Dziewczyna robi wszystko, aby pożyczyć tę resztę z banku, od znajomych.
Kolega z biura dziwi się, że interes życia nie jest zabezpieczony umowami. Ale Edyta, absolwentka renomowanej uczelni ekonomicznej, pozostaje głucha na jego rady.
Arek codziennie pyta, ile zebrała, co załatwiła. W końcu Edyta bierze kredyt pod hipotekę swojego mieszkania. Pieniądze przekazuje narzeczonemu. On pisze: "Jesteś czymś najcudowniejszym, co mogło mi się w życiu przydarzyć".
Edyta: "Boję się, z klientem wszystko bez umowy, na słowo. Nie mogę przestać o tym myśleć. Jesteś tam? Halo!". Arek nie odpowiada. - Padł mi komputer - tłumaczy się.
10 listopada. Informacja od Arka. Sprzęt odebrany, rozliczenie będzie po weekendzie. Zaprasza dziewczynę na uroczystą kolację.
Po weekendzie rodzice Edyty przyjeżdżają do Warszawy, córka nie odbiera telefonu od kilku dni. Mieszkanie jest puste, nie ma śladów włamania. Kiedy z Wiolą, przyjaciółką Edyty, wychodzą z bloku, zaczepia ich długowłosy mężczyzna, przedstawia się jako wnuk Barei: - Ta panienka wysiudała mnie z pieniędzy, które jej pożyczyłem. I pewnie teraz się ukrywa z forsą.
Wiola: - Przecież 17 grudnia miał być wasz ślub!
On: - Pierwsze słyszę.
Ogloszenie wyroku w sprawie morderstwa Edyty Fot. Agata Grzybowska / Agencja Wyborcza.pl
Policja zbiera dane o Arkadiuszu B. Ustalenia: jest bez pracy, nie skończył żadnych studiów, nie jest spokrewniony ze znanym reżyserem, mieszka z matką w kawalerce, odcięli im prąd. Policja znajduje u matki umowę B. na wynajem pokoju na Żoliborzu.
Prawdziwą twarz podejrzanego obnaża zawartość jego komputera. Tam jest odpowiedź na pytanie, co tak naprawdę robił w ciągu dnia, skoro nigdzie nie pracował.
Uwodził kobiety. Dwadzieścia cztery jednocześnie. Każdej opowiadał inną historię o sobie. Kobiety, które wybrał do korespondencji, miały cechy wspólne: przyjechały do Warszawy, aby zrobić karierę, na którą nie miały szans w małej, rodzinnej miejscowości. Były ambitne i pracowite, większość skończyła studia.
Zwierzały mu się.
Maria, radca w korporacyjnej firmie handlowej: "Chyba mam pecha. Jestem w tym wielkim mieście bardzo samotna. Nie mam tu żadnej rodziny, nawet kolegów z okresu studiów. Chciałabym kiedyś znaleźć kogoś, komu będzie na mnie zależało. Czy jest jakaś szansa?".
Arrika: "Mieszkam w Warszawie od 10 lat. Skończyłam studia, mam trzydziechę na karku i pracuję w agencji reklamowej. Podobnie jak ty szukam bratniej duszy. Podaję ci numer na GG i mail. Ale chyba nie ja jedna do ciebie piszę".
Słusznie dedukuje. Jeszcze tego samego wieczoru odzywa się Iza: "Mimo dwóch dyplomów renomowanych uczelni nie ułożyłam sobie w Warszawie życia. Jestem po nieudanym małżeństwie, mam czteroletniego syna, pracuję w handlu".
Magdalena: "Szukam pracy, w moim miasteczku nawet z dyplomem magistra to bardzo trudne, zamierzam startować do Warszawy. Fajnie, że jesteś młody, nie odpowiada mi związek sponsorowany przez starszego, żonatego mężczyznę".
Gabrycha: "Bardzo brakuje mi takiego zwykłego bycia razem. W szczególności podczas jesiennych wieczorów. Nie chcę tak dłużej. Pracuję w agencji jako new business manager. Osobiście na Sympatii funkcjonuję od niedawna, dotąd miałam same rozczarowania. Trafiałam na erotomanów gawędziarzy".
Drobiazgowo wyłuskano wszystkie kłamstwa podejrzanego w jego mailach, zeznaniach. Nic, co mówił, nie było prawdą. Nie załatwiał żadnego "biznesu życia". Pieniądze, które zgromadziła Edyta, schował do kieszeni.
Rok później, w rurach brodzika, a także na uszczelkach syfonu w wynajętej przez B. kawalerce znaleziono ślad krwi. Badanie DNA wykazało, że jest to fragment tkanki organizmu Edyty.
Arkadiusz B.został skazany za zabójstwo 31-letniej Edyty Fot. Agata Grzybowska / Agencja Wyborcza.pl
Mimo braku corpus delicti Arkadiuszowi B. przedstawiono zarzut zabójstwa Edyty. Zdaniem prokuratury poszlaki ułożyły się w jedną całość i dowodzą, że zamordował dziewczynę. Ciała do dziś nie odnaleziono.
Wyrok: dożywocie.
Iwona wybiera w komórce numer Tomasza, swojego poprzedniego konkubenta.
- Pomóż mi wyrzucić Zenka. Ten drań grozi, że mnie zabije - błaga.
- Nie mogę teraz - odpowiada Tomasz.
Kilka godzin później stoi pod jej blokiem. Dzwoni, nikt nie odpowiada. Wyważa drzwi. Mieszkanie wygląda, jakby przeszedł przez nie tajfun. Rozkopana pościel na łóżku, na podłodze rozrzucone różne przedmioty. Otwarty, pusty barek, w którym Iwona trzymała kopertę z pieniędzmi, pierścionek i złoty łańcuszek z medalikiem. Tomasz waha się, czy już zawiadamiać policję, gdy dostaje SMS: "Iwona. Nie. żyje. Ja. zaraz. też".
Natychmiast oddzwania. Odzywa się Zenon S.: - Ona jest koło mnie, ale martwa.
I to koniec rozmowy. Mężczyzna wyłącza komórkę.
Jest 2016 rok. Iwona mieszka z Zenonem od dwóch lat. Poznali się w warszawskim Centrum Samotnej Matki. Ona wylądowała tam z dwójką małych dzieci - po rozstaniu z ich ojcem nie miała dachu nad głową. W rodzinnej wsi na Kaszubach nikt na nią nie czekał.
Niespełna 40-letni S. kręcił się koło ośrodka. Kobiety po przejściach oglądały się za nim - zawsze skory do romansowania, opowiadał, że jest biznesmenem, chwilowo w krytycznej finansowo sytuacji, bo wykołowała go wspólniczka.
Kiedy kłamstwa Zenona wyszły na jaw, Iwona zerwała z nim znajomość i wynajęła kawalerkę. Na S. natknęła się dwa lata później, gdy wracała z pracy. Mówił, że chciałby się zaopiekować nią i jej dziećmi, zapewnić dach nad głową. Zamierza kupić duże mieszkanie. Stać go, prowadzi dobrze prosperujące przedsiębiorstwo budowlane.
Iwona zastanawiała się przez tydzień. Zenon jej się podobał, poza tym kalkulowała chłodno: nawet jeśli nie od razu kupi lokal, we dwoje łatwiej zapłacić komorne w wynajmowanej kawalerce. - Wprowadzaj się, dam ci klucz - powiedziała na drugiej randce.
Trzy miesiące później krzyczy z płaczem do telefonu, który odebrała jej koleżanka Baśka. - Zabierz go sobie, ja mam dość tego trutnia! - Coś ty, ja go nie potrzebuję, wystaw mu rzeczy na korytarz - słyszy w odpowiedzi.
Zenon S. stoi obok. Przed chwilą pokłócił się ze swą kochanką. Baśka to kobieta, u której mieszkał poprzednio. Obie panie znają się od dawna, nie ma między nimi pretensji o "przechodniego" mężczyznę.
Teraz Iwona chce go wystawić za próg. Tylko miesiąc przeżyli w euforii. Zenon miał mnóstwo planów na zarobienie pieniędzy. Ostatecznie uzgodnili, że za jej oszczędności kupią w hurtowni odzież i będą ją sprzedawać na bazarze w Legionowie. Handlowali razem tydzień. Potem on cały wysiłek wkładał w szukanie pretekstu, aby uniknąć stania na dworze przy polowym łóżku. To, co zarobili, przepił.
Pierwsza awantura z kochankiem wydarzyła się dwa miesiące później. Nie dokładał się do wydatków. Kazała mu się wynosić. Odszedł niedaleko, na klatkę w tym samym bloku. Kilka nocy przespał pod kaloryferem. Ugięła się, gdy podrzucił pod drzwi list z błaganiem o litość. Znów dostał klucze.
Tomasz B. alarmuje policję, aby szukali Iwony i jej konkubenta. Późnym wieczorem dyżurny oficer dzielnicowej komendy widzi przez okno, że pod wejście do budynku podjechał samochód takiej marki, jakiego szukali w związku z zaginięciem Iwony A. Wyszedł na dwór, aby bliżej przyjrzeć się tablicy rejestracyjnej i wtedy zobaczył, że wóz jest bez kierowcy, który szybkim krokiem odchodzi między bloki. To Zenon S. Zatrzymują go.
Podczas przesłuchania opowiada, że Iwona schowała jego dowód osobisty. - Powiedziała, że odda, gdy zapłacę za miesiąc pobytu w wynajmowanym przez nią mieszkaniu. Pociemniało mi w oczach. Uderzyłem ją pięścią w głowę. Przewróciła się na łóżko i kopnęła mnie w krocze, chwyciłem za gardło. Tak dziwnie przewracała oczami.
- Zaniosłem ją do samochodu - mówi dalej. - Stanąłem w bocznej uliczce i płakałem.
Śledczy zebrali informacje o podejrzanym. Najwięcej do powiedzenia miały jego kobiety. Zapamiętały go jako człowieka nieodpowiedzialnego, utracjusza, stroniącego od pracy, "z piaskiem w rękawach". Ale miał swój wdzięk - dodawały refleksyjnie.
Przed praskim sądem Zenon S. zmienił front. - Szukała mężczyzny, który by ją utrzymywał. Trafiło na mnie. Kilkakrotnie chciałem się od niej wyprowadzić, ale rozpaczała, ulegałem jej prośbom.
Wyrok: 12 lat więzienia.
22-letnia Izabela poznała Konrada K., rówieśnika, niecałe pół roku wcześniej na jednym z portali randkowych. Przedstawił się jako instruktor kulturystyki, właściciel firmy reklamowej, wcześniej zatrudniony w Biurze Ochrony Rządu. Chwalił się, że w Warszawie ma pięć mieszkań, cztery wynajmuje.
Już na drugim spotkaniu zapytał, czy jest gotowa, bo on potrzebuje kobiety na całe życie. Odpowiedziała: tak. Na uroczysty obiad u rodziców dziewczyny w małej podwarszawskiej miejscowości przyjechał z kwiatami dla narzeczonej i przyszłej teściowej. Po kawie zerwał się, przepraszając, że musi już iść, bo ma w szpitalu bardzo chorego ojca. Krwiak mózgu... Rodzice Izy odprowadzali go do drzwi, nie kryjąc współczucia. Potem powiedzieli córce, że wreszcie znalazła porządnego chłopaka.
Od tego dnia widywała się z Konradem codziennie. Nie poznała jego ojca, bo nadal leżał na OIOM-ie. Nie miała też okazji zobaczyć, jak narzeczony mieszka - w związku z chorobą gościł ciocię z wujkiem, którzy zjechali z drugiego końca Polski.
Wkrótce Konrad wyjawił, że zamierza wysłać ojca na operację mózgu do prywatnej kliniki w Austrii. Ona wtedy była zaangażowana w koncert charytatywny na rzecz chorego dziecka. - Zamiast pomagać obcym, mogłabyś wesprzeć finansowo mojego tatę, brakuje mi jeszcze 40 tysięcy - zauważył.
Próbowała pożyczyć te pieniądze od rodziny. Nie udało się, poszła po kredyt do banku. Dała mu 32 tys. zł. Uznała, że nie wypada spisywać umowy. Obiecał, że będzie oddawał w ratach.
Po tygodniu powiedział, że wyjeżdża z ojcem do Austrii; będą w kontakcie. Jest 1 kwietnia.
Nazajutrz dostaje pierwszego maila: "Kochanie. Jestem w totalnym szoku, jaka tu opieka. Całuję tam, gdzie lubisz najbardziej. Twój Misio. PS. W sprawie kosztów wygląda na to, że brakuje mi około 8 tysięcy złotych".
5 kwietnia: "Cały czas siedzę przy nim, nie jestem w stanie się skupić. Jedno wiem na pewno - kocham cię bez pamięci i nie wyobrażam sobie, że mogłoby mi ciebie zabraknąć".
Jeszcze tego samego dnia: "Co do pieniędzy, to na wszelki wypadek podaję numer konta".
6 kwietnia wieczorem: "Kochanie, jest naprawdę źle. Załamałem się, bo ciągle mi brakuje tych 8 tys. zł na leczenie. Każdy mi tylko odpisuje, że się postara. Postara się, kur..., a on umiera".
Późnym wieczorem: "Wiem, że masz obawy, co do wysłania pieniędzy, chcesz się upewnić swoim przylotem tutaj, jak jest. Ale teraz liczy się każdy tysiąc złotych. Jeżeli już się zdecydujesz, to przyślij na mój numer konta. Iza, kocham cię, ale nie rozumiem twoich obaw".
Po dwóch dniach: "Dzięki. Doszły, opłaciłem. Taty operacja za chwilę. Cieszę się, że między nami lepiej".
9 kwietnia: "Tata operację zniósł dobrze. Nawet nie wiesz, jak mi się chce bzykać. Kocham cię i cholernie tęsknię. Zaczniemy załatwiać nasze sprawy ze ślubem?".
Iza nie odpowiedziała. Przez przypadek zdobyła adres, pod którym Konrad był zameldowany w Warszawie. Drzwi otworzył starszy, zaniedbany mężczyzna. To Jerzy K., ojciec narzeczonego. Od śmierci żony nie daje rady, syn ostatni raz odezwał się pięć lat temu. Rozpłakał się.
Kiedy tydzień później Konrad zadzwonił, że są już z ojcem w Warszawie, wszystko mu wygarnęła. Nawet się nie speszył. Wyjaśnił, że jej pieniądze poszły na pewną akcję, którą przeprowadzał jako tajny agent BOR-u. Odradzał pójście na policję, bo to się obróci przeciwko niej. Ona jednak już mu nie ufała, zmieniła ton. "Oddawaj pieniądze, złodzieju, bo rozgłoszę o twoich oszustwach na wszystkich portalach. Będziesz tam wisiał z nazwiskiem i adresem" - zagroziła w SMS-ie.
I tak zrobiła.
Natychmiast odezwały się inne ofiary K. Ze zwierzeń dziewczyn, a zwłaszcza porównania dat wynikało, że oszust równocześnie wyłudzał pieniądze od kilku kobiet. Nie zadawał sobie zbytniego trudu w wymyślaniu kolejnej pilnej potrzeby. Jego patentem była rzekoma choroba ojca.
Straciły pieniądze - niektóre poważne sumy - ale skrzyknęły się i zagroziły złożeniem zeznań na policji. Odpowiedział: "Ch... wam w d..., zamówcie jeszcze radiowóz z sygnałem".
K. został zatrzymany w wynajmowanym mieszkaniu.
- Nie rozumiem, dlaczego postawiono mi zarzut - odpowiedział Konrad K. w sądzie po odczytaniu aktu oskarżenia. - Każdej z pokrzywdzonych deklarowałem spłacenie długu, a potem kontaktowałem się telefonicznie i SMS-ami. Nie ukrywałem się przed nimi, zawsze mówiłem, że oddam. Miałem tylko przejściowe trudności w dotrzymaniu terminu.
Zaczął oszukiwać w 2010 roku. Przez kilka lat kobiety przekazały mu ponad ćwierć miliona złotych. Pieniędzy nie odzyskały.
Wyrok: dwa lata i dwa miesiące więzienia.
Kiedy ratownik zapytał Marię G., dlaczego wcześniej nie zawiadomiła pogotowia, ranny mężczyzna uprzedził ją, wyznając, że sam się niechcący nabił na nóż. Wtedy dodała, że nie była świadkiem wypadku, gdyż wróciła do domu o północy.
Leon zmarł w karetce.
Maria G. 26 lat. Studentka czwartego roku prawa. Do Warszawy przyjechała z małej miejscowości szczęśliwa, że uwalnia się od dziadka sadysty. Dorabiała jako pomoc księgowej. Starszy od niej o rok Leon zakończył edukację na pierwszej klasie prowincjonalnego liceum. Kiedy odziedziczył kawalerkę w Warszawie, przerwał naukę i przeprowadził się do stolicy. Maria G. mu imponowała. Zamieszkali razem. Był rok 2009.
Dzień po śmierci Leona Maria G. powie policjantom, że zamachnęła się nożem na Leona. Pokłócili się po wieczornym grillowaniu w ogródku. Była zdenerwowana, że przejadają 40 tys. złotych kredytu, który wzięła na planowane wesele. Zaczęli się szarpać. - Po 10 minutach zabrakło mi sił - zeznała kobieta - i wtedy Leon niechcący wbił sobie ostrze w klatkę piersiową.
Maria G. jeszcze dwa razy zmieni swoją relację.
Biegli nie mają wątpliwości: to nie był przypadek. Leon nie nadział się na kuchenny nóż w ręku narzeczonej. 25-centymetrowa rana w ciele ofiary, przebiegająca od góry ku dołowi, wskazuje na celowo zadany cios.
- Kochałam go najbardziej na świecie, był całym moim życiem - powtarzała Maria w sądzie.
Biegli psychiatrzy: "Pod prezentowaną fasadą pewności siebie kryje się osobowość niedojrzała, brak poczucia bezpieczeństwa. Traumatyczne doświadczenia z dzieciństwa - stały lęk przed dziadkiem sadystą - nauczyły ją postrzegać świat i ludzi, jako zagrożenie. Nie radziła sobie ze stresem".
Sąd ustalił, że Maria G. nie chciała zabić swego partnera, ale była świadoma konsekwencji uderzenia.
Wyrok: pięć lat więzienia.
Wpół do czwartej nad ranem 30 kwietnia 2021 roku, początek długiego weekendu. Noc jest wyjątkowo ciepła, mieszkańcy apartamentowca w Wilanowie śpią przy otwartych oknach. Budzi ich przeszywający krzyk, tupot nóg i czyjś głos powtarzający: - Ratunku, pomocy, dłużej tak nie wytrzymam, umieram. Nie, nie, nie.
Sąsiedzi widzą zgiętego w pół mężczyznę. Osuwa się na ziemię. Pochylona nad nim kobieta to Karolina B., mieszkanka bloku. Lokatorzy kojarzą tę parę, gdyż często hałaśliwie biesiaduje w ogródku. Na pytanie, co się stało, kobieta odpowiada, że jej narzeczony przechodził przez płot i nadział się na wystające kolce.
Igora zabiera pogotowie. Na ratunek nie ma szans. Sekcja zwłok wykazuje, że zginął od ciosu nożem o 15-centymetrowym ostrzu.
O śmierci 21-latka zrobiło się głośno. Był posłem na Sejm Dzieci i Młodzieży. Działał też w rodzinnym Lublinie - w młodzieżowej radzie miasta.
Starsza o pięć lat Karolina B. ukończyła prawnicze studia, licencjaty z kryminologii i historii, miała w CV staże w kilku instytucjach. Nie zagrzała nigdzie miejsca, ale lista była imponująca: gabinet dyrektora Kancelarii Premiera, Parlament Studentów RP, biuro senatorskie.
Do zarzutu zabójstwa Karolina B. nigdy się nie przyznała. Podczas przesłuchań podaje jedną wersję: Igor chciał iść do apteki po leki, bo miała atak paniki. - Wybiegłam za nim, by mu powiedzieć, że jest nieczynna. Nie wiem, dlaczego miałam nóż w ręce - mówi. Zrzucała winę na alkohol i papierosy z zawartością substancji psychotropowych. Badanie krwi wykazało jedynie śladowe ilości leków na stany lękowe. Zero alkoholu.
Psycholodzy sądowi: "Inteligentna, chłodna, cyniczna. Równocześnie zagubiona emocjonalnie, manipulowała bliskimi jej osobami, bo bała się opuszczenia i reagowała na takie zagrożenie złością".
Karolina B. jest oskarżona o zabójstwo swojego partnera i młodzieżowego radnego z Lublina Igora W.K. Fot. Marta Woźniak
Proces ściągnął do sądu bardzo dużo młodzieży. Drobna, dziewczęca Karolina B. w ciemnej princesce z białym kołnierzykiem i takimi mankietami budziła współczucie publiczności. "Trzymaj się" - padały pod jej adresem słowa wsparcia, gdy skuta kajdankami wchodziła na salę rozpraw.
Na pierwszej rozprawie wyznała: - Kochałam Igora. Był dla mnie całym światem. Chciałam mieć go zawsze przy sobie. Byłam uzależniona od tej miłości. Od jego śmierci jest już mi wszystko obojętne.
Konterfekt nieszczęśliwej, po pensjonarsku zakochanej dziewczyny niezupełnie przystawał do postrzegania oskarżonej przez świadków.
- Oni często się kłócili - zeznał jeden z mieszkańców apartamentowca. - Zazwyczaj awantura wybuchała podczas imprezowania w ogródku. Agresorem była kobieta. Bardzo wulgarnie się odzywała.
Inny świadek, zaprzyjaźniony z oskarżoną. - Uciekał od niej. Ona dostawała furii, szukała go. Groziła, że zabije. Zmuszała do powrotu.
Sąd w uzasadnieniu: - Mężczyzna prawdopodobnie chciał na dworze zakończyć jakąś telefoniczną rozmowę lub odejść od Karoliny B. Dlatego wybiegła za nim z nożem.
W szafie trzymała suknię ślubną z welonem.
Wyrok: 15 lat więzienia (nieprawomocny).
Ciało Ani znalazł właściciel mieszkania na warszawskiej Pradze. Przyszedł po czynsz, bo wynajmująca spóźniała się z zapłatą. Leżała na łóżku przykryta kołdrą. Na podłodze siedział jej kompletnie pijany partner Robert K. Miał nacięcia na brzuchu i nadgarstkach. Na pytanie co się stało, mężczyzna wymamrotał: - Chyba ją udusiłem.
Luty 2012 roku. 34-latka wynajmuje kawalerkę od dwóch lat. Zatrudniona na giełdzie kwiatowej, pracę zaczyna o trzeciej nad ranem. Jej życiowy partner ma firmę budowlaną - to wersja dla sąsiadów.
Policja ustala, że Robert K. jest poszukiwany listem gończym, bo od 10 lat uporczywie uchyla się od płacenia alimentów na trójkę dzieci. Nie ma nawet dowodu osobistego.
Kiedy K. wytrzeźwiał, przyznał się do uduszenia konkubiny, ale nie potrafił wyjaśnić, dlaczego to zrobił. - Ten związek to najlepsza rzecz, jaka mi się trafiła w życiu. Raz na siedem lat znajomości zdarzyła się nam kłótnia.
Ania prowadziła pamiętnik.
"Jaka byłam głupia, myśląc, że go zmienię! Dwa tygodnie chodzi w jednej koszuli, niczego po sobie nie sprzątnie. I te jego teksty: Będziemy się pipkować?".
"Wysłałam mu SMS: - Nie rób głupot, bo nie ręczę za siebie, przyjdziesz zalany, to wyrzucę".
"Zupełnie straciłam do niego zaufanie. Nie dość, że przychodzi wstawiony, podkrada mi pieniądze, to ciągle kłamie. Wczoraj po pijaku się wygadał, że siedział w więzieniu. Ale za co, to już unikał odpowiedzi. Okazuje się, że ma dzieci, których w ogóle nie pamięta. Czego jeszcze się dowiem?"
Dlaczego Ania zginęła? Nawet prokurator nie był w stanie wskazać motywu Roberta K. - A jak nie ma motywu, to nie ma usprawiedliwienia - powiedział w mowie końcowej.
Wyrok: 25 lat więzienia.
Problemem tych kobiet nie jest wyłącznie samotność ani silne pragnienie bycia w związku, które odbiera im zdrowy rozsądek. To zaczęło się zapewne dużo wcześniej, we wczesnym okresie życia, gdy wykształcił się ich sposób funkcjonowania w bliskich relacjach. W wyniku doświadczeń z opiekunami u każdego człowieka powstają różne mechanizmy obronne - i to jest potrzebne. Jednak gdy są zbyt sztywne lub zbyt silne, powodują wiele problemów. A czasami kosztują życie, jak u bohaterek reportażu.
Jednym z tych mechanizmów, bardzo trudnym, jest rozszczepienie. Chcąc zachować więź z ukochaną osobą, "wycina" się nieświadomie te aspekty, które byłyby dla relacji zagrażające - nie dostrzega się kłamstw, manipulacji i nieścisłości.
Umożliwia to zaangażowanie się bardzo silnie i bardzo szybko w nowy związek, przy jednoczesnym ignorowaniu niepokojących sygnałów, które dla osób z zewnątrz (przyjaciół, rodziny) są oczywistymi lampkami ostrzegawczymi. Rozszczepienie - w połączeniu z zaprzeczaniem, innym częstym mechanizmem obronnym - powoduje, że osoby mu ulegające nie tylko nie dają wiary bliskim, ale często bronią oszustów, wchodząc z bliskimi w konflikt, a nawet zrywając z nimi relacje, przez co są pozbawione później wsparcia w sytuacji poważnego kryzysu.
Dla mnie te historie - zarówno kobiet, które stały się ofiarami swoich partnerów, jak i tych, które ich zamordowały - są dramatycznymi i smutnymi historiami kobiet o kruchej psychice, zniszczonej zapewne doświadczoną w dzieciństwie agresją (a w najlepszym razie - poważnym zaniedbaniem emocjonalnym). Nie radziły sobie z samotnością i stresem (szczególnie tym wynikającym z ryzyka rozpadu związku), a będąc pod wpływem silnych mechanizmów obronnych i nawykowych wzorców reagowania, nie widziały tych mężczyzn realnie i nie oceniały adekwatnie rzeczywistości, która ich z nimi czekała.
To bardzo przykre, że odpowiednio wcześnie nie sięgnęły po pomoc psychoterapeutyczną. Dobre leczenie w odpowiednim czasie pomogłoby im podejmować korzystniejsze dla siebie decyzje, uniknąć wybierania autodestrukcyjnych zachowań i niszczących związków oraz oszczędziłoby kilka istnień.
OSKARŻAM - cykl kryminalny Gazeta.pl Grafika: Marta Kondrusik