33-letnia Dorota zmarła w nocy z 23 na 24 maja podczas pobytu w Podhalańskim Szpitalu Specjalistycznym im. Jana Pawła II w Nowym Targu (woj. małopolskie). Kobieta była w piątym miesiącu ciąży. Z relacji jej rodziny i adwokatki zajmującej się sprawą wynika, że lekarze nie zdecydowali się wykonać aborcji, mimo że życie Doroty było zagrożone.
Zakopiańska "Gazeta Wyborcza", powołując się na informacje z portalu Wiara.pl, przypomina, że część polskich szpitali w pierwszych latach XXI wieku na polecenie kurii miała podpisywać zobowiązania dotyczące niewykonywania aborcji. Był to warunek potrzebny, aby nadać placówce imię Jana Pawła II. "Wyborcza" podaje, że władze szpitala w Nowym Targu już w 2005 roku ogłosiły swój sprzeciw wobec aborcji. Stało się tak, kiedy ówczesny minister zdrowia Marek Balicki zaapelował, aby w szpitalach przestrzegano ustawy o planowaniu rodziny, a także nie odmawiano zabiegu terminacji ciąży, kiedy są ku temu przesłanki. Wtedy dyrektor placówki Adam Chrapsiński podkreślił, że aborcje nie będą tam przeprowadzane, ponieważ jej patronem jest Jan Paweł II, co zobowiązuje do przestrzegania boskiego prawa i nauk papieża, które stoją w sprzeczności z zabiegami usuwania ciąży.
"Gazeta Wyborcza" zaznacza, że z takiej deklaracji nie wycofał się dyrektor Marek Wierzba, który kieruje szpitalem w Nowym Targu od lipca 2010 roku. Startował on również do sejmiku małopolskiego z listy Solidarnej Polski (od niedawna Suwerenna Polska, partia Zbigniewa Ziobry). Od tego czasu jest wojewódzkim radnym. Co prawda, nie wiadomo, jakie poglądy ws. aborcji ma Wierzba, ale wiadomo, jakie ma jego partyjny przełożony - Ziobro opowiada się za całkowitym zakazem przeprowadzania aborcji.
W 2019 roku - podkreśla "GW" - szpital otrzymał z rąk kard. Stanisława Dziwisza relikwie św. Jana Pawła II.
"Wyborcza" dotarła do historii pacjentek, pracowników i byłych pracowników Podhalańskiego Szpitala Specjalistycznego im. Jana Pawła II w Nowym Targu - to jedna z nich: "Terminacja ciąży? Nie pamiętam, żeby w ostatnich latach taki zabieg był wykonany. Ale pamiętam, jak w szpitalu kobieta rodziła płód bezczaszkowy. Ona nawet nie chciała po urodzeniu patrzeć na to dziecko, chciała wyjść jak najprędzej do domu, widać było, że sama traktuje się jak inkubator, ale nie otrzymała żadnego wsparcia. W szpitalu wszyscy czekali, aż to dziecko umrze".
Będąca w piątym miesiącu ciąży Dorota mieszkała z mężem w Bochni, jednak w nocy z 20 na 21 maja (z soboty na niedzielę), kiedy zaczęły odchodzić jej wody płodowe, przebywała na Podhalu, w odwiedzinach u matki. Kobieta trafiła do Podhalańskiego Szpitala Specjalistycznego im. Jana Pawła II w Nowym Targu. Według męża 33-latki pielęgniarki kazały Dorocie leżeć z nogami powyżej głowy, bo twierdziły, że dzięki temu wody mogą powrócić, napłynąć. W takiej pozycji - leżącej z głową opuszczoną poniżej poziomu nóg - kobieta miała spędziła kolejne trzy dni.
W poniedziałek Dorotę zaczęła boleć głowa - ból narastał, potem zaczął boleć ją brzuch. Jak podaje "Gazeta Wyborcza", we wtorek podczas rozmowy telefonicznej z mężem kobieta zaczęła wymiotować. "GW", powołując się na dokumentację, podkreśla, że od niedzieli systematycznie rósł poziom CRP, który sygnalizował, że w organizmie rozwija się stan zapalny.
Według informacji "Wyborczej" badania PCT, które umożliwia rozpoznanie sepsy, oraz D-dimerów (ich zwiększone wartości mogą wskazywać na ryzyko choroby sercowo-naczyniowej) Dorocie wykonano dopiero z wtorku na środę. Wówczas stan 33-latki był już bardzo ciężki. Z kolei badanie USG zrobiono tuż po przyjęciu kobiety do szpitala (w nocy z soboty na niedzielę), a następnie wykonano je dopiero w środę nad ranem. - We wtorek, po naszych naciskach, Dorocie przyłożono głowicę do brzucha, aby sprawdzić tętno płodu. Płód żył, więc znowu personel szpitala podtrzymywał w nas nadzieję, że wszystko będzie dobrze, że dziecko urodzi się zdrowe. Nikt nam nie powiedział, że obumarcie płodu to kwestia czasu, że nie mamy szans właściwie na zdrowe dziecko i że odejście wód płodowych jest dla Doroty niebezpieczne. Nikt nie dał nam wyboru ani szansy na uratowanie Doroty, bo nikt nie powiedział nam, że jej życie jest zagrożone. Nikt nie wspomniał o tym, że można wywołać poronienie i ratować żonę, bo szanse na przeżycie dziecka są nikłe - powiedział mąż 33-latki, którego cytuje "Gazeta Wyborcza".
W środę 24 maja o godz. 5:20 lekarze stwierdzili obumarcie płodu. O 7:30, gdy stan Doroty był już krytyczny, skonsultowano się z prof. Hubertem Hurasem, konsultantem wojewódzkim w dziedzinie ginekologii i położnictwa. Ten zdecydował, że kobieta jest zakwalifikowana do usunięcia macicy wraz z płodem w trybie natychmiastowym ze wskazań życiowych. 33-latka nie przeżyła, jej zgon stwierdzono o godz. 9:39. - Nie była to piorunująca sepsa. Wykładniki stanu zapalnego rosły systematycznie (...) Lekarze mieli trzy dni na podjęcie decyzji - powiedziała "Uwadze!" TVN mec. Jolanta Budzowska.
***