Ola (imię zmienione na prośbę rodziny) latami była wykorzystywana seksualnie przez swojego wujka, księdza Marka. Jak wiemy od bliskich pokrzywdzonej, duchowny molestował ją w - wydawałoby się - naturalnych, rodzinnych okolicznościach: gdy odwiedzała babcię, gdy przyjeżdżała do wujka do Rabki pojeździć na nartach, gdy spędzali wakacje w Bułgarii. Wykorzystał ją także podczas jej pierwszej komunii świętej. Dramat Oli, dzisiaj dorosłej kobiety, matki dwójki dzieci, trwał co najmniej osiem lat. Jak słyszymy, jej wujek wykorzystywał wysoką pozycję w katolickiej, bardzo religijnej rodzinie i to jego status umożliwił mu wieloletnie, bezkarne molestowanie małoletniej.
Ks. Marek skrzywdził nie tylko siostrzenicę (choć ją przede wszystkim). Przyniósł ogromne cierpienie całej rodzinie, która do dziś mierzy się dramatycznymi konsekwencjami jego czynów. Poniżej opowiada nam o tym mama skrzywdzonej i siostra księdza Marka.
Duchowny został skazany na cztery lata więzienia w grudniu 2021 roku. Latem 2022 r. sąd apelacyjny podtrzymał karę, ale ksiadz nie przebywa w więzieniu. Ze względu na zły stan zdrowia kara została odroczona. "W dniu 13 grudnia 2022 r. Sąd po rozpoznaniu wniosku skazanego z art. 200§1 kk i inne, o odroczenie wykonania kary pozbawienia wolności na podstawie art. 150 §1 k.k.w. - z uwagi na zły stan zdrowia skazanego, który potwierdzono na podstawie opinii biegłego ds. chorób wewnętrznych, postanowił odroczyć skazanemu wykonanie kary 4 lat pozbawienia wolności [...], na okres 1 roku" - przekazało nam biuro prasowe Sądu Okręgowego w Krakowie. - Potwornie bolesne, bo myśmy już byli przekonani, że dosięgnie go sprawiedliwość i poczujemy ulgę, trochę tego bólu nam odejdzie, ruszymy dalej - mówi nam matka.
Siostrzenica ks. Marka poinformowała o molestowaniu archidiecezję krakowską, która rozpoczęła postępowanie kanoniczne. W styczniu tego roku, gdy po wpisie na blogu ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego w mediach pojawiły się oszczędne publikacje na temat duchownego, zwróciliśmy się do kurii po więcej informacji. Pytaliśmy między innymi, na jakim etapie jest postępowanie kanoniczne oraz gdzie przebywa skazany duchowny. Przytaczamy odpowiedź ks. Łukasza Michalczewskiego z biura prasowego archidiecezji krakowskiej: "[...] Chciałbym zapewnić, że w sprawie wspomnianego duchownego Archidiecezja Krakowska podjęła wszystko co jest wymagane i niezbędne w celu wyjaśnienia i rozstrzygnięcia. Zgłoszony fakt wykorzystania osoby małoletniej w środowisku relacji rodzinnych, został przede wszystkim przez Archidiecezję Krakowską przekazany niezwłocznie organom ścigania, ponadto opisywany duchowny został odsunięty od posługi duszpasterskiej wobec wiernych, w miarę zaś toczącego się śledztwa podejmowano współpracę z właściwymi służbami, a udostępnione wyniki ich pracy włączono w zakres toczącego się równolegle postępowania kanonicznego. Przedstawiciele Archidiecezji podejmowali także, na ile wynikało to z oczekiwań i możliwości, kontakt z osobami pokrzywdzonymi, jak również, bez względu na ewentualne przyszłe orzeczenia sądowe, wspierali potrzebę udzielenia pomocy terapeutycznej oraz dążyli do wypłaty ze strony sprawcy choćby częściowego dobrowolnego zadośćuczynienia".
Z naszych informacji wynika, że duchowny trafił do jednego z domów dla chorych księży.
Rozmowa z matką ofiary i siostrą skazanego sprawcy.
Matka pokrzywdzonej: Chcę o tym mówić, ale żeby było jasne - nie szukam odwetu, nie chcę się mścić na bracie. Nie po to rozmawiamy. Widzi pan, w naszym małym Zagórzu większość ludzi się dobrze zna, a Marka to znają wszyscy. Jeden z pierwszych chłopaków od nas, co poszedł do seminarium. I ludzie pytają, co się z nim dzieje, ludzka ciekawość, normalna rzecz. Nie było go na pogrzebie mamy, nie było go na pogrzebie siostry. "Musi być bardzo schorowany" - mówią. A ja chcę, żeby poznali prawdę.
Tak. Oczywiście córka, jej mąż, moi synowie też wiedzą. Może dzięki temu coś drgnie, może w końcu odpowie za tę krzywdę mojego dziecka i całej rodziny. Szukam jakiejkolwiek sprawiedliwości. Sąd odroczył karę na rok, ale przecież zaraz znowu może złożyć papiery, że jest chory. Boję się, że nie spotka go żadna kara i już do końca życia będzie mieszkał w domu dla księży. Będzie miał ciepło, siostry będą podstawiały talerz pod nos. Może nam też trochę ulży? Sama nie wiem, ale chcę o tym opowiedzieć, a dalej, to żeby się po prostu normalnie nam żyło. Jeśli to w ogóle możliwe, po tej tragedii. Oczywiście, on skrzywdził moje dziecko, ale w pewnym sensie ofiarą jest cała rodzina.
W Wigilię 2019 roku. Tradycyjnie całą rodziną byliśmy na kolacji u mojej mamy w Zagórzu. Były wszystkie moje dzieci - synowie z partnerkami, córka z mężem. Wtedy mieli jeszcze tylko jedno dziecko. No i był ksiądz Marek, czyli mój brat. Początkowo wszystko było normalnie. Marek pobłogosławił opłatek, odmówiliśmy modlitwę, później rozmawialiśmy o tym, o tamtym. Jak to na Wigilii. Wieczorem, po kolacji, córka chciała się już szykować do wyjścia, mieli jechać do teściowych, ale zanim wyszli, zwróciła się do Marka: "chodź, wujek, bo musimy porozmawiać". Pamiętam to, jak dziś - on przy tym stole, tak trochę głębiej wsunięty, w pokoju było mało miejsca. "Wiem, że ci niewygodnie się przeciskać, ale chodź porozmawiać" - coś takiego mówiła. I poszli do drugiego pokoju, a mój zięć poszedł ubrać ich córeczkę. Nie rozmawiali długo. Po kilku minutach brat wrócił do stołu, a córka z mężem wyszli z domu. Marek był blady jak ściana. Siedział przy stole, ale nic już nie jadł, rozmowa przestała się kleić. Patrzył w jeden punkt, był nieobecny. Wszyscy widzieli, że coś w tym drugim pokoju musiało się wydarzyć, ale co? Przecież nikt nie śmiał zapytać, bo Markowi u nas w rodzinie nie zadawało się pytań. W końcu wzięłam się za sprzątanie. Zbieram rzeczy ze stołu i tym razem to Marek do mnie mówi, że musimy pogadać. Poszliśmy do tego pokoju, gdzie wcześniej był z córką. On tak siedzi i siedzi, nic nie mówi. W końcu sama go ponaglam. "Powiesz w końcu?". No i powiedział. Tak się dowiedziałam.
Że będzie miał kłopoty. Konkretnie - że córka ich narobi. "Jak to? Jakich niby moje dziecko może ci kłopotów narobić?". W końcu powiedział, że jak byli w Bułgarii, to dotykał ją intymnie. Ale to było tylko raz. I dawno. I tak właściwie to nic takiego się nie stało. Zarzekał się z tym "tylko raz". W pierwszej chwili to do mnie nawet nie docierało, ale on zaraz dodał: "Pomóż mi". I dopiero po tych słowach zrozumiałam, o co mu właściwie chodzi. Zatkało mnie.
Mówił: "Pomóż mi, bo ona chce z tym iść do kurii i prokuratury. Powiedz jej, żeby tego nie robiła". Pytałam, a kto pomoże mojemu dziecku? A on znowu, że to było dawno i tak dalej. Nie wytrzymałam, kazałam mu wyjść z domu. Nie chodziło o to, że ja mogę mu coś zrobić, ale wtedy u mamy był jeszcze mój najstarszy syn. Nie jest agresywny, ale przecież to jego ukochana siostrzyczka. Wychowywałam dzieci bez ojca i syn zawsze czuł się odpowiedzialny za młodsze rodzeństwo. Poszłam do łazienki, żeby trochę ochłonąć. Czekałam i nasłuchiwałam, czy ruszy samochód. Wyszłam dopiero, gdy byłam pewna, że Marek pojechał. Syn wypytywał, o co chodzi, dlaczego płaczę. W końcu zapytał, czy to jest to, o czym on myśli. Przytaknęłam, chociaż tak właściwie skąd miałam wiedzieć, o czym on myślał? Różne słowa wtedy padały, ostre. W końcu go jakoś opanowałam.
Nie, żadnych szczegółów, tylko, że dotykał intymnie. Nie mówił, co rozumie poprzez "intymnie", nie mówił, gdzie dokładnie ją dotykał, ale powtarzał, że to był tylko raz. Wtedy w Bułgarii.
Tyle, co mi córka chciała powiedzieć. Marek zabrał ją i mojego syna na wakacje. Ona była wtedy jakoś na początku gimnazjum. W pokoju hotelowym było łóżko małżeńskie i takie mniejsze, rozkładane. Powiedziała, że będzie spała na tej dostawce, a oni we dwóch na dużym łóżku. Marek się nie zgodził, powiedział, że ma być jej wygodnie. W nocy właził jej do łóżka, dotykał, mówił, że chce zobaczyć, jak staje się kobietą, że sam nie nie ma dzieci i nie wie, jak to jest, "gdy dziewczynka dorasta". Nie pozwalał jej spać w staniku. Gdy kąpali się w morzu, też ją molestował. A rano odprawiał msze.
No w hotelu, gdzie mieszkał z dziećmi. W nocy molestował moją córkę, a rano odprawiał mszę świętą w pokoju, tylko dla nich. Ale Bułgaria to nie był jedyny raz. Wcześniej ją wykorzystywał, gdy byli na nartach w Rabce. W domu mojej mamy też do tego dochodziło. Później córka powiedziała, że myślała, że tak się bawi dorosły mężczyzna ze swoim dzieckiem.
W pierwszej chwili to jego określenie - "intymnie" - jeszcze nie brzmiało w mojej głowie tak strasznie. Niby wiedziałam, że zrobił coś złego, ale nie znałam skali krzywdy mojej córki, w pierwszej sekundzie po takiej informacji człowiek jest w szoku. Później był ból i strach o moje dziecko. I przeogromne poczucie winy. Jezu, gdzie ja w tym wszystkim byłam? Przecież tuż obok. Byłam przy mojej córeczce i nie pomogłam. Wyrzucam to sobie nadal. Trudno z tym żyć. Dzisiaj widzę, że były sygnały, mogła mi się wcześniej zapalić czerwona lampka. Nie chcę niczego usprawiedliwiać, ale wie pan, jak kiedyś reagowałam na te wszystkie doniesienia o księżach pedofilach?
Że to wszystko nieprawda, atak. O Jankowskim to chyba u was czytałam. Jak ludzie dziecięce buciki pod pomnikiem zostawiali, ktoś tam czerwoną farbą ochlapał albo napisał "pedofil". Myślałam: No nie! Teraz, po tylu latach, komuś się przypomniało, że był molestowany? Przecież to nagonka na Kościół. Jak ksiądz, który przy ołtarzu dotyka Pana Jezusa, może później wkładać dziecku ręce w majtki? Ktokolwiek, ale nie ksiądz. Nie mogłam tego pojąć, nie wierzyłam, dopóki nas to nie spotkało. Byłam gorliwą katoliczką, z naciskiem na "byłam". Teraz się nawet nie modlę.
Jak Marek powiedział, co zrobił, to wszystko zaczęło mi się układać w całość. Przypomniało mi się, jak nie chciała jechać do wujka do Rabki. Ale wtedy myślałam, że sobie coś wymyśla, że się tak buntuje, bo nie pozwalam jej widywać się z ojcem. Ona bardzo chciała się spotykać z tatą, a ja ten kontakt ograniczałam. Tylko ogólnie powiem, że wówczas były ku temu przesłanki, ale to nie jest tutaj ważne. I jak jechaliśmy kiedyś do Rabki, to ona się upierała, że nie chce do wujka, że chce zobaczyć się z tatą. Albo gdy jechaliśmy do babci, to pytała czy będzie wujek. "No będzie albo nie będzie" - odpowiadałam. On tam bywał często, ale przecież nigdy się nie zapowiadał. Moje dzieci ogólnie bardzo lubiły do babci jeździć. Córka mniej i dopiero teraz rozumiem, dlaczego. Po latach przypomniała mi się też taka sytuacja z jej pierwszej komunii. Wychodziła z łazienki, a Marek akurat wchodził. W przedpokoju było ciasno i nie mogli się minąć. Ona w jedną, on w drugą. Wyglądało, jakby się przepychali dla żartu, ale ja byłam w kuchni i dokładnie nie widziałam, co tam się dzieje. Zaraz do mnie przyleciała i mówi, że wujek jej włożył rękę do majtek. Na to Marek zaraz: "No co ty opowiadasz? Źle sobie sukienkę poprawiłaś i kawałek materiału podwinął się pod majtki, to wyciągnąłem". Dla mnie to było wtedy normalne tłumaczenie. Przecież i dorosłemu się zdarzy w łazience, że coś źle poprawi, prawda? Człowiek sobie bluzkę czy koszulę źle wpuści w spodnie. A to mówił mój brat, najbliższa rodzina. Ale te majtki zostały mi w głowie. Później pytałam siostry i szwagra, czy cokolwiek takiego z Markiem było, jakaś nieprzyjemna sytuacja, czy ich dzieci się skarżyły. Powiedzieli, że absolutnie nie i ja się wtedy uspokoiłam. Nie powinnam. Później mówiła, że wtedy, jak była mała, nigdy by się z tego nie zwierzyła.
Wstyd i strach, tak. Bała się, że ja jej nie uwierzę. Bała się, że Marek wszystkim rozpowie i będzie, że to ona jest zła.
Ja tylko podkreślę jedną rzecz, bo to może komuś wydać się dziwne, że akurat w taki dzień... Córka wcześniej nie planowała tej rozmowy z Markiem. To był impuls. Gdyby rozważała to wcześniej, to by się spotkali w innych okolicznościach. Może by zadzwoniła? Teraz każda Wigilia, każde święta Bożego Narodzenia to przeżywanie od nowa tej tragedii. I tak już będzie zawsze, ja to wiem.
To nawet nie jest wspominanie, to nie siedzi człowiekowi gdzieś z tyłu głowy. Tylko głowa jest jakby tego pełna, ciągle tym żyjemy. Każdego dnia to jest na pierwszym planie, od rana do wieczora. Trudno tak żyć… No ale pan chciał zapytać jeszcze o Wigilię.
Wiem, że w czasie tej rozmowy zachował się okropnie, jakby nie miał sumienia. Manipulował jej uczuciami. Tuż przed Bożym Narodzeniem u mojej mamy lekarze zdiagnozowali raka i Marek grał na sumieniu córki. Mówił: "Zobacz, jaka babcia jest chora, po co to teraz chcesz wyciągać? Popatrz na to z tej strony. Przecież to ją zabije". Do tego cały czas zarzekał się, że niczego nie pamięta. Pytał też, jak może jej pomóc. Ale ona żadnej pomocy od niego nie chciała.
Córka wymazała te okropieństwa z pamięci. Przez lata właściwie o tym nawet nie pamiętała. Wszystko wróciło, gdy urodziło się jej pierwsze dziecko. Wtedy zamknęła się w sobie, do dziecka nie dopuszczała żadnych mężczyzn poza ojcem i swoimi braćmi. Zwróciłam uwagę, że jak ktoś wziął je na ręce, to truchlała. Raz kuzyn jej męża wziął ich dziecko na kolana, normalna sprawa, lubił dzieci, mój syn przecież też lubi, ale córka nie mogła tego wytrzymać. "Jakby ktoś mi przywalił w twarz" - opowiadała. I po tym zaczęły powracać wspomnienia, różne przebłyski, w których pojawiał się Marek. Ale o tym opowiedziała mi już później.
Wtedy nie, chociaż bardzo prosiła, żeby powiedzieć, co się stało. Ja nie chciałam tego wyciągać. Spakowaliśmy się i szybko z synem i jego narzeczoną pojechaliśmy prosto do córki. Mieszka z mężem niedaleko, między mną, a moją mamą. Nie wiedzieliśmy, jak ją wyciągnąć, bo tam ciągle trwała Wigilia, było dużo osób, teściowie, bracia jej męża z żonami, z dziećmi. W końcu mój syn po nią poszedł. Później się dowiedziałam, że ona na początku nie chciała do nas wyjść, bo… (łamiącym się głosem) moje dziecko myślało, że w samochodzie jest Marek i że ja będę jej kazała go przepraszać
Za to, że chodzi i wygaduje głupoty. Ona tak myślała. Myślała, że ja, jej matka, nie stanę po jej stronie, że jej nie uwierzę… Dopiero mój syn ją przytulił, powiedział, żeby przestała się bać i wyszła choćby na chwilę, tłumaczył, że Marka z nami nie ma. Gdy w końcu przyszła, przytuliłam ją, powiedziałam, że wszystko wiem, żeby już się nie bała, że to już było, a teraz musimy trzymać się razem. No i wszyscy wtedy płakaliśmy bardzo długo. Powiedziałam jej, że wiem, co zrobił Marek, ale tak po prawdzie to nic jeszcze wtedy nie wiedziałam. Tyle, że się stało. Później pojechaliśmy do mnie. Dołączył do nas zięć. Bardzo długo rozmawialiśmy. Wtedy córka wszystko mi opowiedziała. Wtedy też dowiedziałam się, że chodzi na terapię i że jej mąż dowiedział się parę miesięcy wcześniej. Jemu powiedziała pierwszemu. Ona w tamtym czasie tak naprawdę nie chciała iść ani na policję, ani do prokuratury, ani do kurii. W Wigilię tak Marka tylko straszyła, chciała, żeby się bał tak, jak ona się bała całe życie.
Bała się, że wszystko obróci się przeciwko niej. "Po co to zgłaszać, skoro nikt mi nie uwierzy, nie mam dowodów". Nie chciała też rozdrapywać ran. Ja od początku byłam innego zdania, mówiłam, że Marek musi ponieść karę. No i tak, zaraz będzie rok od prawomocnego wyroku, a Marek mieszka sobie w domu dla chorych księży, żyje tam jak pączek w maśle. Ma wyprane, posprzątane, jedzenie dostaje pod nos.
Dla mnie było jasne, że muszę namówić córkę, aby zawiadomiła kurię i prokuraturę. Daliśmy sobie trochę czasu - skoro i tak już tyle minęło - żeby ją do tego przygotować, wzmocnić psychicznie. Ona była w kompletnej rozsypce. W końcu po kilku wizytach u terapeutki poczuła się na tyle silna, że mogliśmy się z tym zmierzyć. W międzyczasie ustaliłam, komu w kurii możemy zgłosić naszą sprawę. Okazało się, że siostra, która wstępnie przyjmuje takie zgłoszenia do weryfikacji, jest u nas w Chrzanowie. Umówiliśmy się. Spisała nasze zeznania i później pojechałyśmy do Krakowa, do kurii. Tam jeden z księży, ówczesny kanclerz, powiedział, żebyśmy się wstrzymały z prokuraturą, że oni się tym zajmą.
Mówił, że to trafi do dziennika podawczego, a tam różni ludzie mogą zaglądać, zaraz będą plotki i po co to komu. Tak mniej więcej powiedział. I jeszcze, że oni mają znajomego policjanta, który od czasu do czasu do nich przychodzi, zabiera materiały, które ma zabrać i zanosi, gdzie trzeba.
Tak, poprzedni. Sama to słyszałam. I mu uwierzyłam. Wtedy też jeszcze bardzo bałyśmy się rozgłosu, nie chciałyśmy, żeby to się obróciło przeciwko nam, żeby ludzie gadali. Myślałam też o mojej matce, że będzie się wstydziła za syna. Więc jak on mówił, żeby nie iść do prokuratury samemu, bo się rozniesie, to my posłuchałyśmy, zostawiłyśmy im wszystkie materiały. Wtedy obie myślałyśmy, że tak będzie lepiej, oni to załatwią za nas, nie będziemy sobie znowu nerwów szarpać, bo to przecież trudne przeżycia. Wiem, że później wzywano do kurii Marka, ale początkowo się nie stawiał. W międzyczasie sam do mnie zadzwonił. Pytał, czy zgłosiłam. Gdy powiedziałam, że tak, odpowiedział tylko "aha" i się rozłączył. Później kuria mi przekazała, że Marek został przeniesiony w miejsce odosobnienia. Okazało się, że chodzi o Dom Księży Chorych. Ale jakież to dla niego miejsce odosobnienia? Przecież to jego stały punkt, sama go często tam odwiedzałam, gdy był chory. Bo on wcześniej chorował, najpierw na raka, miał też problemy z alkoholem, później dostał wylewu.
Tak, zeznawaliśmy. Pod przysięgą, wszyscy osobno. Przy biurkach siedziało dwóch księży, młodszy i starszy. Dostałam do przeczytania formułkę przysięgi, że będę mówiła prawdę, niczego nie utaję, nie przekręcę. Złożyłam przysięgę i opowiedziałam wszystko od a do z. Później się dowiedziałam, że to był sąd biskupi.
Z naszej rodziny moi synowie i córka oczywiście.
Nie. Wcześniej ta siostra, z którą rozmawiałyśmy na początku, powiedziała, że mogą go wydalić ze stanu duchownego i potrwa to około pół roku. Minęły trzy lata. Jeśli za takie czyny duchownego się nie wydala, to co trzeba zrobić? Nie rozumiem, dlaczego kuria chce mieć w swoich szeregach takiego bydlaka. Przecież mogliby otwarcie powiedzieć: trafiła nam się czarna owca, ale wyrzucamy ją, przepraszamy. A na dzisiaj nie wiemy nawet, na jakim etapie jest to postępowanie. W marcu 2020 roku przekazano nam, że sprawa jest już w Watykanie, ale później, już po wyroku sądu, córka w kurii usłyszała, że Watykan odesłał dokumenty, bo czegoś tam niby brakowało. Czego dokładnie - nie chcieli powiedzieć. Nie informowano nas, kiedy sprawa trafi do Watykanu i gdzie w Stolicy Apostolskiej można o to pytać. Czuliśmy się robieni w balona. Po uprawomocnieniu wyroku pojechałam z synem do Warszawy, chcieliśmy zapytać o to w biurze nuncjusza apostolskiego, ale nas nie przyjęli. Odesłano nas do kurii krakowskiej.
Przekazali, ale dopiero po naszych naciskach. Myśmy dwa razy chodzili do kurii zanim złożyli zawiadomienie. Najpierw bajeczka z tym policjantem. Później pytałam, to mówili, że jeszcze nie złożyli, bo to, bo tamto, bo policjanta jeszcze nie było. W końcu powiedzieli, że niby złożyli, ale ja wtedy zażądałam, żeby pokazali, co dokładnie. Kanclerz pokazał te dokumenty, które spisała siostra w Chrzanowie. Zaczęłam przeglądać, ale tam nie było żadnej pieczątki z prokuratury. Zwróciłam na to uwagę, a kanclerz na to lekceważąco, że przecież ten ich policjant nie chodzi z pieczątką. Byłyśmy wściekłe. Powiedziałam, że teraz już na pewno same pójdziemy do prokuratury. "Jak tam panie chcą, ale to już tam jest" - mówił ksiądz. I w końcu na drugi, może na trzeci dzień prokuratura zadzwoniła do córki. Ona wtedy już chodziła regularnie do psychoterapeutki i była na tyle silna, że ja mogłam się trochę wycofać. Zresztą sama chciała prowadzić własne sprawy. Wiem, że dzwoniła kilka razy do kurii, była też na miejscu, żeby się dowiedzieć, co dalej z Markiem, ale księża ją zbywali. Powtarzali, że sprawa w toku.
Trudne przeżycie dla nas wszystkich, ale dla córki to był koszmar. Chodziła na każdą rozprawę, choć nie musiała. Pytałam, dlaczego ty, dziecko, tak się torturujesz, nie musisz tego słuchać. Nie wiem, czy to była dla niej forma terapii czy zakończenia tego etapu. W trakcie pierwszej rozprawy Marek usiłował przekonać sąd, że nie jest w stanie mówić, ma afazję po wylewie. Tyle tylko, że wcześniej widziałam, jak obaj rozmawiają na korytarzu. Widziały to prokuratorka i adwokatka córki. On wtedy w sądzie po prostu udawał. Pod koniec 2021 roku zapadł wyrok w pierwszej instancji. Marka skazano na cztery lata więzienia, musiał też zapłacić córce nawiązkę. Nie zgłosił się do odsiadki, tuż przed terminem wylądował w szpitalu. A dalej to wiadomo.
Dostaliśmy kolejny policzek. Potwornie bolesne, bo myśmy już byli przekonani, że dosięgnie go sprawiedliwość i poczujemy ulgę, trochę tego bólu nam odejdzie, ruszymy dalej. Pomyślałam wtedy, że on może wszystko.
Ze względu na ugodę. Po tym, gdy ruszył proces karny, córka chciała wytoczyć kurii proces cywilny. Po wysłaniu pisma przedsądowego prawnik Marka zaproponował ugodę i ona się zgodziła. W dniu podpisywania aktu notarialnego adwokat mojego brata przyjechał do notariusza z częścią kwoty. Resztę miał przekazać później, ale tego nie zrobił. Komornik również jest bezskuteczny, ponieważ Marek nie dostaje emerytury ani renty. Przynajmniej nie oficjalnie. Nawiązki wyznaczonej przez sąd córka też od niego nie otrzymała.
Na początku procesu karnego oszczędności Marka zostały zajęte. Nie było tego dużo i wątpię, żeby miał coś więcej. Poza tym zdradził się sam adwokat. Spóźniał się do notariusza i gdy już dotarł, powiedział, że przeprasza za spóźnienie, ale liczył w kurii pieniądze, sprawdzał, czy na pewno wszystko się zgadza. Później dodał z bezczelnym uśmiechem, że ksiądz jeszcze musiał dwa razy z tacką przelecieć by starczyło. Słyszeli to i córka, i mój syn i pani adwokat.
Nie, po co miałabym to nagłaśniać? Nikomu byśmy o tym nie mówili, gdybyśmy poczuli sprawiedliwość. Nie wyobrażam sobie, że ta sprawa zostaje zamieciona pod dywan.
Nie, ale spotkaliśmy się przelotnie, już dużo później, gdy mama już umierała. Cały czas trzeba było przy niej być, właściwie 24 godziny na dobę. Nie odstępowałam jej na krok. Któregoś razu mówi, żeby zadzwonić po Marka. Powiedziałam, że jak przyjedzie, to będzie się musiał nią zajmować, bo ja wracam. Zaczęła płakać, to jak było odmówić? Wykręciłam numer, podałam telefon mamie, bo nie chciałam nawet słyszeć jego głosu. Przyjechał na drugi dzień. Zostawiłam ich i zamknęłam się w drugim pokoju.
Tak.
Ja. Długo płakała. Mówiłam jej wprost, że tak tego nie zostawię i zrobię wszystko, żeby odpowiedział. Mama powiedziała, że tak, że musi za to odpowiedzieć, a jeśli nie zdąży tutaj, no bo chory, to odpowie tam w górze. Czyli u Pana Boga. Ale tak powiedziała tylko raz, wtedy, gdy się dowiedziała.
Później już nie. Tylko uciekała od tego tematu, chociaż chciałam z nią o tym rozmawiać, w końcu to moja matka. A z drugiej strony - Marek to jej syn. Płakała i powtarzała: "Nic mi o tym nie mów". Chciała tylko wiedzieć, co się dzieje z Markiem, w jakim jest stanie, czy jest chory, czy mu się pogarsza zdrowie. Ale o tym, co zrobił jej wnuczce - to nie.
Tak, cała nasza rodzina była. Moje dzieci jeździły na oazy, chodziliśmy na pielgrzymki do Częstochowy. Córka też. Mój starszy syn bardzo angażował się w życie parafialne, był ministrantem, a dzisiaj jest bardzo antyklerykalny, ma w sobie dużo buntu. Ja jeszcze w 2019 roku byłam na pielgrzymce w Santiago de Compostela. Na tym koniec. No bo jak inaczej? Jak ksiądz - ten, co dotyka ciała Pańskiego - krzywdzi dziecko, to dla mnie jakby sam nie wierzył w Boga, w Pana Jezusa, w sakramenty. No to proszę mi powiedzieć, jak ja, malutki człowiek, mam znaleźć wiarę? Po tym wszystkim nie mogłam spojrzeć na święty obrazek, nie potrafiłam się przeżegnać. Byłam później kilka razy w kościele, ale nie mogłam wytrzymać, często po prostu wychodziłam. Jak tylko zobaczę księdza przy ołtarzu, wybucham płaczem. Jak bym się nie starała, nie mogę tego opanować. To jest taki niepohamowany szloch z samego środka. No i muszę wyjść. Nie wyszłam tylko na pogrzebie mamy. A wie pan dlaczego? Bo dla ludzi płacz na pogrzebie to nic dziwnego, więc czułam, że ten jeden raz mogę. Ale próbowałam, naprawdę próbowałam odnaleźć tę wiarę. W Gietrzwałdzie byłam dwa razy, myślałam: a może coś poczuję? Może coś się zmieni? Ale tam też wyszłam z kościoła. Podeszłam pod figurę Matki Boskiej, posiedziałam chwilę, ale nie, to na nic. Ratunku szukałam też w Sokółce, tam, gdzie był cud eucharystyczny. I to samo - nie mogłam się modlić. I szczerze - czuję, że czegoś mi brakuje.
Wielka i straszna. To jest tak, że jak coś złego się dzieje, to człowiek wierzący ma ten odruch, żeby powiedzieć w myślach albo na głos "Panie Boże, pomóż". I ja czasem zaczynam "Panie…" i koniec, jakby ktoś z piłki powietrze spuścił. Nic. Właśnie taka pustka. Brakuje mi Boga w życiu i nie wiem, co mam z tym począć. Może zmienić wiarę? Żeby Bóg był, ale księży nie było?
Teraz nie wiem, ale całe życie był egoistycznym narcyzem. Zapatrzony w siebie, wszystko musiało być tak, jak on chciał. Nikt go nigdy nie krytykował, "bo Mareczek się obrazi i więcej nie przyjedzie". Despota.
Tak. Wszyscy się z nim liczyli, a on z nikim. Nikt i nic go nie obchodziło.
Nie, nie sądzę. On się nie afiszował ze swoją sutanną, nie umoralniał nas na siłę, nie modlił się na pokaz. Bardziej chodziło o jego sposób bycia. Po prostu to taki typ - najważniejszy, jemu się wszystko należy. No i pieniądze.
Robił, a u nas się nie przelewało. Trójka małych dzieci, w tym jedno bardzo chorowało. Trafił się taki rok, że dziewięć razy syn był w szpitalu. A ja wszystkich wychowywałam sama to i z pracą było wtedy bardzo trudno. Ale nigdy Marka o nic nie prosiłam. Sam zawsze kupował córeczce butki na zimę. Chłopcom też, ale to ona dostawała najwięcej. Bywał też okrutny. Kiedyś kupił wszystkim prezenty na Gwiazdkę, myśmy chcieli porozmawiać w spokoju, a dzieci się wygłupiały, jak to dzieci. Marek w końcu zabrał prezent mojego średniego syna, który był najbardziej rozbrykany, i wrzucił do pieca.
A jak mogę się czuć? Przecież zawiodłam swoje dziecko, i to tak w 100 procentach. Ona wyraźnie mówiła, że nie chce jechać do wujka, nie chce do Rabki! A ja ją i tak zabierałam, bo wiedziałam, że tam dzieci pojeżdżą na nartach, pochodzą po górach, coś zobaczą, wujek Marek zabierze je do term. Nie byłam w stanie im tego wszystkiego zapewnić, więc jeździliśmy do niego na weekend, na ferie. Dzisiaj staram się pomagać córce, jak tylko się da, być jej na każde zawołanie. Tylko że teraz ona już mnie tak nie potrzebuje, teraz to ona sobie sam poradzi. Potrzebowała mnie, jak była małą dziewczynką. Nie mogę znieść myśli, że ona w tym wszystkim była sama. Miałam ją przy sobie cały czas i sama pchnęłam w ręce zboczeńca.