Wchodzisz na stronę, wypełniasz krótką ankietę, płacisz stosunkowo (w porównaniu do prywatnej wizyty lekarskiej) niewielką kwotę i nawet w kilka minut dostajesz receptę. Tak w tej chwili działają serwisy z szybkimi e-receptami. Ministerstwo Zdrowia chce to zmienić jeszcze w tym miesiącu. Jak zapowiedział Adam Niedzielski w poniedziałek 3 kwietnia na antenie Radia Plus:
Chcemy zracjonalizować ten model działania rynku w ten sposób, żeby jednak wprowadzić pewne wyznaczniki, ograniczenia, które będą mówiły, że tych recept nie można wydawać tysiąc w ciągu doby na jednego lekarza.
Minister posłużył się przykładami leków psychotropowych i opioidów (w tym przypadku chce dążyć nawet do zakazu wystawiania szybkich recept online). O antykoncepcji awaryjnej nie wspomniał. Tymczasem to właśnie serwisy z e-receptami - albo konkretnych lekarzy wystawiających recepty na tabletkę "dzień po" za symboliczną opłatą - polecają osobom w potrzebie liczne organizacje, np. kolektyw Dzień Po, Aborcyjny Dream Team, Łódzkie Dziewuchy Dziewuchom. Reakcja na zapowiedź ministra już jest. Legalna Aborcja zaapelowała, żeby z nowych ograniczeń wyłączono e-recepty na antykoncepcję awaryjną:
Ograniczenia w kwestii e-recept będą problemem przede wszystkim dla osób biedniejszych i tych, które mieszkają poza dużymi miastami. Jeśli nie odezwą się do żadnej feministycznej sieci wsparcia, tylko będą chciały zdobyć receptę w tradycyjny sposób, to będą musiały i znaleźć termin u ginekologa, i zapłacić za wizytę, i jeszcze na nią dojechać
- tłumaczy mi aktywistka zajmująca się dostępem do antykoncepcji. Miejsce zamieszkania i stan portfela (sama tabletka też kosztuje - od kilkudziesięciu do stu kilkudziesięciu złotych) to niejedyne bariery. Dla uchodźczyń z Ukrainy zaskoczeniem bywa sama konieczność zdobycia recepty - w ich kraju pigułka "dzień po" jest dostępna od ręki. A część osób, zwłaszcza młodych, po prostu wstydzi się iść do ginekologa i twarzą w twarz poprosić o antykoncepcję awaryjną. Bo wszystkie te starania mogą się skończyć burą od doktora i powrotem do punktu wyjścia (tyle że z lżejszą kieszenią i kurczącym się czasem).
Wielu lekarzy zasłania się klauzulą sumienia i nie chce wypisywać antykoncepcji awaryjnej. Pacjentki jednak tego nie wiedzą, kiedy udają się do gabinetu na nierzadko prywatną wizytę. W końcu liczy się czas. Dlatego opcja z zamówieniem e-recepty jest bezpieczniejsza i daje większą pewność, że otrzymamy receptę na lek, którego potrzebujemy
- mówi mi Joanna Gzyra-Iskander, aktywistka Legalnej Aborcji. Dla przypomnienia - żeby tabletka "dzień po" w ogóle zadziałała, trzeba przyjąć ją jak najszybciej po stosunku. W przypadku Escapelle trzeba zmieścić się w 72 godzinach, w przypadku EllaOne - maksymalnie w 5 dniach. I tutaj widać oczywiste zalety e-recepty: można ją zamówić z dowolnego miejsca i w każdym momencie, także w nocy, w weekend albo w święta.
Szybkim receptom online też jest niestety daleko do idealnego rozwiązania. Jak zaznacza Dominika Ćwiek, również z Legalnej Aborcji: po pierwsze, taka usługa kosztuje. A po drugie, istnieje bariera wieku. Żeby dostać receptę, osoba przed osiemnastym rokiem życia musi najpierw uzyskać zgodę rodziców.
W Polsce za tabletkę "dzień po" wyłącznie na receptę możemy podziękować ministrowi Konstantemu Radziwiłłowi - temu samemu, który stwierdził, że jako lekarz nie przepisałby jej nawet zgwałconej kobiecie i opowiadał, że dziewczynki rzekomo przyjmują tego typu środki kilka razy w miesiącu. To za jego czasów, w roku 2017, Ministerstwo Zdrowia opracowało - a Sejm przegłosował - nowelizację ustawy, która wprowadziła obowiązkowe recepty dla wszystkich doustnych hormonalnych środków antykoncepcyjnych. Polska i Węgry to obecnie jedyne państwa UE, w których potrzebujemy recepty, żeby kupić pigułkę "po". W wielu krajach nawet nie trzeba iść po nią do apteki.
Europejska Agencja Leków klasyfikuje ten lek jako bezpieczny produkt, który powinien być dostępny bez recepty. W europejskich drogeriach przy półkach z EllaOne nie stoją fotele ginekologiczne, na których pracownicy badają klientki
- podsumowuje Aleksandra Knapik-Gauza (Łódzkie Dziewuchy Dziewuchom). A moja pierwsza rozmówczyni, aktywistka, która na co dzień zajmuje się dostępem do tabletek "po", tak ocenia najnowsze plany Ministerstwa Zdrowia:
Polska jest krajem, który ma najgorszy dostęp do antykoncepcji w Europie. Do tego dochodzi bardzo restrykcyjne prawo antyaborcyjne. Wszystko to sprowadza się do tego, żeby odbierać nam kontrolę nad tym, czy chcemy zajść w ciążę i mieć dzieci, czy nie. Ograniczenie e-recept na pierwszy rzut oka wydaje się dość niewinne. Ale to kolejny krok w tę samą stronę, tyle że subtelniejszy.
Wysłałam do Ministerstwa Zdrowia pytanie o to, jakie konkretnie grupy leków chce uwzględnić w planowanych regulacjach. Z odpowiedzi rzecznika prasowego dowiedziałam się, że zmiana metod weryfikacji recept jest "w szczególności" zasadna w odniesieniu do substancji psychotropowych i odurzających. O antykoncepcji awaryjnej w żadnym miejscu odpowiedzi nie wspomniano. Ale "wykonywanie zawodu lekarza w celach komercyjnego wystawiania recept za pośrednictwem środków komunikacji elektronicznej" określono "naganną praktyką". Znalazł się tam także fragment:
Gdy nie ma dokumentacji medycznej, lekarz powinien postępować zgodnie z ogólną regułą prawa - orzekać o stanie zdrowia pacjenta po uprzednim, osobistym zbadaniu lub zbadaniu za pośrednictwem systemów teleinformatycznych lub systemów łączności. Wystawienie recepty z pominięciem badania pacjenta, może nastąpić jedynie w przypadku kontynuacji leczenia (...).
Jeśli zmiany w wystawianiu e-recept miałyby być właśnie w tym duchu - niewykluczone, że już niedługo trzeba będzie odbyć telewizytę u lekarza, żeby dostać receptę na Escapelle albo EllaOne.