Drugi z funkcjonariuszy, który brał udział w zdarzeniu, usłyszał zarzuty spowodowania wypadku, niedopełnienia obowiązków oraz przekroczenia uprawnień - informuje nieoficjalnie Onet. Wcześniej jego partner, który także brał udział incydencie, również usłyszał zarzuty m.in. spowodowania wypadku, niedopełnienia obowiązków oraz przekroczenia uprawnień. Policjantom grozi do trzech lat więzienia.
Do zdarzenia doszło w nocy z 2 na 3 stycznia br. Policyjny radiowóz uderzył w drzewo w miejscowości Dawidy Bankowe niedaleko Piaseczna na Mazowszu. W chwili wypadku w samochodzie oprócz funkcjonariuszy były także dwie nastolatki w wieku 17 i 19 lat. Mimo tego karetkę wezwano tylko dla funkcjonariuszy, którzy wcześniej kazali dziewczynom opuścić pojazd. Według ich relacji policjanci powiedzieli, aby "spier******". Ostatecznie nastolatki same zgłosiły się na pogotowie ratunkowe. Starsza z nich miała złamaną rękę, zaś 17-latka przeszła skomplikowaną operację, miała złamany nos i uraz głowy. W rozmowie z Onetem mówiła, że od incydentu z jej zdrowiem "wciąż nie jest tak, jak było przed wypadkiem" i że wielokrotnie musiała korzystać z pomocy specjalistów w tym m.in. psychologa czy okulisty, ponieważ pogorszył się jej wzrok. - Lekarka mówiła, że to może być efekt wstrząśnienia mózgu - dodała.
Jak tłumaczyły dziewczyny, znalazły się w radiowozie po tym, jak policjanci wylegitymowali je oraz grupę ich znajomych, a następnie kazali wsiąść starszej z nastolatek do auta. Według ich relacji 19-latka nie wiedziała, dlaczego ma to zrobić, ale jednocześnie bała się postawić funkcjonariuszom, dlatego pociągnęła za sobą młodszą koleżankę. - Ona mnie wciągnęła, bo się bała. Słusznie, jak się okazało. Gdyby pojechała sama, nie wiadomo, jak by się to skończyło. Mogła stracić przytomność i nikt by jej nie pomógł - mówiła w rozmowie z Onetem 17-latka. W rozmowie z portalem dziewczyna przyznała, że wypadek całkowicie podważył jej zaufanie do funkcjonariuszy. - Dla mnie polska policja jest jak jedna wielka mafia. (...) Już nie patrzę na tych panów w mundurach jak na tych, którzy mają dbać o moje bezpieczeństwo i chronić obywateli. Zawsze będę miała z tyłu głowy, że nie można im ufać dodaje.
Rzecznik Komendy Stołecznej Policji nadkom. Sylwester Marczak przyznał, że "nie ma wątpliwości, że w aucie znajdowały się osoby postronne i nie ma żadnych podstaw do tego, by te osoby w tym radiowozie były". Obaj policjanci byli trzeźwi. Młodszy funkcjonariusz, który brał udział w wypadku radiowozu, był wówczas zaledwie dwa miesiące po podstawowym kursie w policji. Był to również jego pierwszy dyżur i pierwsza interwencja w terenie. Dowódcą patrolu był z kolei funkcjonariusz z 18-letnim stażem. Sprawę bada prokuratura.