W maju zeszłego roku w trybie natychmiastowym Tomasz Lis, ówczesny redaktor naczelny "Newsweeka", pożegnał się z pracą w Ringier Axel Springer Polska. Oficjalne przyczyny zerwania współpracy nie zostały podane, ale szybko pojawiły się spekulacje, że jego odejście spowodowane jest skargami na jego zachowanie.
Następnie Wirtualna Polska opublikowała reportaż zatytułowany: "'Płakałam, miałam ataki paniki'. Ujawniamy zarzuty podwładnych wobec Tomasza Lisa. Dlaczego zwolniono naczelnego 'Newsweeka'?" Autor tekstu przytoczył rozmowy z kilkudziesięcioma współpracownikami Lisa i sytuacje, w których ich zdaniem dochodziło do mobbingu. Sprawą zajęła się też Państwowa Inspekcja Pracy.
Więcej wiadomości na stronie głównej Gazeta.pl
Do sytuacji w "Newsweeku" Tomasz Lis odniósł się w rozmowie wyemitowanej w naTemat.pl. Jak zaznaczył, jest przekonany, że prędzej czy później dotrą do niego "państwo z prokuratury".
- Przez ostatnie osiem lat nie miałem złudzeń, że w którymś momencie będzie jakiś cios, że trzeba być na to przygotowanym. Jak bokser na ringu, trzeba postarać się ustać. Jak ktoś oglądał film 'Rocky', to wie, że może być lawina ciosów, ale chodzi o to, żeby nie paść na ringu, wtedy jest koniec. Trzeba ustać, przetrwać ten najgorszy czas, żeby potem przejść do kontrataku - powiedział dziennikarz.
- Jak słyszę, że moją sprawą zajmuje się pani prokurator, która w dwie godziny umorzyła sprawę wyborów kopertowych, staram się nie mieć złudzeń - podkreślił, że prokuraturę ma 50 metrów od domu. - Moja pani adwokat złożyła deklarację w prokuraturze, że w razie czego jestem gotów uczestniczyć we wszystkich czynnościach. Jak zostanę zaproszony na rozmowę, to pójdę. Mam nadzieję, że nie o szóstej, ale jak zaproszą o szóstej, to też pójdę - zaznaczył.