Ola Bielawska była opisywana przez rodzinę jako uczynne dziecko. Dziewczynka chętnie i dobrze się uczyła, a po szkole pomagała w obowiązkach domowych. Niedługo przed zaginięciem ośmiolatka z mamą i rodzeństwem przeprowadziła się z Biadaszek w województwie łódzkim do sąsiedniej wsi - Osowa. W obu tych miejscowościach "każdy znał się z każdym", a sąsiedzi wielokrotnie pomagali sobie w pracach gospodarczych czy opieką nad dziećmi. Właśnie dzięki porozumieniu z sąsiadami Ola, mimo przeprowadzki, mogła chodzić do swojej dawnej szkoły. Aby nie zostawać samej na przystanku autobusowym, ośmiolatka była zapraszana do dawnych sąsiadów.
14 czerwca 2002 roku rano ośmioletnia Ola została odprowadzona przez mamę na przystanek autobusowy. Około godziny 15 pani Dorota jak zawsze czekała na córkę. Tego dnia dziewczynka nie wróciła jednak ze szkoły do domu. Gdy z kolejnego pojazdu nie wysiadła ośmiolatka, kobieta wiedziała już, że stało się coś złego i powiadomiła o sytuacji męża. - Pojechaliśmy do Biadaszek. Do sąsiadów, u których czekała na pekaes. Wszyscy już stali przed bramą. Powiedzieli, że była, ale jakoś przed piętnastą zniknęła. Na płocie wisiał tornister. W środku były nieruszone pieniądze na bilet - powiedział "Focusowi" ojciec dziewczynki, pan Waldemar.
Rodzice sprawdzili jej kolegów z klasy. Wówczas okazało się, że po szkole bawiła się w domu jednego z nich. Chłopiec przed 15 miał odprowadzić ją do płotu, gdzie zawiesiła plecak, a następnie weszła do domu byłych sąsiadów. Mieszkańcy wsi w większości byli już wówczas w domach, oglądając mecz Polska-USA. Nikt nie widział więc, czy dziewczynka w ogóle wsiadła do autobusu. Ktoś zasugerował rodzicom, że Ola mogła zabłądzić w lesie i np. wpaść we wnyki. Kilkudziesięciu miejscowych przeszukało część lasu i pola, ale nic nie znaleźli. Wieczorem rodzice złożyli na policję zawiadomienie o zaginięciu Oli.
Tuż przed północą w Biedaszkach pojawiła się grupa kilkudziesięciu strażaków, patrole policji i psy tropiące. Śledczy również nie natrafili na żaden ślad. Były policjant Jarosław Rembecki uważa, że błędem policji było to, że kurczowo trzymano się myśli, że Ola żyje. - Ściągnięto psy na tzw. górny wiatr. Może gdyby wśród nich znalazł się jeden szkolony w poszukiwaniu zwłok, sprawa by się wyjaśniła od ręki - przekazał. Wieś była przeczesywana przez kolejne dni. Brak dowodów sprawił, że śledczy zaczęli rozważać możliwość porwania, zwłaszcza że kilka dni wcześniej w sąsiedniej wsi dzieci napastował nieznany mężczyzna. Mimo stworzenia portretu pamięciowego nie udało się ustalić nic więcej.
Przeczytaj więcej aktualnych informacji na stronie głównej Gazeta.pl.
Policjanci zaczęli szukać podejrzanego w najbliższym otoczeniu dziewczynki. Najpierw ws. uprowadzenia zatrzymano ojca Oli. Wszystko za sprawą anonimu, w którym uznano, że Bielewski jeżdżąc ciężarówkami na międzynarodowych trasach "na pewno" znalazł za granicą drugą kobietę, z którą rzekomo chciał zamieszkać i "zapewne" dlatego porwał córkę. Pan Waldemar miał jednak alibi - cały dzień spędził w warsztacie, gdzie widziało go kilkanaście osób. Uznano jednak, że mężczyzna mógł zlecić to komuś innemu, dlatego nie został zwolniony z aresztu.
Po zatrzymaniu męża pani Dorota zamieszkała w domu dawnych sąsiadów, którzy byli traktowani jak przyjaciele rodziny i gdzie Ola miała przychodzić po szkole, czekając na autobus do domu. Najbardziej pomocny miał być 24-letni Robert B., który zaangażował się w poszukiwania ośmiolatki. Całe dnie pomagał policjantom, pokazując im różne zakamarki w lesie. Twierdził też, że w dniu zaginięcia widział pędzące auto. W pewnym momencie zdał sobie sprawę, że funkcjonariusze go ignorują.
Wówczas zaczął podawać kolejne historie. Twierdził, że widział, jak wskazana przez niego z imienia i nazwiska osoba wciągnęła Olę do auta. Podejrzany był wówczas w tym samym warsztacie, co ojciec Oli i również miał alibi. W tym czasie policjantom udało się ściągnąć z Wrocławia wariograf, którym przebadano ojca ośmiolatki, a później także Roberta B. w charakterze niewiarygodnego świadka. Wyniki pana Waldemara w stu procentach wykluczyły go z udziału w zaginięciu dziewczynki. Inaczej było w przypadku byłego sąsiada.
Robert B. miał zachowywać się tak, jakby zaginięcie Oli go bawiło. Z relacji śledczych wynika, że na zadawane pytania odpowiadał z przerażającym uśmiechem. Wskaźniki najbardziej zareagowały na pytania o to, czy widział zwłoki Oli i czy są one na łące lub polu. W końcu były sąsiad ośmiolatki przyznał, że Ola Bielewska nie żyje.
W pierwszej wersji zeznań powiedział, że podczas przerzucania 50-kilogramowych worków z paszą jeden z nich wypadł mu z rąk i uderzył w Olę, która miała zginąć na miejscu. Robert B. nie próbował jej pomóc - wypalił papierosa, jej ciało załadował na taczkę i wywiózł na pole, ukrywając zwłoki w zbożu. Później przychodził w to miejsce przez kilka dni, opisując policjantom etapy rozkładu zwłok w detalach, które znają tylko medycy sądowi. Z czasem przestraszył się, że psy tropiące znajdą ciało Oli, nie wiedząc, że były one szkolone jedynie w szukaniu żywych osób. Zapakował więc ciało zmarłej w worek i zakopał w kopcu po burakach, przykrywając obornikiem.
W zeznaniach tłumaczył, że trzy tygodnie po rozpoczęciu poszukiwań wstał z samego rana, wykopał ciało Oli, oblał je kwasem z akumulatora i upchnął zwłoki w parniku (kotle do gotowania ziemniaków dla świń), a następnie rozpalił palenisko. Po kilku godzinach z ciała miał zostać popiół.
Później przedstawił inną wersję, według której miał udusić Olę, ponieważ między nimi doszło do "czegoś bardzo złego", ale zaprzeczył, by chodziło o stosunek seksualny. Potem powtórzył słowa o taczce i parniku. Robert B. został przewieziony do Biadaszek, gdzie na wizji lokalnej wycofał zeznania. Powiedział funkcjonariuszom, że tym razem powie prawdę. W trzeciej wersji miał przypadkiem uderzyć Olę widłami, na skutek czego upadła na wóz i zmarła. Śledczy nie wiedzieli więc, która z przedstawionych wersji jest prawdziwa.
Policjanci zażądali od niego dowodów. Robert B. powiedział, że z rozkładających się zwłok dziecka oddzieliły się włosy, które upadły w pobliżu kopca. Pod cienką warstwą ziemi pies tropiący odnalazł fragment skalpu z włosami spiętymi w kucyk frotką, którą rozpoznała matka dziewczynki. Badania potwierdziły, że włosy zawierają DNA kobiety, jednak musiały być poddane obróbce termicznej, ponieważ nie udało się jednoznacznie potwierdzić zgodności genetycznej z Olą. - Nie sądzę, żeby spalił ciało dziewczynki. Raczej ją ugotował. Potem mógł po prostu nakarmić nią świnie. Wtedy nie zostałyby nawet kości. (...) Istnieje przesąd, że świnia zje wszystko, z wyjątkiem włosów - mówił "Forbesowi" anonimowo jeden ze śledczych. Ponadto rodzina B. przed świętami sprzedała wszystkie swoje świnie i kupiła nowe, żeby je ubić.
Chociaż Robert B. powiedział, jak doszło do pozbycia się zwłok dziecka, to nie powiedział jednoznacznie, jak zmarła dziewczynka. Proces Roberta B. miał więc charakter poszlakowy - nie było ciała ofiary, nie było dowodów wskazujących na winę mężczyzny, poza jego zeznaniami, nie było też relacji innych osób. Prokurator przedstawił mu jednak zarzut zabójstwa Oli. Wówczas mężczyzna zaczął przekonywać, że jest niewinny, a do zeznań został zmuszony przemocą i torturami, do których rzekomo doszło na komendzie. - Co mi pozostało? Udać wariata i najmniejszy wyrok złapać. Lepiej 7 niż 25 lat - powiedział programowi "Interwencja" Robert B.
Podczas przesłuchań B. opisał rozkład ciała bardzo szczegółowo. - To potwierdza, że oskarżony był przy tym, widział to - mówił na sali rozpraw jeden z biegłych z zakresu medycyny sądowej. Jak się z tego tłumaczył oskarżony? - Tak samo ze świnią się robiło, jak zdechła. Co jakiś czas szło się dosypywać piachu i się widziało co się tam dzieje. A to mięso i to mięso - powiedział w dokumencie "Przyszedł człowiek i wziął". W tym samym materiale przedstawił też wersję, że pracował przy pomnikach na cmentarzu, gdzie "trumny się rozpadały", skąd miał wiedzieć, jak mogą wyglądać zwłoki.
Sąd pierwszej instancji w 2004 roku uznał, że Ola zginęła w wyniku nieszczęśliwego wypadku podczas pracy, a Robert B. został skazany na siedem lat więzienia. Sąd apelacyjny skierował sprawę do ponownego rozpatrzenia. W postępowaniu tym Robert B. został skazany (2006 rok) za zabójstwo na 25 lat pozbawienia wolności. W zachowaniu mężczyzny dopatrzono się bowiem bezwzględności i okrucieństwa oraz głębokiej demoralizacji. W kolejnej apelacji (2007 rok) sąd przychylił się do wersji o nieumyślnym spowodowaniu śmierci, za co B. miał trafić do więzienia na pięć lat oraz na dodatkowe dwa lata za zbezczeszczenie zwłok. Na wolność wyszedł w 2010 roku.
Dla rodziny Oli procesy były tak traumatyczne, że nie dążyła do kolejnych apelacji. Brak dowodów i świadków sprawił, że do tej pory nie wiadomo, jak zginęła dziewczynka.
Robert B. nigdy nie żałował swojego czynu, co prezentuje wyżej wspomniany dokument. Na filmie widać jego zachowanie - na sali sądowej cały czas się uśmiecha i nie okazuje skruchy. Po odsiedzeniu wyroku B. wrócił do rodzinnej miejscowości, która podzieliła się na dwa obozy - jedni zerwali z nim kontakt, inni wierzyli w jego niewinność i stanęli po jego stronie. - Jak wyjdę do Waldka i Dorotę zaproszę na kawę. Ja żalu do nich żadnego nie czuję, nienawiści albo coś. Bo oni sami nie wiedzą, jaka prawda jest - mówił w reportażu.
Matka Oli zapytała go niedługo potem, czy ma nadal szukać swojego dziecka. Odpowiedział jej, że "on by szukał", jednak nic więcej nie dodał. Wcześniej jednak powiedział dziennikarzom, że "według mnie mogą nawet pustą trumnę pochować".
W 2022 roku sołtys Biadaszek przekazał portalowi naszemiasto.pl, że Robert B. obecnie nie przebywa na terenie powiatu wieruszowskiego. Miał znaleźć pracę i przenieść się bliżej miejsca zatrudnienia. - Czy mam szczęście w życiu? Raczej tak. To i tak z tego dobrze wyszło, z takiej sytuacji - mówił jeszcze w areszcie B. cały czas się uśmiechając.
Do tej pory na stronie policji widnieje zdjęcie i rysopis Oli. W tym roku obchodziłaby 29. urodziny.