To jest obrzydliwe. Janusz Palikot na wycieczce do USA upaja się opisami bezdomności

Marta Nowak
"Noty amerykańskie" - taki górnolotny tytuł nosi seria blogowych wpisów Janusza Palikota z podróży po Stanach Zjednoczonych. Biznesmen odwiedził Nowy Jork, Las Vegas, Los Angeles i San Francisco, a z każdego z tych miejsc wyniósł swoje impresje i obserwacje. W tym, niestety, te dotyczące bezdomności, które brzmią tak strasznie, że trudno je czytać.

Pierwsze jaskółki zainteresowania Palikota bezdomnością pojawiają się przy wjeździe do Los Angeles. Biznesmen zauważa, że ludzie koczują tam w namiotach. Potem opisuje, jak – dręczony jet lagiem – zasypia na trawie i dostrzega, że obok drzemią osoby niebędące bynajmniej turystami z Europy. Bez ocen pisze, że w San Francisco "chodniki myje się codziennie nie tylko dla czystości i higieny, ale też walcząc w ten sposób z bezdomnymi". To ma odróżniać USA od Europy, w której według wiedzy Palikota "w zasadzie, poza Sycylią i niektórymi wyspami greckimi" zjawisko bezdomności nie występuje. 

Zobacz wideo Rzeczniczka prasowa Białego Domu o UFO

Jak popłynął Palikot

Ale dobrze, to na razie wstęp. Najobrzydliwszy blogowy wpis – upubliczniony też na Facebooku i Instagramie – nosi tytuł "Bezdomne ludzkie śmieci", a dalej jest już tylko gorzej. Palikot w literackim uniesieniu opisuje widok kobiety, która "onanizowała się w śmietniku". Padają sformułowania: "podniecone, zwierzęce, obłąkane podniecenie" [sic!], "jęki śmiecia ludzkiego", "nie tyle obłąkany człowiek, ale już nie człowiek", "jakaś resztka", "całkowicie zezwierzęcona", "jakby same organy, już niczym niepołączone w człowieka". Pojawia się Dostojewski i porównania z więźniami z Majdanka (którzy w opowieści Palikota "mieli w sobie więcej z człowieka (...) niż bezdomni z Kalifornii"). Brzmi to tak, jakby autor dostał zadanie "zdehumanizuj bliźniego w trzech akapitach" na zajęciach z kreatywnego pisania.

 

Janusz Palikot z "Not amerykańskich" chce zrobić książkę (tak przynajmniej wspomniał na Facebooku). Możliwe, że zanim sam chwycił za pióro, za bardzo się naczytał amerykańskiej literatury. Może przed Kalifornią wjechał mu Charles Bukowski, może czytał opowiadania Denisa Johnsona, a może kogoś innego, kto pisał raczej o rodakach zmiażdżonych życiem niż chadzających na premiery do Met. Ale niestety Johnson był jeden, a tu zabrakło wrażliwości, empatii, rozpoznania kontekstu, w ogóle wielu rzeczy zabrakło, a przede wszystkim chwili namysłu.

Tekst Palikota szokuje sformułowaniami, ale też w jakiejś mierze zwyczajnie dziwi. Gdyby wśród polskiej elity biznesowej i politycznej trzeba było wskazać osobę niewrażliwą na słowo, Palikot nie przychodzi do głowy jako pierwszy, drugi czy nawet dziesiąty. Z wykształcenia jest filozofem. Był współwłaścicielem wydawnictwa publikującego wielu wybitnych autorów. Sam napisał kilka książek (m.in. trzysta stron refleksji ontologicznych na marginesach Leśmiana). A mimo to nie zapaliła mu się żadna kontrolka, zanim kliknął "publikuj" na blogu. Coś wyłączyło bezpiecznik. Może to ten jet lag.

Trzy rzeczy, o których Palikot mógł pomyśleć, ale nie pomyślał

Po pierwsze, myśl o przyczynach bezdomności w USA u Palikota się nie pojawia. Dostrzega, że na ulicy żyje więcej ludzi niż w Europie, ale refleksji o tym, skąd ta różnica – i czy może polityka państwa ma z tym coś wspólnego – już brak. A to nie wymaga doktoratu z socjologii. Dość powszechnie wiadomo, że American Dream nie obejmuje powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego (operacja może kosztować tyle, że człowiek ląduje na bruku). Że uczelnie w USA są prywatne i wielu ludzi wchodzi w życie z potężnym kredytem studenckim do spłaty (długi mogą sprawić, że człowiek ląduje na bruku). Że czynsze w San Francisco są horrendalnie wysokie (trzy miesiące bez pracy mogą się skończyć tak, że człowiek ląduje na bruku). Nie chodzi o to, żeby Palikot ze swojego dziennika robił posępny esej o grozie Ameryki. Ale skoro już tak namiętnie opisuje zjawisko bezdomności, to może chociaż jeden akapit? Zdanie? Cokolwiek?

Po drugie, Palikot opisuje osobę uzależnioną: "narkomankę (...) w agonalnym już stanie". Na refleksję o tym, co wywołało kryzys opioidowy w USA, nie ma, rzecz jasna, co liczyć. Ale, jak się okazuje, na instynkt samozachowawczy też nie. Palikot od trzydziestu lat robi biznes na alkoholu. Zaczynał od win musujących, później był Polmos, po nim przyszły kraftowe wódki i piwo. Czy myślał, że nikomu nie przyjdzie do głowy żadna analogia? Że nikt nie skojarzy, że w Polsce za ludzkimi tragediami rzadziej stoi heroina, a częściej czysta, żytnia i gorzka? Szybko znaleźli się komentatorzy, którzy zwrócili uwagę na tę ironię: w ten sposób o uzależnieniu pisze człowiek, który sprzedaje wódkę. Trudno dociec, jakim cudem Palikot tego nie przewidział. A jeśli przewidział – to co to niby jest, świadoma prowokacja? Po co?

Po trzecie, jego opis wydaje się jeszcze obrzydliwszy – tak! da się! – na tle innych postów Palikota z podróży. Biznesmen ogląda spektakl na Broadwayu, lata helikopterem nad Manhattanem, upaja się widokiem Wielkiego Kanionu (zresztą też z perspektywy helikoptera). Zakochuje się w Nowym Jorku, w którym "wszyscy się znają, są blisko, bez formalności". Zachwyca się, że w Stanach piękna jest "liczba wariatów z pieniędzmi". Są brunche, dolce vita i "nieznośna lekkość życia" (cytat). Z pozycji obserwatora-podróżnika Palikot opisuje florę Beverly Hills, architekturę Los Angeles, knajpki Nowego Jorku. A wśród nich także – jak egzotyczne zjawisko przyrodnicze – kobietę w kryzysie bezdomności. Tylko że o wiele bardziej pogardliwie, bo w przeciwieństwie do niej życie w NYC jest piękne i przyroda w Kalifornii też.

Więcej o: