Wybuch w Katowicach. Proboszcz odpowiada na list pożegnalny ofiar. "Niemożliwe do zaakceptowania"

Z listu przesłanego mediom wynika, że dwie osoby, które zginęły w wybuchu w Katowicach, chciały popełnić rozszerzone samobójstwo. W liście uderzają także w proboszcza parafii, który odniósł się do tej sytuacji w rozmowie z Onetem. - Pomijając istniejące, nieistniejące, czy wyobrażone konflikty, których źródłem jest konkretny człowiek, czyli ja, dlaczego ktoś chce narażać życie osób zupełnie niezwiązanych ze sprawą? - powiedział ks. Adam Malina.

W piątek 27 stycznia przy ulicy Bednorza w Katowicach doszło do eksplozji, w wyniku której zawaliła się część ponad 100-letniego budynku plebanii parafii ewangelicko-augsburskiej. Pod gruzami znalazło się dziewięć osób, z czego dwie zginęły. W poniedziałek 30 stycznia telewizja Polsat przekazała, że na adres redakcji przyszedł list od lokatorów mieszkania, przy którym najbardziej było czuć gaz. "Nie pozostało nam nic innego jak rozszerzone samobójstwo, a tabletki nasenne pozwolą nam odejść skutecznie i po cichu" - napisano w liście podpisanym przez dwie kobiety, które zginęły i mężczyznę, który został ranny i przebywa w szpitalu. 

Zobacz wideo Pokaz niezdarności Rosjan. Kierując czołgiem, strącają swoich ludzi z innego pojazdu

Wybuch w Katowicach. Ksiądz proboszcz: Dlaczego ktoś chce narażać życie osób zupełnie niezwiązanych ze sprawą?

W wiadomości przesłanej mediom rodzina uderza w proboszcza parafii - księdza Adama Malinę, który został wymieniony w liście z nazwiska. Proboszcz w rozmowie z Onetem powiedział, że "to nie temat dla mediów", ale dla prokuratury i policji. Przypuszcza jednocześnie, że list może być autentyczny. 

- Pomijając istniejące, nieistniejące, czy wyobrażone konflikty, których źródłem jest konkretny człowiek, czyli ja, dlaczego ktoś chce narażać życie osób zupełnie niezwiązanych ze sprawą? Przecież nikt z osób, które były w budynku w czasie wybuchu nie miała nic wspólnego z tą sytuacją - przekazał ksiądz Malina. 

- Powinniśmy dziękować panu Bogu, że nie jechał tam w tamtej chwili autobus, że w szkole nie było zajęć. To jest bardzo smutne, bardzo przykre i niemożliwe do zaakceptowania. Z punktu widzenia chrześcijańskiego, ale też takiego... zwyczajnego, ludzkiego - dodał proboszcz parafii. 

Przeczytaj więcej aktualnych informacji na stronie głównej Gazeta.pl.

Wybuch gazu w KatowicachKatowice. Nowe fakty ws. wybuchu. Są wyniki sekcji zwłok dwóch ofiar

Konflikt w parafii w Katowicach

Jak podaje "Fakt", zmarła w wybuchu Halina D. oraz jej mąż przez kilkanaście lat zajmowali się kościołem i terenem parafii. W zamian mogli nieodpłatnie mieszkać na plebanii. W 2016 roku parafia rozwiązała z rodziną umowę i domagała się, by opuściła mieszkanie. Sprawa trafiła do sądu, gdzie na jaw wyszło, że kobieta nie miała odprowadzanych składek emerytalnych za czas pracy dla parafii. Sąd przyznał rację Halinie D., ale w sądzie apelacyjnym wygrała parafia. Kobieta, jej mąż i 40-letnia córka mieli opuścić zadłużony lokal. 

Z akt sądu wynika, że proboszcz chciał polubownie rozwiązać konflikt. W rozmowie z "Faktem" stwierdził, że przedstawił rodzinie "wiele propozycji ofert zamiany mieszkania, o podobnym standardzie i czynszu na miarę kieszeni rodziny". Rodzina miała nie odpowiedzieć na propozycję lokum w Katowicach, a lokal w Sosnowcu miał nie spełniać ich wymagań. Z listu ofiar wynika, że ksiądz miał im podobno utrudniać znalezienie mieszkania, dlatego zamierzali szukać pomocy u prezydenta miasta.

Akcja ratunkowa po wybuchu gazu na plebanii parafii ewangelicko-augsburskiej, Katowice, 27 styczniaKatowice. Matka rannych dziewczynek: Córka miała zasypaną głowę

"Wydawało mi się to niemożliwe, bo przecież wszystkie źródła gazu zostały zamknięte"

Jak podaje Onet, w piątek rano proboszcz odebrał telefon od zaniepokojonego wikarego, który poinformował, że w budynku czuć gaz. Młody ksiądz podjął próbę zakręcenia zaworu doprowadzającego gaz do kamienicy - podobnie zrobiła druga rodzina mieszkająca w budynku. - Wyłączył też piec centralnego ogrzewania, który już był pozbawiony gazu. W budynku było ogrzewanie gazowe, do tego były kuchnie gazowe w mieszkaniach, u mnie, wikariusza i w mieszkaniu kościelnego. Nie było junkersów, pieców gazowych do podgrzewania wody. W całym budynku były podgrzewacze elektryczne - powiedział w rozmowie z Onetem proboszcz.

Niedługo potem ksiądz odebrał telefon od znajomego mieszkańca z dzielnicy Szopienice, który powiedział mu, że budynek plebanii wyleciał w powietrze. - Wydawało mi się to niemożliwe, bo przecież wszystkie źródła gazu zostały zamknięte - zrelacjonował ksiądz Adam Malina.

Więcej o: