Martynika po studiach pedagogicznych została nauczycielką w jednej z placówek we Wrocławiu. Kochała pracować z dziećmi i była zwolenniczką nowszych metod dydaktycznych, co nie podobało się jej przełożonym. Jak mówił pan Jan - ojciec Martyniki - w wywiadzie z "Dziennikiem Polskim", po napisaniu artykułu, w którym krytykowała tradycyjne metody nauczania, musiała odejść z pracy w szkole. Zaczęła pisać do lokalnych gazet, aż w końcu znalazła zatrudnienie we wrocławskim oddziale Telewizji Polskiej.
Martynika Ł. poznała Jana Sz. na przełomie 1988 i 1989 roku, gdy współpracowali przy programie dla dzieci "Sałata dla małolata". Ona miała 25 lat i męża. On z kolei był realizatorem programów telewizyjnych, miał 38 lat i od 20 lat był żonaty. Miał też dwie córki w wieku 8 i 14 lat. W wyniku ich półtorarocznej znajomości, a potem romansu, na przełomie stycznia i lutego 1990 roku Martynika zaszła w ciążę. Postanowili więc zakończyć małżeństwa, a następnie mieli razem zamieszkać i wychować dziecko. Mąż Martyniki, Andrzej, początkowo próbował ratować małżeństwo, jednak ostatecznie zgodził się na rozwód. Jan zapewniał, że rozwiedzie się z żoną, jednak ze względu na dzieci proces miał być nieco dłuższy.
25-latka wyprowadziła się do rodziców, a potem z Janem wynajęła mieszkanie na 10. piętrze bloku przy ulicy Macedońskiej we Wrocławiu. Do nowego domu wprowadzili się tydzień przed tragedią. Martynika cieszyła się na narodziny dziecka, razem z Janem planowali ślub na przełomie sierpnia i września.
"Lipiec, lato, wakacje. Bosko. Sarkazm nieuzasadniony, bo nie jest źle. Tylko że jest, k*rwa, noc, siedzę w kuchni i pie*dolca dostaję. Chodzi o to, że Jaś przewozi meble z Łodzi do mieszkania, do którego się przeprowadzamy. Nie wiem, czy dojechał. Fioła tu dostaję. On nigdy do mnie nie dzwoni, jak wyjeżdża. (...) Konsekwentny facet, szkoda słów - kontynuując - mam fioła na punkcie Jasia. Jest dla mnie bardzo dobry. To brzmi jak z elementarza. Czuję się przy nim jak w pierwszej klasie uczuć. Nie wiem, o co chodzi, nie potrafię tego nazwać. Czuję, że bardzo mnie kocha. Mówi mi - wymyślaj imię dla dziecka, chciałabym dziewczynkę" - to jeden z listów, który Martynika pisała do swojej koleżanki ze studiów Wandy Ziembickiej-Has. Znajomi 25-latki zgodnie przyznawali, że Martynika wyglądała na szczęśliwą.
W piątek 27 lipca 1990 roku rodzice Martyniki pomagali jej w malowaniu i tapetowaniu mieszkania. Wówczas widzieli córkę po raz ostatni. Jak podaje "Gazeta Wrocławska", w poniedziałek 30 lipca 1990 roku Jan Sz. zadzwonił do rodziców Martyniki, mówiąc, że nie ma kontaktu z 25-latką. Powiedział, że nie widział się z nią przez weekend, ponieważ przyjechał do niego kolega, za którym Martynika nie przepadała.
Umówił się z jej mamą i młodszą siostrą Karoliną na ulicy Macedońskiej. Dobijali się do drzwi, jednak nikt nie otwierał. W końcu Jan Sz. rozebrał zamek i weszli do mieszkania. Matkę zdziwiło, że partner ich córki nie miał kluczy do ich wspólnego mieszkania. W przedpokoju zauważyli torebkę 25-latki, z wysypaną na podłogę zawartością.
Jan przeszedł przez pokój i kuchnię, a następnie udał się do łazienki. Wszedł do niej i od razu wyszedł, krzycząc: "Jest!". Szybko jednak zamknął drzwi łazienki i osunął się na ścianę obok, zabraniając matce wejść do tego pomieszczenia. Kiedy w końcu kobieta dostała się do środka, zobaczyła ciało córki leżące w wannie pełnej różowej wody. - Ty bandyto, zabiłeś mi dziecko! - miała krzyknąć w kierunku Jana.
Policja i prokuratura od razu zaczęły podejrzewać Jana Sz., który związał się z młodszą Martyniką. Był zresztą jedynym podejrzanym. Policjanci wykluczyli motyw rabunkowy, ponieważ drzwi były zamknięte, a z mieszkania nic nie zginęło. Niestety, funkcjonariusze popełnili rażące błędy podczas zabezpieczania śladów na miejscu zbrodni - spuścili wodę z wanny, nie pobierając próbek, w których mogliby stwierdzić obecność krwi oraz nie zidentyfikowali odcisku, który znajdował się na szybie.
Mężczyzna nie przyznał się do morderstwa. W pierwszym przesłuchaniu zeznał, że w piątek pojechał po pracy do mieszkania, ale nikt nie otwierał. Udał się więc do samochodu, gdzie zasnął. Gdy się obudził, pojechał do domu, w którym mieszkał z żoną. Potem z dworca PKP odebrał kolegę, który miał go odwiedzić i wspólnie spędzili weekend.
Podczas drugiego przesłuchania funkcjonariusze postanowili nakłonić go do mówienia. Na stole w pokoju przesłuchań miała pojawić się wódka, a w ramach przekąsek - kiełbasa i kapusta. Funkcjonariusze zaczęli przekonywać, by Jan Sz. wykreował wiarygodną wersję wydarzeń. Podczas rozprawy przyznali, że byli zdziwieni, że tak łatwo przystał na tę propozycję, chociaż zapewniał, że jest niewinny. W sądzie zarzekali się jednak, że w trakcie przesłuchań podejrzany nie pił alkoholu, co podważałoby wiarygodność zdobytego w ten sposób zeznania.
Jan Sz. powiedział wówczas, że poda prawdziwe okoliczności śmierci Martyniki. Jak zeznał, z pracy wrócił 28 lipca około godziny 2:30. Wspólnie z partnerką zjedli kolację i poszli spać. W nocy miał go jednak wybudzić szmer dochodzący z łazienki. Mężczyzna miał znaleźć Martynikę w wannie wypełnionej wodą. Próbował ją podnieść, łapiąc za szyję, jednak ciało wyślizgiwało mu się z rąk. Przypadkowo miał też zsunąć dziecięcą kołdrę, która suszyła się nad wanną. Gdy zorientował się, że partnerka nie żyje, wybiegł z domu, a klucze do mieszkania wyrzucił do Odry, gdy przejeżdżał samochodem przez most Warszawski.
Z ustaleń biegłych wynikało jednak, że śmierć Martyniki nie była wypadkiem. 25-latka najpierw została dotkliwie pobita. W trakcie duszenia zemdlała. Wówczas miała zostać przeniesiona do wanny. Na jej twarz sprawca miał nałożyć dziecięcą kołderkę. Tak utonęła. Poza Martyniką zmarło też jej dziecko - chłopiec. Biegli psychologowie uznali, że Jan Sz. "ma psychopatyczne cechy osobowości, którą cechuje agresja, lęk i frustracja".
Sam proces opierał się jednak na poszlakach - nie było świadków ani jednoznacznych dowodów. W sądzie Jan wrócił do pierwszej wersji zdarzeń i zeznał, że to policjanci zasugerowali mu wersję z wypadkiem. Miał się do tego przychylić, bo wierzył, że tak sprawa zakończy się szybciej. Na jaw wyszło jednak, że Jan Sz. nie chciał się rozwodzić - dopiero na sali sądowej jego żona dowiedziała się, że mąż miał dziecko z inną kobietą.
- Na początku chciałem opuścić żonę, ale nie był to odpowiedni moment. Bałem się, że taka wiadomość źle wpłynie na egzaminy specjalistyczne, do których wówczas się przygotowywała. W tym czasie zacząłem więcej uwagi poświęcać dzieciom i zrozumiałem, że nie potrafię porzucić rodziny. Powiedziałem o tym Martynice. Stwierdziła, że liczyła się z takim obrotem sprawy. Obiecałem, że uznam dziecko i będę ją wspierać, także finansowo. Poprosiła jeszcze, byśmy ze względu na jej rodziców utrzymywali pozory wspólnych planów. Wiedziała bowiem, że nie zgodzą się, aby w ciąży zamieszkała sama, a potem w pojedynkę wychowywała dziecko. A ona chciała żyć własnym życiem - mówił podczas procesu Jan Sz., cytowany przez "Dziennik Polski". Rodzina ani znajomi Martyniki nie wierzyli jednak w wersję o zerwaniu.
Jan Sz. nigdy nie przyznał się do winy. Mimo że sprawa była poszlakowa, w 1991 roku sąd skazał go na 25 lat pozbawienia wolności i 10 lat pozbawienia praw publicznych. - Największym problemem tej sprawy było to, że znajdując motyw zbrodni, ograniczono analizę dowodów rzeczowych i ich gromadzenie. Nie mogłem nie zauważyć błędów postępowania przygotowawczego, ale sąd ma prawo do własnej oceny dowodów i jeśli jest przekonany o układaniu się ich w logiczną całość, to ma prawo do uznania oskarżonego za winnego. (...) Sąd nie może wątpić. Sąd musi być pewien winy. Wątpić może obrońca. Także oskarżyciele powinni być przekonani o słuszności swoich tez - mówił "Gazecie Wrocławskiej" mecenas Andrzej Malicki - oskarżyciel posiłkowy, który reprezentował przed sądem rodziców Martyniki.
Przeczytaj więcej informacji z kraju i ze świata na stronie głównej Gazeta.pl.
Jak podaje opolskie.naszemiasto.pl, po 11 latach odbywania kary, w 2001 roku prezydent Aleksander Kwaśniewski ułaskawił Sz. na wniosek ojca skazanego. Stało się to mimo negatywnych opinii sądów. W tamtym czasie Kancelaria Prezydenta nie przekazała, jakie było uzasadnienie tej decyzji. Ro później ministerka Jolanta Szymanek-Deresz tłumaczyła, że pod uwagę wzięto wzorową postawę osadzonego i pozytywną opinię zakładu karnego, w którym Sz. pracował m.in. w bibliotece.
- Inteligentny, spokojny i zrównoważony. Potrafił się też uśmiechnąć, ale nie był z tych, co to ciągle dowcipkują. Ładnie pisał, prosiłam go nawet czasem, by mi zredagował jakieś notatki służbowe. Każdą wolną chwilę poświęcał na pisanie. Jakichś scenariuszy chyba. Wspomniał, że pisze bajkę: "Pani Halino, jak ja mam coś wesołego dla dzieci napisać, kiedy tu tak smutno?" - zapytał mnie kiedyś - opowiadała Halina Jarowicz, która opiekowała się więzienną biblioteką. Ministerka mówiła także o poparciu, jakie Jan Sz. uzyskał wśród osób zaufania społecznego - pod wnioskiem o uniewinnienie podpisał się m.in. Marek Edelman, jeden z przywódców powstania w getcie warszawskim z 1943 roku. Przez lata Sz. pisał też wnioski i odwołania od wyroku.
Jan Sz. miał być zaskoczony, gdy odczytano mu akt ułaskawienia. Z więzienia wyszedł jeszcze tego samego dnia. Mówił, że chce jak najszybciej wyprowadzić się z Wrocławia. Mężczyzna miał ponownie ożenić się i zmienić nazwisko. Bez prezydenckiego aktu łaski skończyłby odsiadywać wyrok 31 stycznia 2015 roku.
Mecenas Malicki po latach został współtwórcą scenariusza do filmu "Bezmiar sprawiedliwości" z 2006 roku w reżyserii Wiesława Saniewskiego, który opiera się na sprawie zabójstwa Martyniki Ł. - Chciałem, by widz zobaczył, jak po serii błędów w postępowaniu przygotowawczym można skazać człowieka bez jednoznacznych dowodów świadczących o jego winie. Skazać jedynie na podstawie wiarygodnego motywu - mówił wówczas reżyser.