Martynika Ł. była w 8. miesiącu ciąży, gdy znaleziono ją martwą w wannie. Pisała: "Mam fioła na punkcie Jasia"

Martynika Ł. dostała etat, podwyżkę, a niedługo miała zostać mamą. Pod koniec lipca 1990 roku w wannie znaleziono jej ciało. 25-latka była wówczas w ósmym miesiącu ciąży. Na twarzy zmarłej leżała dziecięca kołderka. Policjanci i prokuratura mieli tylko jednego podejrzanego.

Martynika po studiach pedagogicznych została nauczycielką w jednej z placówek we Wrocławiu. Kochała pracować z dziećmi i była zwolenniczką nowszych metod dydaktycznych, co nie podobało się jej przełożonym. Jak mówił pan Jan - ojciec Martyniki - w wywiadzie z "Dziennikiem Polskim", po napisaniu artykułu, w którym krytykowała tradycyjne metody nauczania, musiała odejść z pracy w szkole. Zaczęła pisać do lokalnych gazet, aż w końcu znalazła zatrudnienie we wrocławskim oddziale Telewizji Polskiej.

Zobacz wideo Czy wiesz, co zrobić, gdy zaginie ktoś bliski?

"Mam fioła na punkcie Jasia. Jest dla mnie bardzo dobry. (...) Czuję się przy nim jak w pierwszej klasie uczuć"

Martynika Ł. poznała Jana Sz. na przełomie 1988 i 1989 roku, gdy współpracowali przy programie dla dzieci "Sałata dla małolata". Ona miała 25 lat i męża. On z kolei był realizatorem programów telewizyjnych, miał 38 lat i od 20 lat był żonaty. Miał też dwie córki w wieku 8 i 14 lat. W wyniku ich półtorarocznej znajomości, a potem romansu, na przełomie stycznia i lutego 1990 roku Martynika zaszła w ciążę. Postanowili więc zakończyć małżeństwa, a następnie mieli razem zamieszkać i wychować dziecko. Mąż Martyniki, Andrzej, początkowo próbował ratować małżeństwo, jednak ostatecznie zgodził się na rozwód. Jan zapewniał, że rozwiedzie się z żoną, jednak ze względu na dzieci proces miał być nieco dłuższy.

25-latka wyprowadziła się do rodziców, a potem z Janem wynajęła mieszkanie na 10. piętrze bloku przy ulicy Macedońskiej we Wrocławiu. Do nowego domu wprowadzili się tydzień przed tragedią. Martynika cieszyła się na narodziny dziecka, razem z Janem planowali ślub na przełomie sierpnia i września.

"Lipiec, lato, wakacje. Bosko. Sarkazm nieuzasadniony, bo nie jest źle. Tylko że jest, k*rwa, noc, siedzę w kuchni i pie*dolca dostaję. Chodzi o to, że Jaś przewozi meble z Łodzi do mieszkania, do którego się przeprowadzamy. Nie wiem, czy dojechał. Fioła tu dostaję. On nigdy do mnie nie dzwoni, jak wyjeżdża. (...) Konsekwentny facet, szkoda słów - kontynuując - mam fioła na punkcie Jasia. Jest dla mnie bardzo dobry. To brzmi jak z elementarza. Czuję się przy nim jak w pierwszej klasie uczuć. Nie wiem, o co chodzi, nie potrafię tego nazwać. Czuję, że bardzo mnie kocha. Mówi mi - wymyślaj imię dla dziecka, chciałabym dziewczynkę" - to jeden z listów, który Martynika pisała do swojej koleżanki ze studiów Wandy Ziembickiej-Has. Znajomi 25-latki zgodnie przyznawali, że Martynika wyglądała na szczęśliwą.

Jedyne zdjęcie zaginionej Kasi Porwanie 7-miesięcznej Kasi ze szpitala. Pielęgniarki spały

Leżała w wannie pełnym różowej wody. "Ty bandyto, zabiłeś mi dziecko!"

W piątek 27 lipca 1990 roku rodzice Martyniki pomagali jej w malowaniu i tapetowaniu mieszkania. Wówczas widzieli córkę po raz ostatni. Jak podaje "Gazeta Wrocławska", w poniedziałek 30 lipca 1990 roku Jan Sz. zadzwonił do rodziców Martyniki, mówiąc, że nie ma kontaktu z 25-latką. Powiedział, że nie widział się z nią przez weekend, ponieważ przyjechał do niego kolega, za którym Martynika nie przepadała.

Umówił się z jej mamą i młodszą siostrą Karoliną na ulicy Macedońskiej. Dobijali się do drzwi, jednak nikt nie otwierał. W końcu Jan Sz. rozebrał zamek i weszli do mieszkania. Matkę zdziwiło, że partner ich córki nie miał kluczy do ich wspólnego mieszkania. W przedpokoju zauważyli torebkę 25-latki, z wysypaną na podłogę zawartością.

Jan przeszedł przez pokój i kuchnię, a następnie udał się do łazienki. Wszedł do niej i od razu wyszedł, krzycząc: "Jest!". Szybko jednak zamknął drzwi łazienki i osunął się na ścianę obok, zabraniając matce wejść do tego pomieszczenia. Kiedy w końcu kobieta dostała się do środka, zobaczyła ciało córki leżące w wannie pełnej różowej wody. - Ty bandyto, zabiłeś mi dziecko! - miała krzyknąć w kierunku Jana. 

Szydłowiec - zdjęcie ilustracyjne Brat zabił Agnieszkę, bo "psuła" wizerunek katolickiej rodziny

Rażące błędy policjantów i tylko jeden podejrzany

Policja i prokuratura od razu zaczęły podejrzewać Jana Sz., który związał się z młodszą Martyniką. Był  zresztą jedynym podejrzanym. Policjanci wykluczyli motyw rabunkowy, ponieważ drzwi były zamknięte, a z mieszkania nic nie zginęło. Niestety, funkcjonariusze popełnili rażące błędy podczas zabezpieczania śladów na miejscu zbrodni - spuścili wodę z wanny, nie pobierając próbek, w których mogliby stwierdzić obecność krwi oraz nie zidentyfikowali odcisku, który znajdował się na szybie.

Mężczyzna nie przyznał się do morderstwa. W pierwszym przesłuchaniu zeznał, że w piątek pojechał po pracy do mieszkania, ale nikt nie otwierał. Udał się więc do samochodu, gdzie zasnął. Gdy się obudził, pojechał do domu, w którym mieszkał z żoną. Potem z dworca PKP odebrał kolegę, który miał go odwiedzić i wspólnie spędzili weekend.

Podczas drugiego przesłuchania funkcjonariusze postanowili nakłonić go do mówienia. Na stole w pokoju przesłuchań miała pojawić się wódka, a w ramach przekąsek - kiełbasa i kapusta. Funkcjonariusze zaczęli przekonywać, by Jan Sz. wykreował wiarygodną wersję wydarzeń. Podczas rozprawy przyznali, że byli zdziwieni, że tak łatwo przystał na tę propozycję, chociaż zapewniał, że jest niewinny. W sądzie zarzekali się jednak, że w trakcie przesłuchań podejrzany nie pił alkoholu, co podważałoby wiarygodność zdobytego w ten sposób zeznania.

Jan Sz. powiedział wówczas, że poda prawdziwe okoliczności śmierci Martyniki. Jak zeznał, z pracy wrócił 28 lipca około godziny 2:30. Wspólnie z partnerką zjedli kolację i poszli spać. W nocy miał go jednak wybudzić szmer dochodzący z łazienki. Mężczyzna miał znaleźć Martynikę w wannie wypełnionej wodą. Próbował ją podnieść, łapiąc za szyję, jednak ciało wyślizgiwało mu się z rąk. Przypadkowo miał też zsunąć dziecięcą kołdrę, która suszyła się nad wanną. Gdy zorientował się, że partnerka nie żyje, wybiegł z domu, a klucze do mieszkania wyrzucił do Odry, gdy przejeżdżał samochodem przez most Warszawski.

Daria Reluga na zdjęciach rodzinnych Była najlepszą maturzystką Gdańska. Kto zabił 19-letnią Darię?

Martynika najpierw została pobita i podduszona. Potem nieprzytomna 25-latka została zaniesiona do wanny z wodą

Z ustaleń biegłych wynikało jednak, że śmierć Martyniki nie była wypadkiem. 25-latka najpierw została dotkliwie pobita. W trakcie duszenia zemdlała. Wówczas miała zostać przeniesiona do wanny. Na jej twarz sprawca miał nałożyć dziecięcą kołderkę. Tak utonęła. Poza Martyniką zmarło też jej dziecko - chłopiec. Biegli psychologowie uznali, że Jan Sz. "ma psychopatyczne cechy osobowości, którą cechuje agresja, lęk i frustracja".

Sam proces opierał się jednak na poszlakach - nie było świadków ani jednoznacznych dowodów. W sądzie Jan wrócił do pierwszej wersji zdarzeń i zeznał, że to policjanci zasugerowali mu wersję z wypadkiem. Miał się do tego przychylić, bo wierzył, że tak sprawa zakończy się szybciej. Na jaw wyszło jednak, że Jan Sz. nie chciał się rozwodzić - dopiero na sali sądowej jego żona dowiedziała się, że mąż miał dziecko z inną kobietą. 

- Na początku chciałem opuścić żonę, ale nie był to odpowiedni moment. Bałem się, że taka wiadomość źle wpłynie na egzaminy specjalistyczne, do których wówczas się przygotowywała. W tym czasie zacząłem więcej uwagi poświęcać dzieciom i zrozumiałem, że nie potrafię porzucić rodziny. Powiedziałem o tym Martynice. Stwierdziła, że liczyła się z takim obrotem sprawy. Obiecałem, że uznam dziecko i będę ją wspierać, także finansowo. Poprosiła jeszcze, byśmy ze względu na jej rodziców utrzymywali pozory wspólnych planów. Wiedziała bowiem, że nie zgodzą się, aby w ciąży zamieszkała sama, a potem w pojedynkę wychowywała dziecko. A ona chciała żyć własnym życiem - mówił podczas procesu Jan Sz., cytowany przez "Dziennik Polski". Rodzina ani znajomi Martyniki nie wierzyli jednak w wersję o zerwaniu. 

Jan Sz. nigdy nie przyznał się do winy. Mimo że sprawa była poszlakowa, w 1991 roku sąd skazał go na 25 lat pozbawienia wolności i 10 lat pozbawienia praw publicznych. - Największym problemem tej sprawy było to, że znajdując motyw zbrodni, ograniczono analizę dowodów rzeczowych i ich gromadzenie. Nie mogłem nie zauważyć błędów postępowania przygotowawczego, ale sąd ma prawo do własnej oceny dowodów i jeśli jest przekonany o układaniu się ich w logiczną całość, to ma prawo do uznania oskarżonego za winnego. (...) Sąd nie może wątpić. Sąd musi być pewien winy. Wątpić może obrońca. Także oskarżyciele powinni być przekonani o słuszności swoich tez - mówił "Gazecie Wrocławskiej" mecenas Andrzej Malicki - oskarżyciel posiłkowy, który reprezentował przed sądem rodziców Martyniki.

Przeczytaj więcej informacji z kraju i ze świata na stronie głównej Gazeta.pl.

Patryk Palczyński jako nastolatek i niedługo przed zaginięciem Znaleziony w Bałtyku, ze skrępowanymi dłońmi i płytą chodnikową wokół ciała

Po 11 latach więzienia Jan Sz. otrzymał akt ułaskawienia. Zapowiedział, że natychmiast wyjedzie z Wrocławia

Jak podaje opolskie.naszemiasto.pl, po 11 latach odbywania kary, w 2001 roku prezydent Aleksander Kwaśniewski ułaskawił Sz. na wniosek ojca skazanego. Stało się to mimo negatywnych opinii sądów. W tamtym czasie Kancelaria Prezydenta nie przekazała, jakie było uzasadnienie tej decyzji. Ro później ministerka Jolanta Szymanek-Deresz tłumaczyła, że pod uwagę wzięto wzorową postawę osadzonego i pozytywną opinię zakładu karnego, w którym Sz. pracował m.in. w bibliotece.

- Inteligentny, spokojny i zrównoważony. Potrafił się też uśmiechnąć, ale nie był z tych, co to ciągle dowcipkują. Ładnie pisał, prosiłam go nawet czasem, by mi zredagował jakieś notatki służbowe. Każdą wolną chwilę poświęcał na pisanie. Jakichś scenariuszy chyba. Wspomniał, że pisze bajkę: "Pani Halino, jak ja mam coś wesołego dla dzieci napisać, kiedy tu tak smutno?" - zapytał mnie kiedyś - opowiadała Halina Jarowicz, która opiekowała się więzienną biblioteką. Ministerka mówiła także o poparciu, jakie Jan Sz. uzyskał wśród osób zaufania społecznego - pod wnioskiem o uniewinnienie podpisał się m.in. Marek Edelman, jeden z przywódców powstania w getcie warszawskim z 1943 roku. Przez lata Sz. pisał też wnioski i odwołania od wyroku. 

Jan Sz. miał być zaskoczony, gdy odczytano mu akt ułaskawienia. Z więzienia wyszedł jeszcze tego samego dnia. Mówił, że chce jak najszybciej wyprowadzić się z Wrocławia. Mężczyzna miał ponownie ożenić się i zmienić nazwisko. Bez prezydenckiego aktu łaski skończyłby odsiadywać wyrok 31 stycznia 2015 roku.

Mecenas Malicki po latach został współtwórcą scenariusza do filmu "Bezmiar sprawiedliwości" z 2006 roku w reżyserii Wiesława Saniewskiego, który opiera się na sprawie zabójstwa Martyniki Ł. - Chciałem, by widz zobaczył, jak po serii błędów w postępowaniu przygotowawczym można skazać człowieka bez jednoznacznych dowodów świadczących o jego winie. Skazać jedynie na podstawie wiarygodnego motywu - mówił wówczas reżyser.

Więcej o: