W nocy z poniedziałku na wtorek 3 stycznia policyjny radiowóz uderzył w drzewo w miejscowości Dawidy Bankowe na Mazowszu. W chwili wypadku w samochodzie oprócz funkcjonariuszy były także dwie nastolatki w wieku 17 i 19 lat. Mimo tego karetki wezwano tylko dla policjantów, którzy wcześniej kazali dziewczynom opuścić pojazd. Później jedna z nich trafiła do szpitala.
Policjanci, którzy spowodowali wypadek, wrócili do służby, chociaż mają zakaz prowadzenia pojazdów służbowych. - Nasze dalsze decyzje uzależnione są od ustaleń w ramach postępowania dyscyplinarnego i ustaleń prokuratury - potwierdził rzecznik Komendy Stołecznej Policji nadkom. Sylwester Marczak. Następnie dodał, że "nie ma wątpliwości, że w aucie znajdowały się osoby postronne i nie ma żadnych podstaw do tego, by te osoby w tym radiowozie były".
Rzecznik stołecznej policji informował, że wykonano czynności z pięcioma świadkami. - Wśród osób przesłuchanych na protokół, z pouczeniem o odpowiedzialności karnej jest 19-latka, która również była w aucie. Wszyscy świadkowie jednoznacznie wskazali, że prośba wejścia do radiowozu wyszła od nastolatek - mówił 5 stycznia Sylwester Marczak.
Inną wersję zdarzenia przedstawia w nagraniu Roman Giertych. W rozmowie z Wirtualną Polską mecenas jednej z poszkodowanych nastolatek przekazał, że to policjanci mieli kazać wsiąść dziewczynom do radiowozu.
- To jeden z policjantów miał spytać młodzież, czy nie mają narkotyków. Gdy powiedzieli, że nie, kazał jednej z dziewcząt wsiąść do radiowozu. Przerażona dziewczyna wsiadła, ale poprosiła koleżankę, moją klientkę, aby wsiadła do samochodu razem z nią. Rozmawiałem z pokrzywdzoną w wypadku, ale także z grupą świadków, będących na miejscu, kiedy pojawiła się straż pożarna i policja. Z ich relacji wynika, że nie było mowy o żadnym dobrowolnym wejściu do radiowozu. Moja klientka była tam ze swoim chłopakiem. I nagle razem z drugą dziewczyną miałyby wsiąść chętnie i potulnie do auta? - pytał w rozmowie z WP Giertych.
Więcej informacji z kraju i ze świata na stronie głównej Gazeta.pl
- Ten starszy krzyknął "M..., wsiadaj!". Nie powiedział po co. Ale na pewno nie było tak, że z jej strony padła "prośba wejścia do radiowozu" - jak się wyraził rzecznik policji. W każdym razie funkcjonariusz krzyknął, żeby wsiadła, więc nasza koleżanka to zrobiła. Obawiając się jednak zostać z policjantami sam na sam, zwłaszcza w kontekście tych wcześniejszych niewybrednych żartów, chwyciła naszą drugą koleżankę za rękę, żeby wsiadła razem z nią - mówi Onetowi jeden ze świadków zdarzenia.
Roman Giertych przekazał, że złoży wniosek o zawieszenie funkcjonariuszy w czynnościach służbowych. Wcześniej zapowiadał, że nie wyklucza złożenie zawiadomienia na mataczenie w tej sprawie.
- W mojej ocenie mataczenie w tej sprawie odbywa się publicznie. Dlatego, że ujawnianie przez rzecznika Komendy Stołecznej Policji Sylwestra Marczaka jakichkolwiek informacji ze śledztwa, bez względu czy one są prawdziwe, czy też nie, w sytuacji, kiedy nie zostali przesłuchani jeszcze policjanci, jest w sposób oczywisty ułatwianiem złożenia im wyjaśnień - stwierdził mecenas.
Zdaniem Giertycha sytuacja w której "kolega - policjant" informuje publicznie swoich kolegów po fachu o tym, co zeznali świadkowie to nic innego jak przyjście im z pomocą. Według mecenasa wniosek o zawieszenie policjantów w czynnościach służbowych jest jak najbardziej zasady.
W rozmowie z "Faktem" ujawnił, że złoży wniosek o przeniesienie śledztwa do innej prokuratury, poza Pruszków.
- Po pierwsze, sprawa dotyczy funkcjonariuszy publicznych. Po drugie, śledczy z Pruszkowa współpracują z tamtejszą policją na co dzień. To są ich koledzy, to jest małe miasto, gdzie wszyscy się znają. Po trzecie, kiedy wychodzi taka afera policjanci powinni być z marszu zawieszeni, a w pruszkowskiej komendzie powinna być wszczęta kontrola. Powinno się sprawdzić: czy nie było więcej takich przypadków - jak ten z ubiegłego tygodnia. A mam informację, że policja w Pruszkowie zachowywała się tak nie tylko wobec mojej klientki - stwierdzi Giertych.