W ubiegłym tygodniu policja zatrzymała 24-letnią kobietę, która wraz z dwuletnią córką i dwiema innymi osobami mieszkała w namiocie w gdańskim lesie. Zgłoszenie wpłynęło od pracownika socjalnego. "Z namiotu wydobywał się dym papierosowy, a dwulatka wyglądała na wyziębioną i miała na sobie koszulkę z krótkim rękawkiem" - przekazali policjanci.
Na miejsce wezwano pogotowie ratunkowe. Z relacji wynika, że dziewczynka była wychłodzona i głodna. Z infekcją dróg oddechowych trafiła do szpitala na dalsze badania.
W środę gdańska Prokuratura Okręgowa postawiła 24-letniej matce zarzut narażenia córki na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia lub zdrowia. Kobieta nie przyznała się do winy. Twierdzi, że córką opiekowała się prawidłowo. Sąd rodzinny zdecydował, że dziecko trafi pod pieczę zastępczą, którą wskaże Miejski Ośrodek Pomocy Rodzinie w Gdańsku. Wszczęte zostało postępowanie o ograniczenie lub całkowite pozbawienie matki władzy rodzicielskiej.
Jak doszło do tego, że matka i dziecko zamieszkały w namiocie? - Sama utrzymywałam rodzinę. Mąż nie dawał nam żadnego wsparcia, całe dnie siedział przed komputerem. W zamian po powrocie z pracy zastawałam głodne i niezaopiekowane dziecko - opowiada kobieta w rozmowie z "Faktem".
Zmęczona tą sytuacją, przed zeszłoroczną Wigilią zabrała córkę i przeniosła się do znajomych w Zachodniopomorskiem, ale po kilku miesiącach i oni stracili wynajmowane mieszkanie - czytamy.
Więcej najnowszych informacji przeczytasz na stronie głównej Gazeta.pl.
24-latka postanowiła szukać pracy w Gdańsku. Mówi, że pracowała, gdzie tylko się dało. Prosiła męża o pomoc, ale nie odpowiadał. Nie zgodził się też na mediatora. Jak tłumaczy kobieta, namiot miał być tylko tymczasowym rozwiązaniem; w międzyczasie chciała zebrać pieniądze na wynajem mieszkania.
Jest zrozpaczona tym, że mogłaby stracić dziecko. - Z biedy posypało mi się wszystko. Córka to całe moje życie - podkreśla.
Pomoc kobiecie zaoferował radny z Sosnowca - Łukasz Litewka. Na swoim Facebookowym profilu zadeklarował, że jest gotów zapewnić jej wsparcie. "Kobieta bardzo się pogubiła, ale czytając jej wypowiedzi, widać, że bardzo kocha dziecko. Zobowiązała się współpracować z odpowiednimi instytucjami i spróbować podjąć pracę. Chce odzyskać córkę i wyjść na prostą" - pisze radny.
"Liczę, że dzięki współpracy z urzędem miasta Gdańsk będzie mogła ubiegać się w niedalekiej przyszłości o choćby najmniejsze lokum dla tej dwójki - proszę by się odezwała gdy już otworzy drzwi i zobaczy gołe ściany. Wiemy jak trudne są początki, wiemy też jak silny jest Team - deklaruje wsparcie z drugiego końca Polski" - podkreślił.
Pod postem radnego pojawiła się lawina negatywnych komentarzy. Wiele osób sugerowało, że matka zaniedbała dziecko, więc nie powinna liczyć na tego typu wsparcie. Dyskwalifikowało ją też to, że pali papierosy. W rozmowie z Gazeta.pl radny przyznaje, że nie zaskoczył go wydźwięk komentarzy. - Ja z hejtem mierzę się już osiem lat, od kiedy robię to, co robię - mówi.
Jak podkreśla, bardzo często pod jego postami pojawiają się negatywne komentarze, więc ta sytuacja zupełnie go nie dziwi. - Tam po prostu wytworzyła się dyskusja. Ludzie zarzucają kobiecie, że paliła w namiocie papierosy, a dla mnie to nie jest ważne - kontynuuje.
- Różne są zrzutki, różne pomoce. Zbieraliśmy i na tych, co palą papierosy i na tych, co nigdy nie mieli fajki w ustach. Jeśli ktoś umie czytać ze zrozumieniem, to nikt tu nie deklaruje zrzutki na 100000 zł przekazane mamie i nara. Jeśli będzie lokum, a ona wykaże chęci do pracy, to z chęcią podrzucimy pralkę, lodówkę czy ciuchy dla dziecka i kilka innych rzeczy. Tak na start, niezależnie czy obok pralki będzie dym z papierosa - podsumowuje.
- Osunięcie się w bezdomność jest procesem, ale bywa, że ten proces bardzo akceleruje, kiedy jest się młodą i samotną matką bez zasobów rodzinnych i z byłym partnerem, który nie płaci alimentów. I jeszcze mieszka się w Polsce, gdzie inflacja szaleje, a raty wynajmu w ogóle nie przystają do realnych wynagrodzeń pojedynczej osoby zarabiającej najniższą krajową, a nawet średnią krajową - tłumaczy Anna Krawczak, specjalistka ds. standardów ochrony dzieci Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę.
Jak podkreśla ekspertka, sieć pomocowa dla osób w trudnej sytuacji życiowej istnieje. - Uważam, że nie po to samorządy i organizacje pozarządowe wypruwały sobie żyły o tworzenie ośrodków interwencji kryzysowej, domów samotnej matki (choć jestem im w zasadzie przeciwna i o wiele bliższy jest mi model gdyński) czy hosteli, aby teraz udawać, że żyjemy na pustyni pomocy socjalnej. Tak nie jest - zauważa.
W jej ocenie należy zaznaczyć, że wszystkie wspomniane modele pomocy są modelami wsparcia doraźnego.
- Czasem pół roku to za mało, aby stanąć stabilnie na nogach, bo w pół roku jednak nie uzupełnisz wykształcenia, kursu zawodowego i nie zdobędziesz pracy pozwalającej na wynajem mieszkania na rynku komercyjnym. Nie wspominając o tym, że najpierw musisz się nierzadko wygrzebać z depresji bądź innych chorób/traum, aby w ogóle mieć realną możliwość dotarcia na dowolny kurs czy do pracy - podsumowuje.