Teraz wiemy już oficjalnie, że to, co spadło na przygraniczną polską wieś, to była ukraińska rakieta obrony powietrznej, albo jej szczątki. Mogła ulec awarii, co nie jest zdarzeniem niespotykanym.
Zanim to jednak oficjalnie oznajmiono, nie brakowało spekulacji o rakiecie rosyjskiej i głosów, że oto polskie wojsko i NATO zawiodły, ponieważ nie zatrzymano obiektu spadającego na Przewodów. Otóż nic bardziej mylnego. Nawet gdyby Polska posiadała najlepszą obronę powietrzną świata (bo teraz ma słabą), to nie zatrzymałaby ona każdej rakiety przekraczającej granicę. To tak nie działa i nie może działać.
- Kto twierdzi inaczej, wykazuje się kompletnym niezrozumieniem zasad działania systemu obrony powietrznej - mówi Gazeta.pl Marcin Niedbała, dziennikarz miesięcznika "Nowa Technika Wojskowa". - Ma ona dwa podstawowe zadania. Po pierwsze ochrona obiektów krytycznych z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa oraz utrudnianie albo uniemożliwianie wrogiemu lotnictwu swobodnego działania w naszej przestrzeni powietrznej - dodaje.
Podstawowe problemy są dwa, powiązane ze sobą: pieniądze i fizyka. Ten pierwszy sprowadza się do tego, że systemy obrony przeciwlotniczej są koszmarnie drogie. Takie ze zdolnością do zestrzeliwania nadlatujących rakiet balistycznych jeszcze droższe. Żadne państwo nie kupuje ich masowo. Nawet te najbogatsze robią to w celu ochrony konkretnych wybranych obszarów, gdzie znajdują się jeszcze cenniejsze i ważniejsze obiekty. Nie w celu ochrony na odlew całego terytorium państwa, czy każdego jego zamieszkanego skrawka.
Problem drugi sprowadza się do tego, że zasięgi skutecznego działania systemów obrony powietrznej są ograniczone. Nadlatujące rakiety balistyczne mogą lecieć z ogromnymi prędkościami rzędu 2 kilometrów na sekundę i większymi, co daje niewiele czasu na reakcję. Mowa o sekundach na decyzję od czasu wykrycia. Rakiety manewrujące latają wolniej, ale na małych wysokościach, przez co ich wykrycie jest utrudnione. Samoloty używają systemów walki elektronicznej i rakiet specjalnie przeznaczonych do zwalczania obrony powietrznej. Nic nie działa tak jak jest opisane w folderach reklamowych. Radarów, wyrzutni i rakiet trzeba dużo. W praktyce zbudowanie skutecznego wielowarstwowego systemu obrony powietrznej oznacza ogromne wydatki.
Szukając konkretnego przykładu, nie trzeba patrzeć daleko. W 2018 roku polski rząd podpisał umowę na zakup systemów przeciwlotniczych/przeciwrakietowych Patriot. Tak zwaną pierwszą fazę programu Wisła. Systemy zamówione w jego ramach są skonfigurowane głównie do zadań tego drugiego rodzaju - przeciwrakietowych, ale oczywiście jak najbardziej potrafią też zwalczać samoloty i inne latające obiekty. Za dwie baterie, czyli razem 16 wyrzutni i 208 rakiet PAC-3MSE (plus radary, systemy dowodzenia, łączności i wiele innych niezbędnych dodatków) Polska zapłaci 4,75 miliarda dolarów. Czyli po dzisiejszym kursie ponad dziesięć miliardów złotych za jedną baterię.
- W dużym uproszczeniu można szacować, że system tego rodzaju jest w stanie skutecznie bronić przed rakietami balistycznymi obszaru w promieniu 30 kilometrów od wyrzutni - mówi Niedbała. Oznacza to, że gdyby ustawić wszystkie te 16 wyrzutni w linii i w odstępach co 60 kilometrów, to pokryłyby linię o długości 480 kilometrów. Nie wystarczyłoby na samą wschodnią granicę Polski. Za ponad 20 miliardów złotych. Pominąwszy fakt, że to miałoby niewielki sens, bo to nie jest tak, że rząd wyrzutni na granicy stworzyłby nieprzenikniony mur do kosmosu i strącał wszystko, co nad nimi przelatuje. Po pierwsze żaden system nie działa idealnie, po drugie samoloty załogowe i rakiety manewrujące (które w praktyce są samolotami bez pilota lecącymi wyznaczoną trasą) mogłyby próbować go ominąć, po trzecie rakiety balistyczne przelecieć nad nim. Dodatkową kwestią jest to, że broń i obsługujący ją ludzie mają regularnie jakieś problemy. Oznacza to, że mało realne jest, aby wszystkie rozmieszczone w ten sposób systemy Patriot cały czas działały, co oznaczałoby dziury w obronie. Dlatego systemy obrony powietrznej ustawia się tak, aby były w stanie wspierać się i w razie potrzeby częściowo przejmować swoje obowiązki.
W praktyce dwie nasze baterie Patriot mogłyby posłużyć na przykład do osłony aglomeracji warszawskiej jako centrum decyzyjnego, logistycznego i miejsca stacjonowania silnej 1 Brygady Pancernej, Trójmiasta jako ważnego dla zaopatrywania Polski morzem przez sojuszników, oraz wybranych obszarów koncentracji naszych wojsk do obrony granicy. Takie rozstawienie widać na przykładowej poniższej grafice, pokazanej przez Jarosława Wolskiego na Twitterze.
Problemem w kontekście aktualnych wydarzeń jest też to, że aby bronić wioski znajdującej się kilka kilometrów za granicą, trzeba by działać nad terytorium Ukrainy. To rodzi wiele problemów natury formalnej. Gdyby już przy granicy stały w rzędzie wyrzutnie patriotów, to decyzja o odpaleniu z nich rakiet w kierunku potencjalnego celu musiałaby zapaść jeszcze wtedy, kiedy ten by się znajdował nad terytorium Ukrainy. W momencie przekroczenia przezeń granicy byłoby już za późno, a od uderzenia w przykładowe Przewodowo zostały sekundy. Ponieważ nie jesteśmy ani formalnymi sojusznikami Ukrainy ze wspólnym systemem obrony przestrzeni powietrznej, ani wrogami w stanie wojny, kiedy o formalności nie trzeba się martwić, to strzelanie do celów nad jej terytorium niosłoby ogromne ryzyko incydentów. A nuż czymś, co wygląda dla radarów jak pocisk manewrujący, okazałby się ukraiński samolot? Albo nasza rakieta w wyniku usterki spadła na ukraińską wieś, zabijając przypadkowe osoby? Albo okazałoby się, że cel wyglądający na lecący do Polski, tak naprawdę miał spaść na cel ukraiński tuż przy granicy, wobec czego strącając go, faktycznie zaangażowaliśmy się w wojnę po stronie Ukrainy? Potencjalnych problemów wiele, dlatego strzelanie bojowe przez granicę sąsiedniego, formalnie neutralnego państwa, nie jest czymś, co się praktykuje.
Praktyka jest taka, że obronie powietrznej wyznacza się konkretne zadania do wypełnienia. Zgodnie z tym, co mówi Niedbała. Obrona konkretnych obiektów albo obszarów i ogólne zwalczanie sił przeciwnika. Nie obrona całego terytorium państwa. Jak to wygląda w praktyce, możemy też zobaczyć na własnym przykładzie. Po rosyjskiej agresji na Ukrainę w lutym, do południowo wschodniej Polski przybyły systemy przeciwlotnicze NATO. Amerykańskie Patriot i później brytyjski Sky Sabre. Publicznie wiadomo niewiele o ich rozmieszczeniu. Na podstawie oficjalnych zdjęć można jednak powiedzieć, że Amerykanie rozmieścili istotną część swoich patriotów na terenie lotniska w Rzeszowie, które jest absolutnie kluczowym punktem przeładunkowym dla pomocy wojskowej kierowanej do Ukrainy. Zadaniem baterii jest ochronić obiekty kluczowe dla wysiłku wojennego i najpewniej punkty stacjonowania dodatkowych żołnierzy USA rozmieszczonych w pobliżu. Nie polskich miejscowości przygranicznych.
Z drugiej strony polskie miejscowości przygraniczne nie są celem dla rosyjskich rakiet. Nie byłyby nim nawet w sytuacji otwartej wojny NATO i Rosji. Mogą stać się obiektem ataku przypadkowo albo celowo, jeśli założymy chęć Rosjan do przeprowadzenia uderzenia czysto terrorystycznego w celu sprawdzenia reakcji Sojuszu. To jednak wydarzenia tak losowe i mało prawdopodobne, że nie ma środków, aby zabezpieczyć przed nimi cały rejon przygraniczny.
Ostatnią kwestią w kontekście tragedii w Przewodowie jest to, że Polska aktualnie w ogóle nie posiada systemów obrony przeciwrakietowej, a generalnie obrona powietrzna pozostawia dużo do życzenia. Delikatnie ujmując. Składa się w zdecydowanej większości ze stosunkowo nielicznych i starych poradzieckich systemów, z których pewna część już dawno trafiła na pole walki w Ukrainie. Jedynym jej jasnym punktem jest 48 myśliwców F-16, które stanowią istotny element obrony powietrznej, bo ta nie składa się tylko z systemów lądowych, ale też powietrznych i morskich. Pierwsze elementy systemów Patriot zamówionych w 2018 roku dopiero od niedawna wchodzą do służby, a do końca roku dodatkowo mają pojawić się pierwsze elementy systemu Narew, podobne do wspomnianego brytyjskiego Sky Sabre.
To jednak dopiero początek drogi. W ciągu dekady polskie wojsko ma się wzbogacić o wiele więcej systemów Patriot i Narew, a do tego szereg takich o krótszym zasięgu polskiej produkcji. Pojawią się też maszyny F-35 i być może pierwsze fregaty Miecznik. Jeśli wszystko pójdzie mniej więcej zgodnie z planami, to za dekadę Polska będzie miała naprawdę imponujący system obrony powietrznej. Jeden z lepszych na świecie. Tylko to jeszcze wiele lat i ponad sto miliardów złotych do wydania. Na razie obrona polskiego nieba jest dziurawa, co nie jest zaskoczeniem, ale efektem dekad zaniedbań, które mają początek jeszcze w latach 80. Nawet w czasie PRL zawsze brakowało pieniędzy na nowoczesne systemy obrony powietrznej, ponieważ te sprowadzane z ZSRR też były koszmarnie drogie.
Obecnie sytuację w dużym stopniu ratują sojusznicy z NATO. Nie tylko Amerykanie i Brytyjczycy, ale też szereg innych państw, których samoloty regularnie dyżurują nad Polską. Nie zmienia to faktu, że nikt nie planuje stawiać nieprzeniknionej zapory nad polskimi miejscowościami przygranicznymi. Polskie i sojusznicze wojska nie oblały we wtorek żadnego egzaminu, bo nawet go nie było. W obliczu toczącej się w Ukrainie wojny i atakami Rosjan w pobliżu granicy, ryzyko incydentów zawsze będzie. Tak długo, aż Kreml nie zaprzestanie agresji na naszych sąsiadów.