Justyna Wydrzyńska jest oskarżona o pomocnictwo aborcyjne. Aktywistce, która od 16 lat wspiera Polki w bezpiecznym przerywaniu ciąż, grożą 3 lata więzienia. Członkini Aborcyjnego Dream Teamu (ADT) trafiła przed sąd, po tym, jak mąż kobiety, której w 2020 przekazała tabletki do aborcji farmakologicznej, poinformował o tym policję. W piątek (14 października) mężczyzna po raz kolejny nie pojawił się na sali sądowej. Rozprawa została odroczona do 11 stycznia. Sąd wyznaczył też dodatkowy termin na 6 lutego.
Przeczytaj więcej informacji z kraju i ze świata na stronie głównej Gazeta.pl
Rozprawa rozpoczęła się o 9.30 w Sądzie Okręgowym przy ulicy Poligonowej 3 w Warszawie. Po raz kolejny nie pojawili się świadkowie - Ania, której pomogła Wydrzyńska, ani jej mąż. Sąd nałożył na nich kary finansowe.
To małżonek Ani doniósł policji na Justynę Wydrzyńską. Sąd zajął się aktywistką, a nie kobietą, która chciała przerwać ciążę, ponieważ tzw. samoobsługa aborcyjna jest w Polsce legalna. To pomocnictwo jest penalizowane - kara wynosi do 3 lat pozbawienia wolności.
Przed rozpoczęciem rozprawy Wydrzyńska mówiła, że nie żałuje tego, co zrobiła. Podkreśliła, że ma nadzieje, że prawo się zmieni i że wspieranie w aborcjach będzie w Polsce legalne.
Farmakologiczna metoda przerywania ciąży oraz wspieranie w aborcjach przez osoby bez wykształcenia medycznego, ale z doświadczeniem w tym zakresie (takie, jakie ma Wydrzyńska), to praktyki rekomendowane przez Światową Organizację Zdrowia (WHO).
"Czujemy się prześladowane politycznie, świadczy o tym dopuszczenie Ordo Iuris. To skandaliczne, że taka organizacja została dopuszczona […] to ważne by ludzie patrzyli sądowi na ręce, bo może da nam jakieś szanse na chociaż trochę sprawiedliwszy proces" - podkreślała Natalia Broniarczyk z ADT na konferencji prasowej przed rozprawą.
Tym razem w sądzie nie pojawił się prezes Ordo Iuris Jerzy Kwaśniewski. Podczas pierwszej rozprawy powiedział, że organizacja chce "wesprzeć wysoki sąd swoją obecnością" "przed presją, która się odbywa, chociażby przed wejściem do sądu".
Kiedy okazało się, że świadków znów brakuje na sali sądowej, prokurator poczynił "prognozę kryminologiczną", mówiąc o "rażącym zachowaniu oskarżonej poza salą sądową". Na dowód przywołał posty z Facebooka i wywiady, których Justyna Wydrzyńska udzieliła "Gazecie Wyborczej" i Oko.press.
Ze względu na problemy techniczne nie udało się od razu pokazać dowodów, konieczna była przerwa. Ostatecznie prokuratura pokazała screeny z Facebooka oraz nagranie, na którym Wydrzyńska mówiła: - Nie żałuję. Mam nadzieję, że ten proces coś zmieni. Bardzo bym chciała, by osoby mogły się wspierać, mogły dzielić się tabletkami, mogły być ze sobą.
Sprawa Wydrzyńskiej to międzynarodowy precedens. Do tej pory nie zdarzyło się, żeby aktywistka pomagająca osobom w aborcjach stanęła za to przed sądem. Za polską aktywistką wstawiło się FIGO (Międzynarodowa Federacja Ginekologii i Położnictwa). To największa taka organizacja międzynarodowa, zrzeszająca ponad 130 stowarzyszeń położniczo-ginekologicznego z całego świata.
Polka otrzymała też wsparcie od organizacji Catholics for Choice, która domaga się wycofania zarzutów, powołując się na słowa Karola Wojtyły - że trzeba pomagać.
Sprawą Wydrzyńskiej zajęły się także cztery specjalne sprawozdawczynie ONZ. Apelowały do polskich władz o nieściganie Justyny Wydrzyńskiej. W odpowiedzi ministerstwo rodziny, ministerstwo zdrowia i ministerstwo sprawiedliwości przekazały, że "życie zaczyna się od poczęcia".
Sytuacja Polki, której grozi więzienie za wsparcie w aborcji, wywołała też reakcję aktywistek działających w tym obszarze w Stanach Zjednoczonych, Ameryce Południowej i Irlandii Północnej.
*****