- Wszczęliśmy postępowanie w sprawie przywłaszczenia mienia znacznej wartości, czyli dwóch milionów złotych, na prywatne konto proboszcza parafii. Wykonujemy czynności, zaplanowane zostały pierwsze przesłuchania - przekazał cytowany przez tvn24.pl prok. Andrzej Dubiel, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Tarnobrzegu. Równocześnie, jak donosi stacja, prowadzone jest drugie postępowanie - tym razem dotyczące ujawnienia zdjęcia z bankowego wyciągu.
O sprawie proboszcza parafii w Domostawie w ubiegłym tygodniu pisała "Gazeta Wyborcza". Informacja o przelaniu przez proboszcza parafii w Domostawie (woj. podkarpackie) ks. Stanisława Konika dwóch milionów złotych z konta parafii na swoje prywatne pojawiła się w mediach społecznościowych, gdzie opublikowano wyciąg z konta parafii. Przelew został zaksięgowany 5 lipca, czyli w dniu, w którym duchowny przechodził na emeryturę. Ks. Roman Janiec, kanclerz Kurii Diecezjalnej w Sandomierzu poinformował, że biskup ordynariusz wszczął kościelne postępowanie sprawdzające w sprawie przelanych pieniędzy. Powiadomiono również organy ścigania.
Jak napisał w komunikacie ks. Janiec, ks. Konik poinformował w rozmowie z biskupem, że chodziło o "jego prywatne pieniądze przelane początkowo z osobistego konta na konto parafialne w celu zakupu obligacji dla parafii, a następnie wycofane, gdyż nie było takiej możliwości".
"Gazeta Wyborcza" zamieściła w poniedziałek relacje wiernych z Domostawy. Rozmówcy dziennika twierdzą, że duchowny wymagał od miejscowych uiszczania składki w wysokości 100 zł. Proboszcz miał prowadzić zeszyt, w którym znajdowały się informacje o wpłatach, a także - jak mówią wierni - długach.
- Robił na tym niezły biznes. Później okazywało się, że ksiądz dostawał dofinansowania, które pokrywały praktycznie całość remontu. Na kościół trzeba było płacić 100 złotych od każdej pracującej w domu osoby. Gdy w domu było dwoje rodziców, dwójka pracujących dzieci i babcia, musieli przekazać 500 złotych plus kwotę na kolędę. Nie było wyjątku. Płaciła i bogata, i biedna rodzina. Jeśli kogoś nie było stać, proboszcz zapisywał w swoim kajeciku dług. Sprawa się skomplikowała, gdy zmarł członek z rodziny albo trzeba było posłać dziecko do komunii. Wtedy trzeba było wyrównać wszystkie nieopłacone składki. Inaczej nie było mowy o żadnym sakramencie - mówi jeden z rozmówców "Gazety Wyborczej".
Według wiernych, jeśli ktoś nie wyrównał zaległości, duchowny "nie dopuścił do komunii, nie pochował, nawet dzieci nie ochrzcił".
Jak podaje dziennik, wiosną ks. Stanisław Konik złożył rezygnację. - 14 i 15 czerwca przelałem pieniądze z własnego konta na konto parafii. Chciałem kupić na parafię czteroletnie obligacje skarbowe. Pojechałem do banku i okazało się, że to nie jest możliwe. Przelałem więc środki z powrotem - podkreśla duchowny.
Gazeta opisuje, że duchowny ma uprawy aronii, maliny i borówki. - Z tego też co roku jest ładny grosz - twierdzi ks. Konik. - Sam się dorobiłem tych dwóch milionów. Ale proszę też zobaczyć, jak wygląda kościół. W książce rok po roku rozpisałem, co robiliśmy. Jest rozliczenie finansowe. Jakie były dochody, jakie wydatki. Dwóch milionów złotych w parafii przez 42 lata nie zebraliśmy! - zapewnia.
Ksiądz przekonuje także, że nigdy nie odmówił nikomu sakramentu z powodu długu. - [...] W ciągu 42 lat były może trzy wypadki, kiedy prosiłem rodzinę, żeby zaangażowała się i zaczęła chodzić do kościoła. Dwukrotnie utrudniałem pogrzeb - alkoholikowi, który źle się prowadził oraz człowiekowi, który nie miał nic wspólnego z Kościołem i nie chciał przyjąć księdza przed śmiercią. Ale nie odmówiłem wtedy pogrzebu. Zaproponowałem, żeby najpierw odprowadzić zmarłego na cmentarz, a potem odprawić za niego mszę świętą - mówi.