Z nieoficjalnych ustaleń wynika, że informacja o śmierci małżeństwa wpłynęła na policję w poniedziałek. Ojciec zmarłego 50-latka powiadomił służby o tym, że ciało jego syna i 42-letniej synowej znajduje się w ich domu w Kiełpinie w gminie łomianki na Mazowszu. Zwłoki miały być w stanie znacznego rozkładu. Ojciec miał przekazać też, że ostatni raz kontaktował się z synem około dwa tygodnie temu.
W sprawie zatrzymano 14-letniego wnuka zgłaszającego. Nastolatek ma przebywać w izbie dziecka i być pod opieką psychologa. Jak informuje Onet, w momencie zatrzymania syn zmarłych miał przebywać w kinie. Zapewniał też śledczych, że nie zabił rodziców, którzy nagle umarli, a on się wystraszył i nie wiedział, co robić. Dlatego też 14-latek nikogo nie poinformował o śmierci ojca i matki.
Śledztwo w sprawie prowadzi Prokuratura Okręgowa w Warszawie. Nikomu nie przedstawiono zarzutów. - Dotychczas wykonane zostały czynności procesowe z udziałem biegłego lekarza sądowego na miejscu zdarzenia - przekazała we wtorek rzeczniczka Aleksandra Skrzyniarz.
Informator Onetu przyznał, że "sprawa jest bardzo zagmatwana". Według nieoficjalnych ustaleń rodzice 14-latka mieli nie żyć od dwóch tygodni. - To małżeństwo i dziadkowie mieszkali praktycznie na jednym podwórku. Aż dziw bierze, że dziadków nie zaniepokoił fakt, że przez tak długi czas nie widzieli syna i synowej - powiedział portalowi jeden z policjantów.
Przeczytaj więcej aktualnych informacji na stronie głównej Gazeta.pl.
Jak się okazuje, nieżyjący mężczyzna był ginekologiem. Ponad rok temu miał jednak zrezygnować z pracy. Z ustaleń WP.pl wynika, że wcześniej był zatrudniony w Centralnym Szpitalu Klinicznym MSWiA w Warszawie oraz w jednej w prywatnych klinik w dzielnicy Bemowo.
14-letni syn pary miał być uczniem pierwszej klasy liceum w Łomiankach. Jedna z sąsiadek rodziny w rozmowie z Onetem dodała, że jej siostra zna tego chłopca. - Moja siostra, która jest nauczycielką, go zna. Powiedziała, że to grzeczny, ułożony chłopak i ona nie wierzy, że mógł w jakikolwiek sposób przyczynić się do ich śmierci - powiedziała jednak z mieszkanek wsi.
Inny rozmówca dodaje, że rodzina ta nie integrowała się specjalnie z sąsiadami. - Mieszkam tu 20 lat i szczerze mówiąc, to nie jestem w stanie nawet stwierdzić, że rozpoznałbym ich, gdybym spotkał ich na ulicy. Chyba nigdy z nimi nie rozmawiałem. Ale też i oni się jakoś nie integrowali, siedzieli w domu, wyjeżdżali do pracy, wracali i tyle. Już bardziej kojarzę rodziców tego mężczyzny, który mieszkają tuż obok - powiedział.
Pani Jolanta, która mieszka prawie naprzeciwko domu, w którym doszło do tragedii powiedziała, że wieczorem zauważyła poruszenie przed domem sąsiadów. O tym, co się wydarzyło, przeczytała później w internecie. - Nie utrzymywaliśmy za bardzo stosunków sąsiedzkich. Kiedyś tylko jak mój pies przeskoczył na ich podwórko, kiedy mieli zdjęty parkan i przeorał grządki, to ta pani przyszła i powiedziała, że zniszczył jej ogródek. Ja mówię, że zwrócę jej koszty. Ale ona stwierdziła, że nie trzeba, tylko szkoda jej, bo jej teściowa pieliła ten zniszczony ogródek. Ale to było wiele lat temu - dodała i podkreśliła, że nie słyszała, by z domu dochodziły odgłosy awantur lub imprez.