Tamara Gonzalez Perea przez lata była jedną z czołowych blogerek modowych, występowała wówczas pod pseudonimem Macademian Girl. Osobom, które nie śledzą polskich influencerów, mogła umknąć informacja o tym, że blog w 2020 roku został zamknięty, a jego autorka po przygodzie z telewizją przebranżowiła się i zajmuje się szeroko pojętym coachingiem.
Jej nowa działalność została przedstawiona szerokiej publiczności w programie "Sprawa dla reportera", gdzie promowała leczenie dźwiękiem. Teoretycznie interwencyjny, emitowany od niemal 40 lat program stał się w ostatnich latach wylęgarnią tego rodzaju "fenomenów". Gwarantem szopki jest grono eksperckie - między faktycznych ekspertów, w tym utytułowanych lekarzy, wpychani są goście "od czapy" - Michał Wiśniewski, Krzysztof Zanussi, Krzysztof Rutkowski, przypadkowi posłowie czy księża. Częstym elementem programu zostały również występy muzyczne - zwykle rozrywki Elżbiecie Jaworowicz dostarczają wykonawcy disco-polo, ale zdarzył się również Andrzej Rosiewicz. Okoliczności były dosyć upiorne - Rosiewicz śpiewał "Chłopców radarowców" i tańczył krakowiaka, Jaworowicz płakała ze śmiechu, a wszystko to po reportażu o babci, która po samobójstwie córki walczyła o opiekę nad wnuczkami.
W ostatnim odcinku programu przedstawiono historię pani Emilii z Białegostoku, która zmaga się z powikłaniami po udarze. Rad próbowali jej udzielać m.in. prof. Janusz Heitzman, pełnomocnik ds. psychiatrii przy Ministrze Zdrowia i prof. Jerzy Kotowicz, neurolog, a senatorka Lidia Staroń, niedoszła Rzeczniczka Praw Obywatelskich opowiedziała o tym, że też przeszła udar, ale dużo gorszy. O swojej działalności mówiła też Olga Salomea, która bohaterkę reportażu "leczyła kryształami", a poza tym jest również "jasnowidząca" i "jasnosłysząca". Prof. Heitzman spoglądał z niepokojem, a ks. prof. Andrzej Kobyliński był zaniepokojony występującym w Polsce problemem szarlatanerii - szamanów, uzdrowicieli, szeptuch. Olga Salomea stwierdziła jednak, że jej to nie dotyczy.
Jako ekspertka wystąpiła również Tamara Gonzalez Perea. - Jestem na co dzień terapeutką ustawień systemowych, praktykiem totalnej biologii, couchem i terapeutką uzdrawiania dźwiękiem. Ale ja głęboko wierzę, że każdy z nas jest swoim własnym uzdrowicielem. To nie jest o pójściu do szamana i powiedzeniu "uzdrów mnie, odczyń tu nade mną czary i uzdrów mnie" i to też nie jest o pójściu do lekarza i powiedzeniu "ty mnie uzdrów". Bo nawet jeżeli idziemy do lekarza, do dobrego lekarza, to ta wola nasza w tym, że my też chcemy się uzdrowić, że my też chcemy współpracować, że my do tego dążymy, jest bardzo ważna - mówiła.
- Doskonale zna pani ten stan, kiedy ma się smutny humor i puszcza się piękną piosenkę i podnosi się ten stan emocjonalny. Muzyka tak na nas wpływa - stwierdziła Perea, po czym zaczęła śpiewać piosenkę składającą się wyłącznie ze słowa "hejo", dotykając przy tym bębna przedmiotem przypominającym zmiotkę.
- Jest to piękne - orzekła Elżbieta Jaworowicz. Prowadząca wywołała "artystkę" również po reportażu o 6-miesięcznej Poli chorującej na SMA. - Jako terapeutka uzdrawiania dźwiękiem wiem, że dźwięk w wielu najtrudniejszych sytuacjach przynosi ukojenie, nawet po prostu żeby ten los sprzyjał, żeby wszechświat i bóg was wynagrodził i waszą wiarę i miłość, którą macie do swojej córki. Ja zagram na bębnie, nie wiem jeszcze, co to będzie za pieśń, ponieważ zawsze gram tak, jak mi przypłynie - zapowiedziała.
Żeby dowiedzieć się czegoś więcej o działalności przebranżowionej szafiarki, wchodzę na jej stronę, z której od razu dowiaduję się, że niedługo w sprzedaży będą dostępne "autorskie karty mocy". Już teraz sklep oferuje całe mnóstwo gadżetów, m.in. kryształowe czaszki - jedną z nich influencerka miała w programie. Czaszki są dostępne w cenach od 150 do niemal 1000 zł. Najdroższy, obecnie wyprzedany artefakt to koszt aż 1999 zł.
Z opisu pod każdą z czaszek możemy się dowiedzieć, że kryształowe czaszki to "Istota, twój wyjątkowy duchowy przyjaciel, który będzie wspierać cię w rytuałach, pomagać przeżywać świadomie sny i przywoływać wizje, a także chronić się przed negatywnymi energiami".
Każdy z materiałów, z których stworzona jest czaszka, ma natomiast oferować szczególne możliwości. Mała (98 g) czaszka z awenturynu ma zapewnić powodzenie w interesach i porozumienie z partnerem, ale już duża (1235 g) czaszka z labradorytu ma być "idealnym towarzyszem na drodze do duchowej transformacji", ma również "chronić przed złem".
Najmniejsze czaszki u Perei mają wymiar 50x40x34 mm i kosztują od 150 do niemal 400 zł. Identyczny produkt, o tych samych lub bardzo zbliżonych wymiarach, kosztują na popularnym chińskim portalu aukcyjnym, na pierwszej aukcji z brzegu ok. 70 zł, a można znaleźć jeszcze tańsze.
Czaszki z Chin AliExpress
Chińscy sprzedawcy nie ukrywają przy tym, że produkt jest wytworzony przez nich. Z opisu w sklepie Perei można natomiast odnieść wrażenie, że są to artefakty znalezione w miejscach bytowania licznych rdzennych plemion - od obu Ameryk po Australię. Influencerka twierdzi, że takie czaszki "zaczęto odkrywać w połowie XIX wieku w Meksyku" i nigdzie nie dodaje, że akurat te sprzedawane przez nią produkty niekoniecznie są dziełem rdzennych rzeźbiarzy.
Z kamieni (głównie półszlachetnych) wykonane są też dostępne w sklepie indyjskie sznury modlitewne, które mają służyć do medytacji (w sklepie Perei są oznaczone również jako "naszyjniki afrykańskie"). U influencerki ceny zaczynają się od 250 zł, a kończą na 560 zł. Na wspomnianym chińskim portalu koraliki kosztują kilkadziesiąt złotych, zależnie od kamienia.
Przebitka jest też na różnego rodzaju kadzidłach. Tam, gdzie Perea za pęczek białej szałwii kasuje 34 zł, tam sprzedawca z rodzimego portalu aukcyjnego bierze złotych 13. Za drewienko Palo Santo zapłacimy u Perei niecałe 50 zł za 50 g, w innym sklepie za tę cenę dostaniemy go cztery razy tyle.
Ostatecznie to biznes - jeśli ktoś chce zapłacić 350 zł za szal, 150 zł za tutkę do samoaplikacji "świętej tabaki" czy kupić "szamański bęben syberyjski" za cenę przyzwoitego zestawu perkusyjnego - droga wolna. Możemy się też śmiać z występu w "Sprawie dla reportera", ale czy na pewno jest z czego?
Poza sklepem na stronie Perei mamy szeroką gamę warsztatów, spotkań i zajęć. Można zapisać się m.in. na "ceremonię Rapé". Zdaniem influencerki ma ona przynieść "uspokojenie rozbieganego umysłu, głęboką integrację czucia ciała i odczuwania płynącego z serca", a ostatecznie "skontaktowanie się z prawdziwym sobą i głębokie odczucie prawdy", cokolwiek to oznacza. Cena - 550 zł. Na stronie znajdziemy wiele zdań bez większego znaczenia (jak "Ta medycyna to Wielki Nauczyciel - autentycznego stawania w prawdzie, stawiania zdrowych granic i miłości do mądrości własnego ciała. Odpowiedz na wołanie i połącz się z jej przekazem!"), ale czym właściwie jest rapé? To znana w Ameryce Południowej tabaka, którą rdzenne plemiona wciągają nosem w celach rekreacyjnych, ale też w praktykach medycznych i duchowych.
Trudno udowodnić naukowo, że tabaka nie pozwala na "stanięcie w prawdzie", ale udowodniono już, że nie jest to zabawa nieszkodliwa. Naukowcy przebadali liczne rodzaje tabaki i wykazali, że zawierają one szkodliwe i uzależniające chemikalia. Część produktów zawierała wysokie stężenia potencjalnie toksycznych substancji, które nie były wymienione w składzie. Badacze zaznaczyli, że należy przeprowadzić badania dotyczące szkodliwości składników przy zażywaniu ich przez nos.
U Perei "ceremonia Rapé" kosztuje 550 zł. W sieci taka tabaka kosztuje od 40 do kilkuset zł. Produkt nie jest jednak dopuszczony do sprzedaży, więc można go dostać jako kadzidło, albo "surowy okaz botaniczny lub próbka naukowa".
W ofercie influencerki znajduje się też Kręg Kobiet Mocy Afrodyty. Podczas pięciogodzinnego spotkania za 250 zł uczestniczki mają doświadczyć "podróży duszy", "transformującej pracy z kartami", ale też (to bardziej zrozumiałe dla osób opornych w kwestii czarownictwa) koncertu gongów, mis i innych instrumentów oraz tańca intuicyjnego. Kolejne 250 zł za pięć godzin to warsztat Krąg Snów, który ma pozwolić m.in. na "głębokie zrozumienie siebie i swoich snów" i "prowadzenie swojej duszy".
Droższe są rzecz jasna spotkania jeden na jeden. I tu też jest wybór. Podczas godzinnej sesji "Soul Coachingu" uczestnik ma "udać się w transformującą i odkrywczą podróż do swojego wnętrza". Perea chwali się certyfikatem uprawniającym do bycia Coachem Duszy - taka certyfikacja trwa osiem dni. Do wyboru jest też 1,5-godzinna sesja z Enneagramem (systemem opisującym dziewięć typów osobowości), która ma pozwolić na "dogłębne poznanie siebie oraz dowiedzenie się jak budować harmonijny związek". Trzecia opcja to karty, które mają - według deklaracji - pomóc rozwiązać konkretny problem. Sesja trwa godzinę. Każde ze spotkań kosztuje 550 zł.
Influencerka proponuje też długofalowe programy, np. 9 sesji indywidualnych w ramach Programu Platinum Afrodyta albo 9 sesji Biznes Mentoringu w programie GOLD OBFITOŚĆ. Perea nie zdradza cen tych programów - konieczne jest umówienie się na bezpłatną sesję wstępną.
Dla zamożniejszych klientek przeznaczone są też "warsztaty" noszące niewiele wnoszące nazwy. Moc Kali to "uzdrawiająca praca z gniewem i energią złości" moc Bastet to "praca z granicami, niezależnością i asertywnością", moc Afrodyty - "praca z miłością własną, akceptacją i relacjami", moc Abundantii - "praca z obfitością finansową, życiową i kreacyjną", a moc Saraswati - "praca z głosem, dźwiękiem i wewnętrznym rytmem". W każdym przypadku koszt wynosi 2500 zł za trzy dni warsztatów, bez noclegów i wyżywienia.
W ostatnim ogłoszeniu Perea przedstawia się jako "Terapeutka Uzdrawiania Dźwiękiem i Głosem". Jak zostać Terapeutką (koniecznie wielką literą)? Nie wiadomo, influencerka nie zdradza, skąd posiada takie umiejętności. Co do pozostałych warsztatów - nie ma informacji, czy posiada jakiekolwiek kompetencje, by takie szkolenia prowadzić. A przecież w wielu przypadkach są to zagadnienia, które porusza się podczas psychoterapii prowadzonej przez wykształconego pod tym kątem psychologa.
Intuicyjnie chciałoby się na te kręgi mocy machnąć ręką - ot spotkania grup kobiet, może uczestniczka pozna koleżanki, raczej nic złego się nie wydarzy. Ale jak opisała czytelniczka Karoliny Korwin-Piotrowskiej, nie brakuje osób, które od takich wydarzeń się uzależniają, biorą kredyty, by móc uczestniczyć w kolejnych i kupować (jak już wiemy - bardzo drogie) gadżety, a nawet przechodzą magiczne "rytuały", które następnego dnia powodują bolesny zjazd, bo były tabletką ecstasy.
Tamara Gonzalez Perea w "Sprawie dla reportera" przedstawiała się przede wszystkim jako "Certyfikowana Terapeutka Ustawień Systemowych". I tu nie tyle zaczynają się schody, bo te już się zaczęły, ale robią się bardzo strome. Ustawienia systemowe czy też Ustawienia Hellingera to popularna pseudoterapia przypominająca psychodramę. - Według Berta Hellingera celem ustawień jest pojednanie klienta ze swoją rodziną, zarówno z jej żyjącymi, jak i zmarłymi członkami. Potrzeba pojednania wynika z faktu, że w przeszłości członkowie rodziny mogli dopuścić się zła. To było przyczyną ich wykluczenia z rodziny, a w konsekwencji stało się źródłem ich cierpienia i zaburzyło relacje rodzinne - wyjaśnia dr Bartosz Zalewski, psycholog i psychoterapeuta, wykładowca Uniwersytetu SWPS. Dr Zalewski jest zdania, że ustawienia mogą być groźne dla chorujących np. na depresję, bo mogą zrezygnować z profesjonalnej pomocy terapeutycznej i zostać uwikłani przez grupę w mechanizmy, które wzmocnią ich trudności.
Psycholog dodaje, że podczas sesji pojawiają się silne emocje, które konsolidują grupę, co przypomina zjawisko zwierania się sekt. - W pseudoteorii Hellingera jest zawarte twierdzenie, że za cierpienie odpowiada tylko jedno wydarzenie z przeszłości. To znaczy, że na skomplikowane problemy można znaleźć łatwe rozwiązanie. Jest to kwintesencja psychologicznego populizmu. Ma być szybko i spektakularnie - tłumaczy. Spektakularne bywały również tragedie spowodowane przez ustawienia. Hellinger, zmarły w 2019 roku, nie ukrywał, że jego klienci popełniali samobójstwa po tym, co usłyszeli na ustawieniach.
Twórca metody nie ukończył żadnej uczelni, a wśród kierunków, na których studiował, nie było ani psychologii, ani psychiatrii. I skończonych studiów specjalistycznych nie muszą mieć też osoby, które zostają pseudoterapeutami.
Oryginalna szkoła Hellingera to poważny wydatek - 18 modułów, każdy po 800 lub 750 euro, co daje łącznie 60-70 tys. zł. Ponadto trzeba się trochę narobić - uczestnictwo nie może być wyłącznie online, a na koniec kursu należy przedstawić 60-stronicową pracę pisemną. Ale żeby ogłosić się "Certyfikowaną Terapeutką Ustawień Systemowych", nie trzeba od razu jechać do Bad Reichenhall. W sieci nie brakuje ogłoszeń - 7 modułów weekendowych za niecałe 7000 zł to najwyżej pozycjonowany wynik "szkoły ustawień". Inny kurs zakłada 7 modułów szkoleniowych i 10 dni warsztatowych, dwie superwizje i 12 spotkań online "uzdrawiających wewnętrzne dziecko". Cena wyższa, bo 15 tys. zł, ale prowadząca zapewnia, że szkoła kończy się certyfikatem.
U Perei za bycie ustawiającym, czyli osobą, której problem jest rozwiązywany, trzeba zapłacić 650 zł. Za bycie reprezentantem, czyli osobą, która bierze udział w ustawieniu, ale nie ustawia swojego tematu - 450 zł.
W przeciwieństwie do zawodzenia w rytm szamańskiego bębenka (o ile nie wierzymy w jego magiczne właściwości lecznicze) eksperymenty z ustawieniami mogą poważnie zaszkodzić osobom z zaburzeniami psychicznymi, a zdarza się, że pseudoterapię polecają psychiatrzy. Ucierpieć mogą również osoby postronne, jak dziecko, którego matka poszła na ustawienia, bo miała dosyć jego ciągłego płaczu. Na spotkaniu wmówiono jej że problemem jest ciąża usunięta w poprzednim pokoleniu. I chociaż dziecko mogło mieć poważny problem zdrowotny, matka uwierzyła, że jest po prostu dręczone przez ducha płodu.
Perea bardzo podkreśla wszelką dzikość i pierwotność swoich warsztatów i ceremonii, ale w szerszej perspektywie zwolennicy pseudoterapi szukają nowych określeń, które przekonają potrzebujących, że mają do czynienia ze skutecznymi i bezpiecznymi procedurami.
Rzadziej słyszymy już o znachorach czy uzdrowicielach, częściej o "leczeniu" alternatywnym, "medycynie" holistycznej i naturalnej czy "terapii" niekonwencjonalnej. Media informują o nich najczęściej w kontekście leczenia raka, bo zdarzają się przypadki drastyczne - chory odmawia leczenia onkologicznego i trafia do szpitala dopiero w momencie, gdy nie da mu się już pomóc albo kiedy niezwykle drogie wlewy, kaski na głowę i niedopuszczone do użytku substancje wywołują tragiczne konsekwencje.
W obliczu trwającego kryzysu polskiej psychiatrii wiele osób może sięgać po pseudoterapie (jak ustawienia systemowe) i inne zastępstwa dla medycyny opartej na dowodach (ang. evidence-based medicine). Spoglądanie w puste oczodoły kryształowej czaszki, kiedy kieruje nami ciekawość, zaszkodzi głównie portfelowi, ale szukanie realnej pomocy w magicznych przedmiotach i spotkaniach nie tylko nie pomoże, ale również może zaszkodzić, choćby przez opóźnienie profesjonalnej pomocy. Depresja to choroba śmiertelna, podobnie jak wiele innych zaburzeń psychicznych. Dlatego swoje zdrowie lepiej oddać w ręce specjalistów, którzy wiele lat studiują i doszkalają się nierzadko całe życie, niż "certyfikowanych terapeutów", którzy swoje "wykształcenie" zdobyli na kilkudniowym kursie online.