Uwaga. Tekst porusza drastyczne i trudne treści.
Opieka nad pacjentkami, które poroniły lub urodziły martwe dziecko, wymaga doświadczenia, umiejętności komunikowania się i wiedzy. Pracownikom szpitali należy więc zapewnić odpowiednie szkolenia. Przeprowadzona przez Najwyższą Izbę Kontroli (NIK) kontrola ujawniła, że szpitale ograniczały się najczęściej do udzielenia niezbędnej pomocy medycznej, natomiast nie zapewniały kobietom szerszego wsparcia przewidzianego przepisami prawa. Zastrzeżenia budził też sposób postępowania z ciałami dzieci - piszą w raporcie NIK Grzegorz Walendzik i Krzysztof Wilkosz.
Ustalenia NIK pokazują, że w skontrolowanych szpitalach pacjentkom, które poroniły, urodziły martwe dziecko lub którym dziecko zmarło tuż po porodzie, nie zapewniono prawidłowej i wystarczającej opieki. Główną przyczyną tego stanu była wadliwa organizacja całego procesu leczenia takich pacjentek oraz nieprzestrzeganie obowiązujących uregulowań - także standardów opieki okołoporodowej.
W Polsce rocznie ciążę traci ok. 40 tysięcy kobiet.
Pamiętam metalowe drzwi na tyłach szpitala. Stary zamek wymagał siły. Pociągnęłam za klamkę i wtedy to poczułam. Po nogach ciekła mi ciepła krew. Odruchowo złapałam się za brzuch, chociaż nie zdążył jeszcze urosnąć. Zaczęłam biec. Z trudem łapiąc powietrze, wbiegłam na korytarz, krzycząc o pomoc. Ktoś podszedł, ktoś mnie złapał i wtedy wszystko zniknęło.
Rysy kolejnych twarzy zlepiały się w jeden bezkształtny obraz. Spróbowałam raz jeszcze otworzyć oczy, ale oślepiło mnie światło. Znów je zamknęłam, tym razem świadomie i wtedy słyszałam ich głosy. Wiedziałam, że jest po wszystkim.
Leżałam więc na łóżku, cała we krwi, z zamkniętymi oczami, a po policzkach po cichu płynęły mi łzy.
- A czego ty ryczysz? - odezwał się do mnie lekarz.
Nie odpowiedziałam mu, bo zaniosłam się płaczem.
- Powiedz jej, niech zamknie mordę - rzucił ktoś z drugiego kąta sali.
- Co ona jakaś niestabilna. Dajcie jej coś na uspokojenie - powiedział ginekolog, zwracając się do pielęgniarki, która pospiesznie wyszła po tabletki.
Pielęgniarki nie było dłuższą chwilę, a ja nadal płakałam. On milczał. Podstawił mi do podpisu zgodę na łyżeczkowanie, po czym bez słowa ją zabrał. - Ciesz się, pewnie było chore. Chciałabyś rodzić w dziewiątym miesiącu i żeby ci na rękach zmarło? - zapytał. W odpowiedzi usłyszał mój płacz. Z trudem wybąkałam, czy mogłabym go pochować, a on uśmiechnął się z politowaniem.
- Wy to jesteście histeryczki - skwitował. Przez resztę dnia nie odezwał się już słowem.
W dniu wypisu pielęgniarka wręczyła mi w ligninie małe zawiniątko. - To jest to - powiedziała. "To" było moim dzieckiem.
Miała mieć na imię Mia. Walczyliśmy o nią przez ponad pięć lat. Setki wizyt u lekarzy, tysiące złotych wydane na leki, hektolitry łez, gdy w 20. tygodniu okazało się, że Mia ma szereg wad i prawdopodobnie nie dożyje porodu.
Ostatnie cztery miesiące ciąży spędziłam w domu. Nie wychodziłam. Zniknęłam, by nie musieć tłumaczyć wszystkim, dlaczego nie cieszę się z rosnącego brzucha. Zniknęłam, żeby uciec przed ciepłymi spojrzeniami, radosnymi gratulacjami wykrzyczanymi w sklepie przez sąsiadkę.
Każdego dnia po przebudzeniu patrzyłam w sufit. Starałam się sobie wyobrazić, że brzucha już nie ma. Że Mii już nie ma. A wtedy ona radosnym kopniakiem przypominała mi, że jeszcze jest i żyje. Postanowiłam zrobić wszystko, czego nigdy nie będę mogła jej dać.
Czytałam jej bajki, opowiadałam historie rodziny, dużo, naprawdę dużo do niej mówiłam. W końcu nadszedł czas pożegnania.
Pamiętam tę salę. Oprócz mnie były jeszcze trzy przyszłe mamy. Kompletowały wyprawkę, czekały na pierwsze skurcze, wymieniały się zdjęciami urządzonego pokoiku.
Ja nie miałam wyprawki. Nie miałam też gotowego pokoju. Leżałam z wielkim brzuchem i świadomością, że moja córka urodzi się martwa.
Byłam dla nich przezroczysta. Położne uciekały wzrokiem, lekarze nie zwracali na mnie uwagi. Spędziłam tak trzy dni, zanim ktoś podjął decyzję o wywołaniu porodu. Tego dnia z samego rana przestało bić serce mojej córki. Poród trwał 12 godzin. Pół dnia silnych skurczy, po których wydałam na świat nieżyjące dziecko.
- Drzesz się jak głupia - powiedziała położna, a ja krzyczałam jeszcze głośniej. To był ryk psychicznego cierpienia i fizycznego bólu.
- Wszystkich zaraz pobudzisz - rzuciła w moją stronę.
Gdy urodziła się, nie potrafiłam wypowiedzieć słowa. Nie zdążyłyśmy się poznać i przywitać, a już musiałam ją pożegnać. Przez ostatnie miesiące starałam się na to przygotować. Gdy wzięłam ją na ręce, zrozumiałam, że nigdy nie można być gotowym, by pożegnać własne dziecko.
- Imię? - usłyszałam z kąta sali. - Jak dasz na imię? Muszę sporządzić akt zgonu do jasnej cholery - krzyczał ginekolog.
- Mia - szepnęłam.
- Na pewno latałaś po mieście jak poparzona - tak brzmiały słowa ordynatora, które do dziś dźwięczą mi w głowie. A później: "to twoja wina, że ciąża jest zagrożona". "Wina" zabolała jak cios.
Nie przeprowadził ze mną żadnego wywiadu. Nie wiedział, ile o tę ciążę walczyłam, ani, że cały ubiegły tydzień przeleżałam. Zostałam na oddziale. Była pandemia, więc nikt nie mógł do mnie wejść. Tysiące myśli, które głucho odbijały się od ścian. Przez cztery dni nie zrobiono mi żadnych badań. Nagle dowiedziałam się, że wychodzę do domu. Wtedy okazało się, że zarodek nie ma akcji serca.
Pamiętam, jak podczas badania ze strachu trzęsły mi się nogi. Pamiętam samotność, krew i odgłos odkładanych narzędzi na stół. Do końca życia będę pamiętać wypowiedziane przez lekarzy zdania.
Dla nich to nie była ciąża, a "materiał genetyczny".
Poprosiłam o rozmowę z psychologiem. Trwała około 10 minut i przypomniała bardziej wywiad medyczny niż rozmowę o emocjach. Wróciłam do domu i wiedziałam, że nigdy nic nie będzie już takie samo. Później poroniłam jeszcze raz i kolejny.
Dla mnie to za każdym razem jest taka samotność emocjonalna. Personel wchodzi do pokoju i wiesz, że jesteś dla nich kolejnym przypadkiem. Często nie możesz liczyć nawet na spojrzenie współczucia. Wszystko jest odarte z empatii.
Ostatni raz straciłam ciążę w lutym tego roku. Byłam w 19. tygodniu. Wszystko przebiegało prawidłowo. Badania były prawidłowe, a ja czułam się dobrze. Chociaż nigdy nie byłam spokojna. Pewnego dnia włączyłam detektor, by posłuchać tętna płodu. Odpowiedziała mi cisza.
Wtedy w szpitalu było inaczej. Bardziej ludzko.
Gdy urodziłam synka, położne owinęły go w rożek. Nałożyły mu na głowę czapeczkę. Mogłam wziąć go na ręce i godnie pożegnać. Tylko tyle i aż tyle.
- Masz szczęście. Mogłaś skończyć jak Iza - usłyszałam od lekarza. - Dobrze, że nie mamy sepsy... - nie dokończył, bo usłyszał mój płacz.
Dwa dni wcześniej przyjechałam do szpitala z plamieniem, które szybko przerodziło się w krwotok. Zostałam skierowana na łyżeczkowanie i wypisana do domu. Nie dostałam żadnych leków.
Dzień później obudziły mnie dreszcze i poty. Znów pojechałam do szpitala. Czekałam tam sześć godzin, pewnie czekałabym dłużej, ale nagle straciłam przytomność.
Gdy odzyskałam świadomość, usłyszałam te słowa. Mówili, że mogła być sepsa. Jeden z lekarzy krzyczał na drugiego, że nie wypisał mi żadnego antybiotyku.
Nikt mi nic nie tłumaczył, nikt nie odpowiadał na moje pytania. Znów poczułam, że rośnie mi gorączka. Zaczęłam mieć omamy. Pamiętam je bardzo dokładnie.
Była łąka, a ja w mojej ulubionej fioletowej sukience z białym kołnierzykiem szłam między trawami i trzymałam się za ogromny ciążowy brzuch.
Znów się przebudzam. Leżałam przy oknie, a po drugiej stronie dziewczyny w ciąży. Za ścianą płacz noworodków. Poprosiłam o coś na uspokojenie i sen.
Znów byłam na łące. Ta sama fioletowa sukienka, trawy i duży brzuch.
Kolejne dni w szpitalu wspominam jak filmowe klatki. Płacz noworodków. Radość ich mam. Kolejna jedzie na porodówkę. Samotność. Brak informacji. Mój płacz.
Mówili mi, że nigdy nie zajdę w ciążę. Teraz wiem, że powinnam ich posłuchać. Gdybym nie spróbowała, nie musiałabym tego przeżywać.
Czwartej doby płaczę i proszę o kolejne leki na sen. Zasypiam.
Ktoś potrząsnął mnie za ramię. Stał nade mną postawny lekarz, który, mówiąc tonem bez emocji, wręczył mi metalowy pojemnik.
Dowiedziałam się, że w związku z wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego mam obowiązek zabrać materiał poronny, pochować go i wezwać zakład pogrzebowy. Nie chciałam tego robić. Nie miałam na to sił. Chciałam jak najszybciej wyjść stamtąd i uciec jak najdalej.
***
Weronika do dziś nie odważyła się spróbować zajść w kolejną ciążę. Leczy się na depresję i stany lękowe.
Ania jest na terapii od roku. Nie jest w stanie pomyśleć o kolejnej ciąży. Ciągle obwinia się, że dziecko zmarło z jej winy.
- Samo określenie "poroniłam" ma wydźwięk pejoratywny. Zrzuca na nas poczucie winy, jak bagaż, który niesiemy do końca życia - mówi Paulina, która swoje straty opisała w mediach społecznościowych.
Paulina postanowiła założyć w sieci przestrzeń, gdzie kobiety po poronieniach będą mogły być dla siebie wsparciem. Na stronie Ronić po ludzku od kilku tygodni pojawiają się kolejne traumatyczne wspomnienia publikowane przez kolejne osoby.
Kasia zaszła w kolejną ciążę, którą poroniła w 20. tygodniu. Do dziś śnią jej się twarze jej zmarłych dzieci.
Z danych Fundacji Rodzić po ludzku wynika, że 54 proc. kobiet doświadcza nadużyć lub przemocy w szpitalu.
W trakcie pandemii, według informacji uzyskanych przez Fundację, większość praw, które należą się pacjentkom w sytuacjach szczególnych, nie została zapewniona. Kobiety roniące lub rodzące martwe dzieci nie miały zapewnionego odpowiedniego wsparcia ze strony osób bliskich, gdyż te nie były wpuszczane na teren szpitala. Nie zagwarantowano również możliwości skorzystania z pomocy psychologicznej ani kontaktu z duchownym wyznania kobiety.